Postarzał się, pomyślał Rye ze smutkiem.

Dostrzegłszy kątem oka czyjś cień, Josiah obejrzał się. Powoli uniósł spracowaną dłoń, by wyjąć fajkę z ust. Jeszcze wolniej przełożył nogę ponad zydlem i wstał. Naraz jego oczy zabłysły i zwilgotniały na widok syna, który stał w drzwiach, wysoki i barczysty.

Wszystkie powitalne słowa, układane w duchu na wypadek, gdyby mieli się jeszcze zobaczyć w tym życiu, teraz gdzieś im uciekły. Josiah zdobył się w końcu na banalną uwagę:

– Wróciłeś – jego głos niebezpiecznie zadrżał.

– Ano… – głos Rye'a także nabrał podejrzanie niskich tonów.

– Pływałeś na „Omedze”? Rye w odpowiedzi tylko skinął głową. Milczeli. Stary wpatrywał się w młodego, młody chciwie rozglądał się dokoła. Były takie dni, kiedy powątpiewał, czy dane mu będzie ujrzeć ten dom. Dopiero po chwili ruszył ku ojcu z wyciągniętymi ramionami. Uścisnęli się mocno niczym dwa niedźwiedzie, bo mięśnie Rye'a także okrzepły przy pracy – nadal bez słowa, uśmiechając się rzewnie.

Tę właśnie porę wybrała sobie stara, żółta suka z siwiejącą mordą, by radośnie skomląc rzucić się do nóg Rye'a.

– Łajba! – wykrzyknął. Padł na kolana i zaczął drapać ją za uchem. – Co ty tu robisz?

Nareszcie, myślał stary. Od iluż lat śnił mi się ten obraz!

– Ano – rzekł na głos – po twoim wyjeździe przestało jej się podobać na wzgórzu, więc postanowiła czekać na ciebie tu i nigdzie indziej. No i czekała, biedula, pięć lat.

Stary labrador wychodził ze skóry, żeby sięgnąć jęzorem jego twarzy. Rye uchylił się ze śmiechem, potem jednak zmienił zdanie i pozwolił się polizać.

Pamiętał płowe, ledwie żywe szczenię, któremu udało się dopłynąć do brzegu z wraku okrętu. Rye natychmiast uznał je za swoją własność i dał mu na imię Łajba.

Teraz, słysząc radosny pisk, myślał: „Przynajmniej ona nic się nie zmieniła”.

Ojciec przyglądał im się bacznie, zagryzając cybuch. Żałował, że jego żona nie dożyła tej chwili.

– A więc stara kostucha jednak cię nie dopadła – stwierdził lakonicznie i cicho zachichotał, żeby pokryć wzruszenie.

– Ano, nie – Rye podniósł głowę, nie przestając drapać psa za uchem. – Próbowała, jak mogła, ale tuż przed katastrofą musiałem zejść ze statku. Zaraziłem się ospą.

– Rozumiem – cybuch zawisł w powietrzu, wycelowany wprost w twarz Rye'a. – Ciężko chorowałeś?

– Wystarczająco ciężko, by dzięki temu ocalić życie.

– To prawda – prychnął Josiah, przyglądając się synowi spod zmrużonych powiek.

Rye wstał, podparł się pod boki i rozejrzał po warsztacie. – Trochę się tu zmieniło – zauważył.

– Sporo. Spojrzeli sobie w oczy, zasmuceni figlami, jakie spłatał im los w ciągu minionych lat.

– Wychodzi na to, że obaj straciliśmy żony – dodał z powagą marynarz. Rozczarowany pies trącał go w kolano, ale Rye nie reagował. Na twarzy ojca zauważył świeże zmarszczki, po których toczyły się łzy.

– Już wiesz? – Josiah pieszczotliwie potarł rozgrzaną fajkę.

– Wiem – odparł cicho Rye.

Pies stanął na tylnych łapach, omal nie zbijając go z nóg. Rye machinalnie pogłaskał złocisty łeb, tak samo, jak jego ojciec bezwiednie tarł swą fajkę.

– Bez matki to już nie ten sam dom – zauważył.

