- To nie jest widok dla przyszłej matki - szepnęła. - A Bóg nie wymaga tak wiele od nieszczęsnych ludzi, gdyż w przeciwnym razie raj po Sądzie Ostatecznym pozostałby przeraźliwie pusty!

Fiora uśmiechnęła się do niej i pod peleryną opiekuńczym ruchem przesunęła dłoń po brzuchu. W miarę jak mijały dni, coraz bardziej przywiązywała się do tej nieznanej istotki rosnącej w jej ciele i zaczęła myśleć, że nieuniknione rozstanie nie będzie może wyzwoleniem, lecz rozdarciem bardziej okrutnym, niż się spodziewała.

Podczas gdy kobiety przemierzały Paryż, Florent na polecenie Agnola odbywał codzienne podróże do Suresnes, by doprowadzić dom do stanu umożliwiającego względnie wygodne przezimowanie. Wioska należąca do opactwa Saint-Leuffroy, które z kolei podlegało majętnemu i potężnemu opactwu Saint-Germain-des-Pres, nie posiadała żadnych źródeł dochodów poza rozciągającymi się na zboczach winnicami i stadami owiec, które latem zajmowały pastwiska na stoku góry Yalerien. Dzięki staraniom Florenta oraz pełnej troski i przezorności Agnelle wszystko było gotowe w przewidzianym czasie i kiedy czwartego dnia Fiora i Leonarda równie radośnie, co hałaśliwie żegnały się ze swoimi przyjaciółmi, mogły patrzeć w przyszłość z ufnością.

Wyglądało na to, że kiedy dziecko znajdzie się u Nardich, zacni ludzie z ulicy des Lombards nigdy nie skojarzą eleganckiej damy spędzającej w Paryżu kilka dni w październiku z biedną dziewczyną przybyłą ukryć swój wstyd z dala od rodzinnych stron.

Sąsiedzi, o których mowa, byliby bardzo zaskoczeni, gdyby jakąś godzinę później mogli zobaczyć dziwną scenę rozgrywającą się w opuszczonym szałasie drwali w lesie Rouvray: wielka dama i jej towarzyszka zamieniły kosztowne stroje podróżne na suknie i płaszcze z grubej, szarej lub czarnej tkaniny oraz płócienne czepce, które nasunęły na oczy, zapewniając sobie w ten sposób skromny, nieprzyciągający uwagi przechodniów wygląd. Następnie podróżni ruszyli w dalszą drogę do Suresnes, gdzie dotarli pod koniec dnia, o tej szarej, nieokreślonej godzinie, kiedy to nie sposób odróżnić psa od wilka. Dzwony opactwa świętego Lutfryda już dobrą chwilę wcześniej wezwały na wieczorną modlitwę Anioł Pański.

Usytuowana między stokami góry Valerien i Sekwaną, na której urywał się jej sad, zagroda Agnola Nardiego składała się z tegoż sadu, pięknej winnicy wspinającej się na łagodne zbocze i z ogrodu otaczającego niski dom zbudowany z drewnianych bali i gipsu na kamiennej podmurówce, w której znajdowały się spiżarnia i piwnica. Zewnętrzne schody prowadziły na piętro, okryte wysokim, stromym dachem. Dwie lub trzy przybudówki, w tym stajnia, tworzyły na zapleczu nieregularne podwórko z wykopanym pośrodku bajorkiem, w którym cały dzień grzebały i taplały się kury i kaczki. Stary mężczyzna, węźlasty jak winorośl i niemal tak samo mało rozmowny, ojciec Anicet, zasadniczo pilnował posiadłości, chronionej przez sąsiedztwo z opactwem, i czuwał nad winoroślą z okresową, lecz znaczącą pomocą dwóch starych kawalerów z wioski, braci Gobertów. Mieszkał w domku na brzegu rzeki, co pozwalało mu na oddawanie się temu, co oprócz miejscowych win lubił najbardziej: wędkarstwu. Poza tym nigdy nie wchodził do głównego domu, w którym zaraz po przybyciu Florent zapalił wcześniej przygotowane w kominkach drewno.

Mieszkanie składało się z dużej kuchni, służącej także jako jadalnia, z czterech sypialni i z wygódki. Meble były proste, ale solidne i dobrze dobrane, podobnie jak tkaniny obiciowe nadające ciepło pokojom, w których nie brakowało nawet dywanów. Rękę Agnelle dostrzec można było zwłaszcza w obfitości i jakości bielizny i przedmiotów użytkowych. Żadnych luksusów, rzecz jasna, ale nie brakowało niczego, co mogło uczynić zimowy pobyt wygodnym...

- Jeśli nie będzie bardzo dużego przyboru wody - powiedział Florent, który je oprowadzał - nie musimy się obawiać powodzi. Zdarzyło się już, że woda dotarła aż do piwnic, ale zawsze można wyjść od tyłu, gdyż dom usytuowany jest na stoku. Sądzisz, że będziesz się tu dobrze czuła, donno Fioro?

Kobieta odpowiedziała mu uśmiechem.

- Bardzo dobrze. Byłam tego zresztą pewna od czasu, gdy przebywała tu pani Leonarda. Popatrz na nią, Florencie, już czuje się u jak siebie.

