- Tylko ja nic nie zrobię - westchnęła Fiora - bo przecież wyjeżdżam...

- Będziesz się za nas modlić - powiedziała Chiara. Przybyła z Colomba z ostatnią wizytą, gdyż Fiora nie zamierzała jechać do miasta. Tak postanowił Lorenzo ostatniej nocy - miało ją to uchronić przed natrafieniem na zamieszki. - Wiesz, że nie mam zwyczaju się modlić?

- Leonarda cię nauczy: ona robi to bardzo dobrze. Będę za tobą tęsknić. Miałam wrażenie, że wróciłam do dawnych czasów.

- Po co patrzeć wstecz? Jesteśmy młode i mamy przed sobą, mam nadzieję, piękne lata. Może odwiedzisz mnie we Francji? To wspaniały kraj, oczywiście inny niż Italia, ale spodoba ci się. A poza tym będziesz tam na pewno miała wielkie powodzenie!

- Nie mówię: nie. Będę musiała jednak najpierw przekonać wuja Lodovico, że francuskie motyle są interesujące!

Trzymając się pod ramię, z podążającą za nimi Colomba, która popłakiwała w chusteczkę, młode kobiety szły długą cyprysową aleją prowadzącą do willi i osłaniającą ją zarazem przed obcymi spojrzeniami. Służący prowadził za uzdy muły gości. Nagle Fiora zauważyła leżący w trawie kamień. Pochodził niewątpliwie z murku biegnącego wzdłuż podwójnego szeregu wysokich drzew. Podniosła go i przez chwilę trzymała w dłoni, nagle zamyślona. - Pamiętasz to, co ci powiedziałam rankiem w dniu świętego Jana? - Wyrwany kamień?

- Tak. Wiesz, wtedy myślałam, że wrócił on na swoje miejsce w murze.

Myliłam się. Ten kamień jest znakiem...

- Nie całkiem. Spójrz! Widać, skąd wypadł... Wystarczy, że go włożysz na miejsce.

- Nie. Znowu wypadnie. Trzeba by trochę zaprawy, żeby go umocować, a ja jej nie mam. Chyba zabiorę go ze sobą, na pamiątkę.

- Więc miejsce po nim zostanie puste, jak po tobie? Mam nadzieję, że i ty, i on wrócicie je wypełnić.

I Chiara ze łzami w oczach uściskała przyjaciółkę, wskoczyła na muła i odjechała pędem, jakby się paliło, ścigana krzykami Colomby, która potrzebowała więcej czasu, by dosiąść zwierzęcia. Fiora została sama na końcu alei.

I tak, po wielkich rozdarciach i drobnych rozterkach, więzy łączące ją z ukochaną Florencją pękały jeden po drugim, a ona nie wiedziała, czy kiedykolwiek znów się zadzierzgną. Musiała zrezygnować z ponownego odwiedzenia grobu ojca - decyzja ta była dla niej rozdzierająca, ale Chiara obiecała, że będzie się na nim modlić co tydzień w jej imieniu. Jednakże najtrudniejsze było ostatnie rozstanie, pożegnanie z domem i z tym, którzy mieli w nim zostać.

Wyjazd ten miał miejsce czternastego dnia lipca, w dniu świętego Bonawentury, Ojca Kościoła i towarzysza Franciszka z Asyżu. Z tej okazji odprawiono nabożeństwo w małym klasztorze w Fiesole, w którym pewnej zimowej nocy

Filip de Selongey i Fiora zawarli małżeństwo. Zanim wyruszyła w drogę, mającą doprowadzić ją do męża, Fiora - sama zresztą nie wiedząc dlaczego - zapragnęła wziąć udział w nabożeństwie. Wydawało jej się, że w ten sposób, w miejscu złożenia przysięgi małżeńskiej, naprawi więzy, które uważała za zerwane przez śmierć. Wczesnym rankiem, kiedy dzień dopiero wstawał, uklękła przed konfesjonałem w chłodnym półmroku kaplicy, by wyspowiadać się z cudzołóstwa. Szczerze pragnęła oczyścić swą duszę, wiedząc zarazem, że nie zdoła żałować tego grzechu i że jej skrucha jest tylko pozorna. Jednakże uświęcone słowa rozgrzeszenia podziałały na jej umysł tak, jak oczekiwała i przywróciły ją samej sobie. Kochanka Lorenza ustąpiła miejsca hrabinie de Selongey, która zdecydowanym krokiem dołączyła do Douglasa Mortimera czekającego na nią w willi wraz z trzema ludźmi eskorty.