– Cóż, miała dobre życie, choć umierała w smutku, myśląc, że spocząłeś w morzu. Nigdy do końca się nie otrząsnęła po usłyszeniu tej wieści. Tak sobie jednak myślę, że już od dawna wie, że uszedłeś z życiem – Josiah uśmiechnął się melancholijnie.

– Co się stało?

– Wilgoć… wilgoć i ziąb. Dostała zapalenia płuc i w trzy dni było po wszystkim. Trzęsły nią dreszcze, choć przy tym była rozpalona jak piec. Byliśmy bezsilni. Wiesz, jaka Szara Pani potrafi być w marcu. – Josiah mówił bez gniewu. Każdy, kto urodził się na wyspie, znał jej mgliste kaprysy i przyjmował je jako dopust, z którym trzeba żyć… a czasami umrzeć.

– Prawda, na przedwiośniu wredna z niej suka – przytaknął Rye. Ojciec westchnął i klepnął go w ramię.

– Cóż, przywykłem już do samotności, na ile w ogóle można się z tym pogodzić. Ale ty… – Josiah nie dopowiedział myśli i badawczo przyjrzał się synowi.

Rye odwrócił wzrok w stronę okna.

– Rozumiem, że byłeś już na wzgórzu? – spytał Josiah.

– Byłem – pełne usta Rye'a zacisnęły się w wąską kreskę.

– Ja straciłem tylko jedną kobietę, ty dwie… Rye znów zacisnął usta, tym razem z determinacją.

– Na razie – rzucił. – Mam zamiar poprawić ten wynik o połowę.

– Wzięła z nim przecież ślub.

– Myślała, że nie żyję!

– Wszyscy tak myśleliśmy, chłopcze.

– Cóż, jednak żyję i będę o nią walczył.

– A co ona o tym sądzi?

Rye przypomniał sobie pocałunek Laury i jej pospieszną rejteradę.

– Chyba jeszcze nie doszła do siebie po wstrząsie. Kiedy wszedłem do domu, wzięła mnie za upiora. Ale, na Boga, dowiodłem jej, że nie jestem duchem!

Josiah zachichotał cicho i pokiwał głową, widząc, jak smagła twarz syna powleka się rumieńcem.

– Co do tego, chłopcze, gotów jestem iść o zakład. Widzę jednak, że zholowałeś tu na dół swój kuferek i pewnie masz zamiar dzielić ze mną koję.

– Sprowadziłem się do Łajby, nie do ciebie, stary złośliwcze, daruj więc sobie ten uśmieszek i przestań się natrząsać!

Josiah ryknął śmiechem, omal nie gubiąc fajki.

– Nic się nie zmieniłeś, Rye. Założę się, że twoja baba ma teraz nie lada szkopuł: co zrobić z tym swoim zapasowym mężem? Dobra, chłopcze, ształuj graty, bo i ja, i Łajba chętnie przyjmiemy cię do kompanii. Od dwóch lat w tym domu zalega martwa cisza, więc nawet twój niewyparzony jęzor będzie nam miłą odmianą – Josiah wycelował fajkę w nos Rye'a i dodał: – Oczywiście, póki nie przeciągniesz struny.

Spojrzeli na siebie jak równy z równym – starzejący się ojciec i syn, który wyrósł wyższy i silniejszy niż on.

W domu na wzgórzu Laura wciąż drżała na wspomnienie pocałunku Rye'a. Gdy tylko zniknął za zakrętem ścieżki, miała wrażenie, że to był sen. Widok Dana jednak przywrócił ją do rzeczywistości, to zaś oznaczało, że trzeba będzie pogodzić się z dziwaczną prawdą i uporać z jej konsekwencjami.

Zatrzymała się w progu, przymykając oczy, i przycisnęła dłoń do kołaczącego serca, nim weszła do środka.

Dan siedział nad nietkniętym talerzem, opierając brodę na splecionych palcach. Powiódł za nią wzrokiem, kiedy szła przez izbę. Spojrzenia jego orzechowych oczu towarzyszyły jej zawsze, odkąd sięgała pamięcią. Teraz jednak najchętniej zostałaby sama.

