Przytuliła się do niego, zakopując nos w łatce złotych włosów na piersi.

– Mnie i to wystarczy.

– Nie, musimy mieć wielkie łoże, żeby w niedzielę rano pomieściły się w nim wszystkie nasze dzieci.

Spojrzała na niego podejrzliwie.

– Jakie dzieci?

– Te, które będziemy mieć – powiódł dłonią po jej gładkim pośladku. – Ponieważ zamierzam robić to z tobą bardzo często, spodziewam się, że w krótkim czasie będzie ich gromadka.

– A czy ja mam w tej sprawie coś do powiedzenia? Pocałował ją w czubek nosa, potem w miejsce nad górną wargą, wreszcie w usta.

– Jeśli tego nie lubisz, powiedz „nie”. Zważywszy jednak, jaki pokaz dałaś przed chwilą na podłodze, lepiej od razu zacznij dziergać kaftaniki.

– Pokaz! – Szturchnęła go w ramię. – Nie dawałam żadnego… Zamknął jej usta pocałunkiem. Uśmiechał się, mruczał, chuchał na nią ciepło.

– Mmmm… brykałaś jak dziki mustang, sama przyznaj. Już myślałem, że będę cię musiał zakneblować, żebyś nie gorszyła mojego ojca i Josha.

– Ja brykałam!… A ty nie?

– Masz rację, sam czułem się trochę jak ogier. Przytulił ją, ona mocno ścisnęła go nogami i zaśmiali się razem.

Gdy znów zamilkli, leżeli spleceni, nasłuchując stukotu maszyny, swych oddechów i trzeszczenia drewna. Światło latarni padło na twarz Rye'a, wyławiając z półmroku jego czoło, krzaczaste bokobrody, małżowinę uszną, usta. Serce Laury od nowa wezbrało miłością. Powiodła palcem po jego górnej wardze, patrząc na niego czule.

– Naprawdę chcesz mieć dużo dzieci? Nie odpowiedział od razu. Patrzył jej w oczy tak, jak gdyby zaglądał w przeszłość.

– Nie miałbym nic przeciwko temu – rzekł w końcu cicho. – Nie widziałem, jak nosiłaś moje dziecko. – Powiódł dłonią po jej brzuchu. – Nieraz wyobrażałem sobie, jak pięknie musiałaś wtedy wyglądać.

– Och, Rye – powiedziała nieśmiało – kobiety w ciąży wcale nie są piękne.

– Ty będziesz. Wiem, że będziesz. Pod powiekami nagle zakręciły się jej łzy.

– Tak bardzo cię kocham – szepnęła. – Jasne, że chcę mieć z tobą dużo dzieci.

Spostrzegłszy jej łzę, otarł ją czubkiem palca i dotknął nim swoich ust.

– Lau… – urwał, bo głos mu się załamał. Przyciągnął ją do piersi. Tuż pod głową czuła gwałtowne bicie jego serca. – Kocham cię, Lauro Dalton, choć czasem zdaje mi się, że słowami tego nie wyrażę. Nie potrafię… a chciałbym… – zamilkł pod naporem gwałtownej fali uczuć. Zamknął oczy, wtulił twarz w jej włosy i zakołysał ją w ramionach.

– Wiem, kochany, wiem – szepnęła. – Jeszcze do tej pory nie mogę uwierzyć, że jesteś tu ze mną, jesteś mój i już nigdy więcej się nie rozstaniemy. Tak mi spieszno, chciałabym nadrobić stracony czas, wtłoczyć milion uczuć w każdą chwilę, kiedy jestem z tobą… i… i…

– jej również zabrakło słów. Przygładził jej włosy ciężką dłonią.

– Czasami sam nie wiem, jak się z tym uporać. Zupełnie… zupełnie jakbym był pełny po brzegi. Jeszcze jedna kropla i czara się przebierze.

Słowa wydawały się blade i ubogie, żadne nie było w stanie oddać cudu, jaki wspólnie przeżywali w tej chwili.

Ale Laura i Rye byli ludźmi, a ich ciała stworzono idealnie do tego, by demonstrowały emocje, których nie sposób było ująć w słowa. Nie potrzebowali słów. Żadnych usprawiedliwień. To się po prostu działo.

Rozgorzeli od nowa, wciąż połączeni w jedność. Jej ciało rozpłynęło się, obejmując go. Oczy, te zwierciadła duszy, wpatrzyły się w siebie. Ona była płocha i namiętna, on napięty i skupiony. Poruszali się harmonijnie, wyrażając miłość, której nic nie przewyższy. Akt ten – cudowny dar natury – uwidaczniał wszystko, co czuły ich serca. Wznosząc się i opadając jak parowiec, który wiózł ich przez Atlantyk do nowego domu, Laura zrozumiała, co miał na myśli Rye w dniu, gdy poprosił ją, by jechała z nim na pogranicze. Domem nie była Nantucket ani Michigan. Dom to istota miłości, jedno serce w drugim.

Rye po raz ostatni sięgnął w głąb jej ciała i jego skóra okryła się kroplami potu.

Drżeli razem.

Rozpływali się w sobie.

Byli w domu.

LAVYRLE SPENCER

  • 1
  • 47
  • 48
  • 49
  • 50
  • 51