Z wilgotnymi oczami i zachrypniętym głosem kolejno uściskała tych, których opuszczała.

Do Estebana powiedziała:

- Powierzam ci ich, Estebanie, ponieważ jesteś najsilniejszy. Czuwaj nad nimi, nie zapominając troszczyć się o siebie, bym nie straciła dobrego przyjaciela.

Do Carla:

- Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, by się poznać, mój bracie, ale ten krótki okres wystarczył, byś stał mi się bliski na zawsze. Z całego serca mam nadzieję, że kiedyś znów się zobaczymy.

Wreszcie do Demetriosa:

- Byłeś dla mnie jak ojciec i taki pozostajesz. Trudno cię opuszczać. Błagam, powiedz, że to nie na zawsze i że nie minie wiele czasu, a znów się spotkamy!

Wziąwszy ją w ramiona, przytulił do siebie mocno, nie mogąc powstrzymać napływających łez.

- Moje oczy zasnuwa mgła, mata Fioro, a księga Przeznaczenia coraz rzadziej się przede mną otwiera, ale wiem, że nigdy nie rozstaniemy się całkiem. A teraz ruszaj w drogę! Grecki filozof powinien pozostać niewzruszony we wszystkich okolicznościach, a ja w tej chwili zupełnie nie czuję się filozofem...

Odwróciwszy się na pięcie, pobiegł zamknąć się w starej wieży służącej mu jako obserwatorium. Fiora podeszła do stojącego przy koniach Mortimera. Przytrzymał jej strzemię, a ona dosiadła wierzchowca. Następnie Szkot pomógł również Khatoun, w nieco inny jednak sposób: pochwycił ją w talii, uniósł z ziemi i posadził na grzbiecie zwierzęcia z wysiłkiem nie większym, niż gdyby była pakunkiem, a czynności tej towarzyszył uśmiech tak rozanielony, że młoda Tatarka spłonęła rumieńcem. Rozbawiona Fiora pomyślała, że srogi sierżant Zawierucha najwyraźniej interesował się tym kruchym i słodkim stworzonkiem, które zdawało się pochodzić z zupełnie innej niż on sam planety. Starannie rozpostarł jej pelerynę na zadzie konia, znowu się uśmiechnął i dosiadł swego wierzchowca, nie zauważywszy, że Fiora kryje uśmiech pod welonem spowijającym jej głowę. To, że podróż zaczynała się tak miło, wydało jej się dobrą wróżbą.

Opuściwszy Fiesole, grupka podróżnych spokojnie zjechała ze wzgórza i dotarła do doliny Mugnone, którą miała podążać aż do szlaku wiodącego do Pizy i Livorno. Pogoda była piękna, a docierająca znad morza bryza pozwalała mieć nadzieję, że nie będzie zbyt gorąco. Fiora jadąc u boku Mortimera, patrzyła prosto przed siebie i mimo nękającej ją pokusy wstrzymywała się od spoglądania wstecz, aby żal nie zakłócił świeżo odzyskanej równowagi ducha.

Nagle, gdy zbliżali się do osady Barco, zadrżała. Dzwony Florencji, Florencji ekskomunikowanej, Florencji obłożonej interdyktem, wszystkie jednocześnie, jakby na rozkaz, zaczęły się kołysać i wybijać wesoły rytm w błękitnym świetle poranka. Khatoun podeszła do Fiory, która tym razem zatrzymała się, by posłuchać.

- To on cię żegna - szepnęła.