Stanęła przy stole, nie wiedząc, co powiedzieć. Czy ten milczący, strapiony mężczyzna jest nadal jej mężem? Patrzył na jej ręce i Laura nagle zdała sobie sprawę, że nieświadomie gniecie pasek fartucha. Spuściła ręce i usiadła na ławie naprzeciw Dana. Miała wrażenie, że jej nerwy są z cienkiego szkła, które zaraz pryśnie. W izbie panowała trudna do zniesienia cisza. Docierały tu tylko zwykłe odgłosy wyspy: brzęk młotów, krzyki mew, dzwony rozkołysanych pław oraz odległy świst parowca z Albany, który właśnie przybijał do nabrzeża.

Laura pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. Minęło kilka długich minut nim znów odważyła się spojrzeć na męża. Bawił się łyżką, przyciskał ją do stołu i kręcił nią, jak gdyby chciał wywiercić dziurę w blacie.

Kiedy zauważył, że na niego patrzy, odłożył łyżkę, a jego dobrze utrzymane dłonie legły płasko na stole. Potem westchnął, chrząknął i powiedział:

– Cóż…

No, odezwij się – beształa się Laura w duchu. Ale od czego zacząć?…

Dan odchrząknął ponownie i usiadł prosto.

– Gdzie jest Josh? – spytała cicho.

– Spałaszował obiad i poszedł się bawić.

– Nic nie jadłeś – zauważyła, zerkając na jego talerz.

– Nie byłem głodny – bąknął, unikając jej wzroku.

– Dan… – Laura wyciągnęła rękę, ale dłoń Dana nie wybiegła jej na spotkanie; spoczywała bezwładnie jak drewniana kłoda.

– Nie wygląda na nieboszczyka – wykrztusił niezręcznie. Laura splotła ręce na kolanach, wpatrując się w talerz, który Dan dla niej przygotował.

– To prawda – przyznała.

– Długo tu był?

– Tu? – nie zrozumiała.

– W tym domu.

– Wiesz, kiedy „Omega” przybiła do portu.

– Niezbyt dokładnie. Nikt mnie nie uprzedził, że z pokładu zszedł Rye Dalton. Zabawne, prawda?

Laura ponownie nakryła dłonią jego dłoń.

– Och, Dan, przecież między nami wszystko zostało po staremu… Wyrwał rękę, zerwał się na równe nogi i odwrócił twarz.

– To dlaczego czuję się tak, jak gdyby ziemia nagle usunęła mi się spod stóp?

– Dan, proszę cię…

Obrócił się na pięcie i postąpił krok w jej stronę.

– Siedzę tu, przy jego stole, w jego domu, z jego…

– Dan, przestań!

Słowa: jego żoną wibrowały w powietrzu tak wyraźnie, jak gdyby zdążył je wypowiedzieć na głos. Wszystko, co tu się znajdowało, należało kiedyś do Rye'a Daltona – i sprzęty, i ludzie. Dan Morgan nie potrafił pogodzić się z tym, że jego przyjaciel gotów upomnieć się o swoją własność.

– Chodź tu, usiądź i skończ obiad – powiedziała Laura. Opuścił ręce i spojrzał na nią bezradnie.

– Muszę wracać do kantoru. Czy będziesz… czy dasz sobie radę?

– Oczywiście – wstała, żeby odprowadzić go do drzwi i podała mu surdut. Dan zdjął z haka kapelusz, ale zamiast go włożyć, niezdecydowanie powiódł palcem wzdłuż ronda. Serce Laury ścisnęło się z żalu.

Dan zrobił krok w stronę drzwi, zatrzymał się, wciągnął głęboki oddech, potem zawrócił i przycisnął ją do piersi tak mocno, że zabrakło jej tchu.

– Do zobaczenia przy kolacji – szepnął udręczonym głosem. Laura bez słowa skinęła głową. Dan oderwał się od niej i szybko wyszedł z domu.

Idąc wysypaną muszlami ścieżką niemal po śladach Rye'a, uświadomił sobie, że w ten właśnie sposób – krok za Ryem – idzie przez całe życie.

