Zamknęłam się w łazience i odkręciłam wodę. W tym samym momencie doszły mnie zza ściany czyjeś szepty.

– Co za okropne przyjęcie! Byle kto zwala się człowiekowi na głowę, a jakby tego było mało, wszyscy obżerają się nieprzyzwoicie. A do tego wszystkiego Erik demonstracyjnie włóczy za sobą całą tę hałastrę!

Ktoś mruknął coś pod nosem.

– Już po wszystkim, Andreas. Udało się. – Tym razem poznałam triumfujący głos Lilly.

– Całe szczęście. A już się bałem, że się nam nie powiedzie.

– No właśnie. Ale odkąd pan kapitan przeniósł się na tamten świat, ja tu o wszystkim decyduję. A tej małej dziwce to ja jeszcze pokażę! Pozostał nam jedynie Erik.

– O, to tak, jakby go nie było – odparł pogardliwie Andreas. – Ja raczej obawiałbym się…

– Kogo? – zapytała szorstko Lilly Moe.

– Nie bardzo wiem, jak poradzimy sobie z Kari.

Przez chwilę za ścianą panowała cisza.

– Rzeczywiście, trzeba coś wymyślić. Ale poczekaj, gdyby tak… Kari to głupia gąska. Możemy pozbyć się jej za pomocą naszej specjalnej metody. Wprawdzie Inger nie dała się zwieść, ale Kari to co innego. Z nią szybko powinien dać sobie radę.

Gdy usłyszałam te słowa, zatrzęsłam się z wściekłości. Może nie należałam do osób szczególnie bystrych, brakowało mi pewności siebie i ogłady, ale nie pozwolę, aby ktokolwiek obmawiał mnie w tak ohydny sposób za moimi j plecami! Najbardziej rozzłościł mnie fakt, że nie miałam pojęcia, co Lilly i Andreas knują. Wiedziałam natomiast jedno: bez wątpienia ich plany dotyczyły mojej osoby. Zdenerwowana, wypadłam jak burza z łazienki i od razu zderzyłam się z panią Moe, która opuszczała właśnie sąsiedni pokój. Obie zaczęłyśmy udawać zdziwienie.

– Och, Kari, jak ty się zmieniłaś! Miło cię znów widzieć! – Na ustach Lilly pojawił się wymuszony uśmiech.

Najcieplejsze słowa na mój temat nie mogły zatrzeć wrażenia, jakie wywarła na mnie przypadkowo podsłuchana rozmowa. Teraz rzeczywiście nienawidziłam Lilly Moe, jej słodkiego uśmieszku i nienagannie równych zębów. Pani Moe należała do ludzi, którzy oceniają człowieka tylko po wyglądzie zewnętrznym. Ja nigdy nie zdołałam zaskarbić sobie jej życzliwości.

– Dziękuję – odpowiedziałam. – Proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu śmierci męża.

W głębi duszy byłam tak rozzłoszczona, że chyba zbyt duży akcent położyłam na ostatnie dwa słowa, gdyż uśmiech w jednej chwili zniknął z twarzy pani Moe.

– Tak, to tragiczne przeżycie dla nas wszystkich, choć liczyliśmy się z takim obrotem sprawy – odparła dramatycznym głosem. – Najbardziej przeżywa to Erik. Tylko my mu pozostaliśmy. Wiem, że Erik mnie lubi, ale też ogromnie kochał swojego ojca. Zajmiemy się nim wszyscy i mam nadzieję, że uda się stworzyć mu serdeczny, ciepły dom. Zwłaszcza że Erik zapewne nigdy się nie ożeni.

– Tak? A to dlaczego? – zapytałam zdumiona.

– Dobrze wiesz, że jest nerwowy. Nie sądzę, aby którakolwiek kobieta była w stanie to wytrzymać. Przypuszczam, że brak równowagi odziedziczył po swojej matce.