- Może... ale jest jeszcze coś. Te dzwony nie wygrywają pożegnania, lecz nadzieję. Florencja mówi nam, że nie boi się przyszłości, że wciąż jest silna i wolna, i że nic nigdy jej nie zmieni... A teraz ruszajmy, trzeba jechać dalej.

Pogrążona w emocjach nie zauważyła śledzącego ją mężczyzny schowanego za pniem drzewa oliwnego. Mężczyzną tym byl Luca Tornabuoni...

* * *

Dwa dni później, w chwili, gdy w porcie rybackim w Livorno wciągano żagle na maszty karaweli mającej zawieźć grupkę podróżnych do Marsylii, w Rzymie Filip de Commynes kroczył, stukając obcasami po marmurowej posadzce Sali Papugi. W głębi, przyczajony na tronie jak szykujące się do skoku zwierzę, Sykstus IV patrzył na niego spod wpółprzymkniętych powiek. Obok francuskiego posła bezszelestnie przesuwała się purpurowa postać kardynała kamerlinga Guillaume'a d'Estouteville... Przed nimi dreptał mistrz ceremoniarz Patrizi, bardziej niż kiedykolwiek podobny do przerażonej myszy.

Po uroczystym rytuale protokolarnych powitań papież, nie przerywając złowróżbnego milczenia, które zachowywał od wkroczenia wysłannika Ludwika XI, przyglądał się przez chwilę pełnej i spokojnej twarzy Flamanda, którego niebieskie oczy śledziły go z niejakim zaciekawieniem. Filip pomyślał, że ten mężczyzna wygląda tak, jak sobie go wyobrażał - był otyły i zgrzybiały.

Wreszcie z głębi potrójnego podbródka papież burknął:

- Czego chce od nas król Francji?

Commynes wyjął z rękawa list zapieczętowany Wielką Pieczęcią, zbliżył się o dwa kroki i przyklęknąwszy, podał go Sykstusowi. Jednak jego ręce nie zostały widać uznane za wystarczająco godne, by bezpośrednio przekazać pismo, bowiem d'Estouteville wziął je od niego i przekazał papieżowi.

- Otwórz, nasz bracie, i przeczytaj! - polecił Sykstus. Zorientowawszy się, co ma w dłoniach, kardynał stał się równie czerwony, jak jego szata. Łaciński tekst króla Ludwika był tak zapalczywy, że potwierdzał wszelkie obawy. Rozwijając królewski list, d'Estouteville zastanawiał się, czy poseł nie zapłaci za niego głową.

Oby Niebo sprawiło, by Wasza Świątobliwość uświadomił sobie, co czyni - pisał król - i żeby, jeśli nie chce konfliktu z Turkami, zrezygnował chociaż z działania na czyjąkolwiek szkodę tak, by nie uchybić swemu posłannictwu. Wiem, że Wasza Świątobliwość zdaje sobie sprawę, iż skandale przepowiedziane przez Apokalipsę dotykają dziś Kościoła i że sprawcy tych skandali nie przeżyją, lecz doczekają najstraszniejszego końca tak na tym, jak na tamtym świecie. Oby Wasza Świątobliwość nie był winien tych plugastw.

Przy tych ostatnich słowach głos prałata przycichł zduszony, ale mimo to były one zrozumiałe. Wściekły Sykstus zerwał się ze swego tronu i wydał z siebie wściekły ryk i stek złorzeczeń:

- Nikczemnik! Dowie się, czym jest mój gniew! Jak śmie tak nas obrażać?

Ekskomunikujemy go, nałożymy na jego królestwo interdykt...

Commynes mu przerwał:

- Król nie zrobił nic, co by na to zasługiwało, Ojcze Święty! Obowiązkiem chrześcijańskich władców jest ukazywanie zasiadającym na Tronie Piotrowym ich odpowiedzialności. Podczas gdy żagle tureckie zbliżają się powoli do wybrzeży adriatyckich, Wasza Świątobliwość zamiast starać się zjednoczyć Italię pod swym dostojnym przywództwem, aby przeciwstawić niewiernym zwarte i silne wojska, myśli tylko o zniszczeniu Florencji...