Gdy wyszedł, z oczu Laury popłynęły łzy. Wróciła do izby pełnej przedmiotów przypominających dziwaczny splot losów ich trojga. Widelec Dana wciąż leżał na stole; pięć lat temu Rye jadał tym samym widelcem. W alkowie stał rząd drewnianych żołnierzyków, którymi w dzieciństwie bawił się Dan Morgan. Skrzynkę na warzywa zrobił Rye dla matki Dana. Fotel został kupiony przez Dana wkrótce po ślubie z Laurą, za to stojący obok niego taboret był weselnym prezentem dla Laury i Rye'a.

Wbrew woli Laura zajrzała do bokówki, spoglądając na łóżko. To w nim wraz z Ryem poczęli syna, w nim rodziła Josha i obok niego siadał Dan, kiedy odwiedzał ją w połogu. Oglądał różowy, rozwrzeszczany tłumoczek i mawiał: „Chłopak kropka w kropkę poda się do Rye'a.” Wiedział, że Laura to właśnie chce usłyszeć. Tak, łóżko było jakby symbolem łączących ich więzi. Korzystali z niego wszyscy troje. Sterczący róg wezgłowia, rzeźbiony na kształt kokosa służył jako wieszak na męskie surduty. Na toczonej poręczy Laura zaciskała dłonie tak w ekstazie, jak w bólu.

Poczuła skurcz w gardle i odwróciła wzrok.

Który z nich – myślała – jest nadal moim mężem? Cokolwiek miała jej przynieść przyszłość to pytanie nurtowało ją najbardziej.

Pół godziny później Laura znała odpowiedź. Wyszła z gabinetu Ezry Merrilla, jedynego prawnika na wyspie, z uczuciem, że nie jest w stanie powrócić do wypełnionego wspomnieniami domu. Choć była dorosła i sama miała dziecko, pragnęła pobiec i schronić się w ramionach matki.

Zostawiła Josha u Ryersonów i skręciła w Brimstone Street, do domu rodziców. Znów opadły ją wspomnienia: biegali tu w trójkę na długo przedtem, nim złączyły ich jakiekolwiek przysięgi. Miała ochotę porozmawiać z kimś, kto znał ich historię od samego początku.

Przekraczając próg, Laura zdała sobie sprawę, że u Dahlii Traherne nie znajdzie pomocy.

Dahlia nie potrafiła kierować własnym życiem, cóż dopiero udzielać rad innym. Urodzona malkontentka, wychodziła na swoje, narzekając bez przerwy na błahe problemy; gdy ich zabrakło, wymyślała nowe.

Jej mąż, Elias, był żaglomistrzem. Urodził się na wyspie i przez całe życie zszywał płótna, ale nigdy pod nimi nie popłynął, bo na najmniejszą wzmiankę Dahlia dostawała kolejnego ataku urojonej choroby i musiał przysięgać, że jej nie opuści. Zmarł, kiedy Laura miała dwanaście lat, i mówiło się wówczas, że to własna żona wpędziła go do grobu. Bardziej złośliwi twierdzili wręcz, iż konał z radością, że się od niej uwolni. Powiadano także, że po śmierci męża Dahlia Traherne powinna była krócej trzymać córkę, by ta nie włóczyła się po wydmach z chłopakami, co w żadnym razie nie uchodzi dziewczęciu, zwłaszcza, gdy matka nawet palcem nie kiwnie w tej sprawie. Niektórzy wszakże znajdowali usprawiedliwienie słabego charakteru Dahlii, stwierdzając lakonicznie: „Cóż, ona nie pochodzi z wyspy.”

W istocie, Dahlia urodziła się na kontynencie, choć przeżyła w Nantucket trzydzieści dwa lata. Jednakże nawet po upływie dalszych stu nie uznano by tu jej za swoją. Przybysze na zawsze pozostawali „tymi z lądu”. Być może właśnie ów lekceważący dystans sprawił, że Dahlia zupełnie straciła pewność siebie i stała się bezwolną, kwękającą istotą.