To obrzydliwe, nie chciałam tego słuchać! Pani Moe powoli przebierała miarę. Byłam bliska płaczu i w końcu wykrzyknęłam ze łzami w oczach:

– Jak pani może mówić takie rzeczy! Nie dość, że… że – głos załamywał mi się z przejęcia. – Idę prosto na policję i zażądam obdukcji!

Niestety, zawsze gdy tracę nad sobą panowanie, wyglądam żałośnie. Nie potrafię ciskać z oczu błyskawic, po twarzy jedynie spływają mi łzy. Zamiast się złościć, czuję się kompletnie bezradna. Tak też się stało tym razem. Jak przez mgłę zauważyłam, że stojący za swoją szwagierką Andreas Olsen ze zdumienia bezgłośnie porusza ustami. Gdy zbiegałam ze schodów, natknęłam się na panią Molly i Oskara. Coś do mnie powiedzieli, lecz wcale nie zwracałam na nich uwagi, starałam się tylko jak najszybciej uciec z tego domu.

Na dole, w holu, czekał na mnie Erik. Najpierw usiłował mnie zatrzymać, ale szybko mu się wyrwałam.

– Terje, gdzie twój wuj? – krzyknęłam do przyjaciela opuszczającego dom państwa Moe.

– Już dawno wrócił do siebie. A czego chcesz od niego?

– Obdukcji kapitana! – krzyknęłam, zarzucając płaszcz W tej chwili w holu pojawił się Arnstein i pomógł mi się ubrać.

– Co ty wygadujesz, Kari? – zapytał półgłosem.

W kilku słowach objaśniłam, co się stało. Zanim Arnstein zareagował, już mknęłam przez podwórze, gdzie schylona nad otwartą maską dłubała przy swoim samochodzie Inger.

– Kari, dokąd tak pędzisz?

– Do lensmanna. Mam zamiar zameldować o morderstwie – rzuciłam w pośpiechu.

– Morderstwie?! – Inger nie posiadała się ze zdumienia.

– Tak. Uważam, że kapitan Moe został zamordowany – to były ostatnie słowa, jakie skierowałam do koleżanki. Zaraz potem skręciłam w małą ścieżynkę, na skróty przez sad. Pokonując w podskokach dołki i zmarznięte nierówności, znalazłam się na własnym podwórzu. Tam chwyciłam rower i popędziłam dalej. Po kilku minutach na mojej drodze wyrósł Grim.

– Zatrzymaj się na chwilę, Kari! Co się stało? Dokąd się wybierasz w taką pogodę? Jest bardzo ślisko!

– Puść mnie, puść! Jadę, zanim stracę odwagę. Muszę się spotkać z lensmannem Magnussenem. Teraz ja zemszczę się na pani Moe!

– Kari, czyś ty postradała rozum? Zupełnie cię nie poznaję!

Grim puścił rower, ale usiłował chwycić mnie za ramię. Nie zdążył. Zwinnie wywinęłam mu się spod ręki i ruszyłam co sił w nogach, nie oglądając się za siebie.

Musiałam przypominać czarownicę, pędząc na złamanie karku wąską, oblodzoną drogą. Przez cały czas zastanawiałam się, w jaki sposób wyjaśnię lensmannowi całe zajście. A może działam zbyt pochopnie?

Nie! Mam przecież poważne dowody!

Jak nigdy dotąd, byłam wyjątkowo bojowo nastawiona. Jakby wstąpił we mnie diabeł. Z pewnością nie przypominałam teraz ani trochę pogodnej, spokojnej Kari Land.

Wkrótce dotarłam do rozwidlenia. Teraz zaczynał się stromy podjazd prowadzący także w stronę szpitala. Za plecami posłyszałam jadący samochód. Zjechałam na sam skraj, by go przepuścić, ale auto mnie nie wyprzedziło.

Pobocze było przemarznięte i nierówne. Mocno naciskałam na pedały i mimo że jechałam pod górę, utrzymywałam dość duże tempo. Nagle zaczęłam tracić równowagę, ale na lodzie hamowanie nie odniosło żadnego rezultatu. Poczułam, że samochód znajduje się tuż przy moim tylnym kole. Nagle zachwiałam się…

Dlaczego on jedzie tak blisko?