- Albowiem Florencja zasługuje na zniszczenie. Ośmielić się powiesić arcybiskupa Pizy, ośmielić się przetrzymywać jako zakładnika naszego kardynała legata z Perugii...

- Lorenzo Medyceusz nie przetrzymuje kardynała Riario, przeciwnie: zaoferował mu schronienie w swoim pałacu, by nie spotkał go los arcybiskupa Salviatiego. Florencja jest miastem pobożnym i wiernym swojej wierze, ale nie może się zgodzić, by w trakcie mszy wielkanocnej, w świętej chwili Podniesienia, mordowano jej książąt. Królowi Francji wcale nie podobał się ten... nazwijmy to „incydent" w Santa Maria del Fiore. I nie jest jedynym w Europie.

- A co on nas obchodzi!

- Doprawdy? Niech Wasza Świątobliwość się zastanowi! Król nie żywi żadnych wrogich zamiarów wobec papiestwa. Co więcej, polecił mi zaproponować swoją pomoc w walce z Turkami, pomoc niebagatelną. Jednakże jeśli Wasza Świątobliwość upiera się przy zamiarze zniszczenia Florencji... lub przy ofiarowaniu jej z użyciem siły swemu bratankowi, hrabiemu Girolamo Riario, to pomoc tę otrzyma Florencja. Ponadto niech Wasza Świątobliwość zechce przypomnieć sobie o prawach rodzinnych, jakie ma Francja do Królestwa Neapolu, które znalazło się w posiadaniu Alfonsa Aragońskiego. Gdyby król był łaskaw przypomnieć sobie o tym małym państwie i zapragnął je odzyskać, Rzym znalazłby się w nieprzyjemnym położeniu. Na koniec proszę Waszą Świątobliwość o rozważenie kwestii... jego finansów.

- Naszych finansów? A cóż to znaczy?

- Ze w chwili obecnej król musiał już opublikować dekret zakazujący pod karą wysokiej grzywny przedstawicielom kleru wyjazdów do Rzymu... czy wysyłania tu jakichkolwiek pieniędzy.

- Co mówisz?

- Zaskoczenie Waszej Świątobliwości mnie dziwi. Przecież musi Wasza Świątobliwość wiedzieć, że król, który niegdyś zniósł sankcję pragmatyczną z Bourges, bardzo poważnie zastanawia się nad jej przywróceniem. Ten dekret jest dopiero początkiem.

- I ośmieliłeś się przybyć tu i powiedzieć mi to prosto w oczy?

- A komu innemu mógłbym to powiedzieć? Ojcze Święty, mój król, król „bardzo chrześcijański", nie bez powodu ma taki tytuł. Trudno znaleźć kogoś bardziej pobożnego, bardziej oddanego sprawom Boga i Matki Przenajświętszej. Jego ostrzeżenie jest nacechowane synowskim oddaniem i głębokim pragnieniem, by majestat Tronu Piotrowego promieniował, jak w czasach Innocentego, na tych wszystkich, którzy kochają Chrystusa i Mu służą. Zagrożenie tureckie jest realne, naglące i zamiast odpowiadać anatemą, należałoby je przeanalizować w sposób chłodny i świadomy.

- Tak jak król Francji?

- Oczywiście, gdyż Ludwik jest przede wszystkim władcą, a dopiero potem człowiekiem, ojcem czy kimkolwiek innym, a chwalą Boga jest mu droższa niż jego własna.

Stwierdziwszy, że nie ma nic więcej do dodania, poseł znów przyklęknął i, jak chciał zwyczaj zakazujący odwracania się do papieża plecami, wycofał się tyłem w kierunku drzwi. Zamiast go odprowadzić, kardynał d'Estouteville zajął swe miejsce u stóp tronu, zdając się nie zauważać burzowych chmur zbierających się pod czcigodnymi powiekami.