Boże, nie dam rady!

Czułam teraz, że nie uniknę upadku. Krzyknęłam mimowolnie…

Szarofiołkowe chmury kłębiły się nad moją głową, znikały na chwilę, po czym ponownie się pojawiały. Przed oczami ujrzałam żółtosiny cień o nieokreślonym kształcie. Z tego cienia wyłoniła się nagle ponura, ciemna postać. Wszystko, co widziałam, drżało i pulsowało. Potem ów cień przesunął się ruchem przypominającym pełzanie. Był wyjątkowo nieprzyjemny, budził we mnie obrzydzenie. Chciałam jak najszybciej uwolnić się od tego koszmaru, ale bez powodzenia. Krzyknęłam przeraźliwie.

W tym momencie mara zniknęła, ale wokół wciąż panowała ciemność. Po chwili usłyszałam jakiś głos.

– Byłem pewien, że są niebieskie.

Głos należał do mężczyzny, ale wciąż nie potrafiłam określić, skąd dochodzi. Znajdowałam się w pomieszczeniu, w którym wszystko nieustannie wirowało. Po chwili zawrót głowy minął, a nisko nade mną pochyliła się jakaś postać.

– Proszę się nie ruszać i nie podnosić głowy.

– Wcale nie mam na to ochoty – mruknęłam. – Gdzie ja jestem?

Mężczyzna westchnął.

– No tak, klasyczna reakcja. Wygląda na to, że nie obędzie się bez komplikacji.

Twarz mówiącego mężczyzny nadal pozostawała zamglona. Po chwili obok pojawiła się kolejna, która teraz nabierała wyraźnych kształtów. Najpierw dostrzegłam biały czepek, a potem ciepły uśmiech pochylającej się nade mną pielęgniarki. Obok niej… Nie, to chyba niemożliwe…

Gdybym miała w sobie dość siły, z pewnością zaczerwieniłabym się po uszy. Przy moim łóżku stał mężczyzna, którego spotkałam na dworcu w dniu mojego przyjazdu do Åsmoen.

Z bliska wydawał się jeszcze przystojniejszy. Doskonale prezentował się w białym lekarskim kitlu. Przymrużone, pełne wewnętrznego blasku oczy uśmiechały się do mnie. Robił tak sympatyczne wrażenie, że nie potrafiłam oderwać od niego wzroku.

Wcześniej wydawał mi się młodszy. Dzisiaj dałabym mu dwadzieścia osiem, może nawet trzydzieści lat.

Pielęgniarka zaczęła coś do mnie mówić, więc z żalem odwróciłam się w jej kierunku.

– Znajduje się pani w szpitalu, panno Land. Przeszła pani poważny wstrząs mózgu. Proszę nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. Jestem siostra Hilda, a to pan doktor Bråthen.

– O ile się nie mylę, myśmy się już wcześniej spotkali – uśmiechnął się młody lekarz. Czy to nie pani jest osobą bez nazwiska?

Co za wstyd. Dlaczego właśnie on musi mi o tym przypominać?

Lekarz domyślał się zapewne, że jestem zakłopotana, bo szybko zmienił temat.

– Chciałbym z panią porozmawiać. Czy jest pani na to dostatecznie silna?

– Tak, naturalnie – potwierdziłam uszczęśliwiona, że ten atrakcyjny mężczyzna chce się mną zająć.

– Proszę tylko leżeć spokojnie i jak najmniej się ruszać. Zadam pani kilka pytań, a pani jak najkrócej mi na nie odpowie.

Czekałam, co teraz będzie. Doktor Bråthen przysiadł na brzegu łóżka, pielęgniarka na szczęście opuściła pokój.

– Proszę mi na początek powiedzieć, czy coś panią boli?

– Nie. Czuję się tylko okropnie słaba.

Doktor spojrzał na mnie, chwilę się namyślając.

– Jak się pani nazywa?

Zdziwiło mnie to pytanie, ale odpowiedziałam spokojnie:

– Kari Land.

– A kiedy przyjechała pani do Åsmoen?

Zastanowiłam się przez moment.

– W piątek po południu. Tak, to było wczoraj, około siedemnastej.

– Co robiła pani w sobotę?

– Dzisiaj byłam na pogrzebie.

– A potem? Gdzie się pani udała potem?

Dopiero teraz domyśliłam się, że lekarz sprawdza moją pamięć. Proszę bardzo, akurat na pamięć nie narzekam.

– Wie pan, trochę się zdenerwowałam. Właściwie nawet bardzo. Wzięłam z domu rower i miałam zamiar udać się do… No, to nie takie ważne. Pamiętam dobrze, z kim się chciałam zobaczyć, ale pana doktora to nie zainteresuje. W pewnej chwili usłyszałam, że jedzie za mną samochód. Zjechałam na bok, żeby mógł mnie bezpiecznie wyprzedzić, ale on po prostu mnie potrącił! Przewróciłam się i odtąd nic już nie pamiętam.

– To znaczy, że nie wie pani, kto prowadził auto?

– Nie.

– Ale uważa pani, że to samochód na panią najechał?

– Oczywiście, że tak. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Panie doktorze, czy ja dziś będę mogła wrócić do domu? Mama zawsze przygotowuje uroczysty obiad, na moje powitanie. Nie mogę przepuścić takiej okazji!

Doktor spojrzał na mnie ze smutkiem, pogłaskał mnie czule po głowie, po czym wstał.

– Drogie dziecko, moja biedna, mała pacjentka…

Sposób, w jaki to powiedział, sprawił mi szczególną przyjemność.

– Nie możemy pani jeszcze puścić do domu. Musi pani przez jakiś czas zostać na obserwacji – mówiąc to, odwrócił się w stronę okna. – Oczywiście, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

W takim towarzystwie z chęcią pozostanę w szpitalu nawet rok. Rozmowa z doktorem Bråthenem była dla mnie wielką przyjemnością. Perspektywa kilku kolejnych dni pod taką opieką sprawiła, że serce zaczęło mi żywiej bić.

Spojrzałam na wysoką, smukłą postać, opartą o parapet, po czym mój wzrok przeniósł się na kołyszącą się za oknem rozłożystą brzozę. Nagle drgnęłam. Gałązki dźwigały grube, zielone pąki. W tym samym momencie dostrzegłam, że oczy przysłania mi długa grzywka. To niemożliwe, przecież kilka dni temu obcięłam włosy!

Z trudem usiłowałam kojarzyć fakty. W końcu, zdobywając się na żartobliwy ton, spytałam:

– Chciałam, żeby mi pan powiedział, która godzina, ale chyba raczej zapytam o datę…

Lekarz spuścił wzrok, przyglądając się z lekkim zakłopotaniem wiszącemu u szyi stetoskopowi.

– Mamy dziś dziesiąty maja, panno Land. Leży pani u nas już od miesiąca…

ROZDZIAŁ IV

Przez dłuższą chwilę nie mogłam wyjść z szoku. Jakim sposobem i dlaczego spędziłam w szpitalu ponad cztery tygodnie? A w dodatku kompletnie nic nie pamiętam!

– Niech się pani nie martwi – odparł Bråthen. – Nie ma zupełnie czego żałować. To był najchłodniejszy, najbardziej deszczowy kwiecień od blisko pięćdziesięciu lat. Prawie wszyscy się poprzeziębiali.

– Pan także?

– Ja także – zaśmiał się Bråthen. – Choroba dała mi się porządnie we znaki, byłem unieruchomiony blisko tydzień.

Usiłowałam wyobrazić sobie mojego rozmówcę z czerwonym nosem i przekrwionymi oczami, ale bez powodzenia.

– Panno Land, wypada pani jedynie pozazdrościć. Na dworze jest zimno i wietrznie. Pani zaś leży w ciepłym pokoju pod stałą opieką lekarską.