Życie szybko zaczęło się toczyć w regularnym rytmie, odmierzanym biciem dzwonu klasztoru świętego Lutfryda obwieszczającym nabożeństwa. Dwie kobiety zajmowały się prowadzeniem domu i gotowaniem, szyły, haftowały lub spędzały wieczory przy kominku, przy którym spotykali się we trójkę. Florent zajmował się cięższymi pracami i aprowizacją. Fiora była wyraźnie weselsza niż w czasie pierwszej ciąży i chętnie spacerowała po terenie posiadłości. Nie chciała pokazywać się w wiosce, by nie budzić ciekawości. Jednak korzystając z babiego lata, namówiła Florenta, by zabrał ją i Leonardę na szczyt góry Valerien, skąd roztaczał się słynący ze swej urody widok Paryża. Wydawało jej się, że kontemplowanie natury ma dobry wpływ na ciążę. Zresztą góra stała się celem pielgrzymek, odkąd zamieszkał na niej pustelnik imieniem Antoni. Chcąc stworzyć coś w rodzaju kalwarii, wzniósł na nim trzy drewniane krzyże, przed którymi modlił się rano i wieczorem.

Aby nie przeszkadzać świętemu mężowi w modlitwach, Fiora i Leonarda wspięły się po zalesionym zboczu wczesnym popołudniem. I rzeczywiście, nie spotkały nikogo, dostrzegły jedynie szałas z gałęzi, który zbudował sobie na skraju lasu. Panorama roztaczająca się z góry była cudowna. Paryż, zamknięty w pierścieniu murów obronnych i przecięty długą, szarą wstęgą Sekwany, najeżony złocistymi iglicami wież kościelnych, podobny był do wielkiego srebrnego kielicha na żółtomiedzianym tle, gdyż wokół niego rozciągały się ogromne lasy w jesiennych barwach. W lasach tych ręka człowieka wycięła polany, na których wyrastały miasteczka: Saint-Denis, Courbevoie i Colombes na obrzeżu pastwisk pod Longchamp; w kierunku Saint-Germain leżały Vaucresson i Montesson, a w lesie Montmorency osady Montmagny, Montlignon, Adilly; dalej, w stronę Marne - Montreuil, Chennevieres, Vincennes, podczas gdy na południu widać było dzwonnice Arcueil, Sceaux, Fresnes i Villeneuve-Roi. Florent, który dobrze znał okolice, z przyjemnością objaśniał, a Fiora podziwiała ten wspaniały widok z zachwytem. Pośród tego morza drzew - poczerwieniałych, zbrązowiałych, pożółkłych, złocistych - stolica zdawała się wibrować własnym życiem w promieniach późnopopołudniowego słońca. Unosiła się nad nią opalizująca mgła, która rozwiewała się w jasnym błękicie nieba. Fiora, która często ze swej willi we Fiesole podziwiała Florencję, myśląc, że żadne inne miasto na świecie nie może równać się jej urodzie, Fiora, podziwiająca niegdyś Rzym migoczący purpurowymi blaskami wspaniałego zachodu słońca, trwała w niemym zachwycie wobec widoku tego spokojnego i majestatycznego wielkiego miasta, którego jednak król nie lubił.

- Dlaczego? - szepnęła, myśląc na głos, z czego nawet nie zdawała sobie sprawy. - Dlaczego król Ludwik tak rzadko tu przyjeżdża? Przecież Paryż jest go godny...

- Tak, ale Paryż zbyt długo pozostawał angielski i królowi nie udaje się o tym zapomnieć - rzekła Leonarda. - Wspomnienia są zbyt świeże i potrzeba może będzie kolejnego władcy, kolejnej generacji, aby Paryż wreszcie wrócił do łask. Król troszczy się o niego: to już coś... A dla nas to w pewnym sensie dobrze: nie narażamy się na spotkanie z nim.

Kiedy zbliżyło się Boże Narodzenie, nadeszły chłody i spadł śnieg. Noce zakłócało wycie wilków. Florent i ojciec Anicet jeszcze staranniej niż zwykle doglądali ogrodzeń. Mówiło się, że w pobliskim lesie urządzili sobie kryjówki zbójcy, ale żaden nie ośmielił się zbliżyć do potężnego opactwa i kilku domów, które schroniły się pod jego kamiennym skrzydłem.

Fiora nadal czuła się dobrze, ale powoli zaczynało ogarniać ją znudzenie. Wieści z Turenii docierały rzadko. Leonarda napisała do Stefana, że Fiora zaraziła się jakąś chorobą, która bardzo ją osłabiła i uniemożliwiła podjęcie podróży powrotnej, zwłaszcza zimą. Miała wrócić dopiero na wiosnę, jeśli wszystko dobrze pójdzie... W odpowiedzi otrzymała, raz za pośrednictwem Agnelle, później przywiezione przez Agnola, krótkie listy napisane niewprawną ręką. Zacny Stefan umiał czytać, ale pisanie nie było jego mocną stroną. Khatoun zaś, do której Fiora napisała niedługi liścik, nie odpowiedziała, co nieustannie niepokoiło młodą kobietę, gdyż Khatoun umiała doskonale i czytać, i pisać. Florent uznał, że młoda Tatarka się dąsa, ale zachował to dla siebie, ograniczywszy się do stwierdzenia, że na ogół brak wiadomości oznacza dobre wiadomości. A skoro Stefan twierdził, że mały Filip rośnie jak na drożdżach, nie było żadnego powodu do niepokoju.

- Mam jednak ochotę wysłać cię tam - powiedział Fiora pewnego dnia. - Ta cisza nie jest normalna. Skoro wiedzą, że choruję, mogliby się chociaż zainteresować, jak się czuję.

- W jaki sposób? Żaden z mieszkańców Rabaudiere nie może ruszyć w tak daleką drogę w tę zimnicę. A mały pan Filip potrzebuje wszystkich domowników...

Była to święta prawda. Jednakże Fiora nie mogła powstrzymać się od myśli, że Douglas Mortimer, któremu jako prawdziwemu Szkotowi niestraszne były mrozy i śnieżyce, mógłby przyjechać z Paryża... Cierpiała z powodu tej obojętności. Było tak, jakby opuszczając Dom w Barwinkach, zatarła nawet wspomnienie o sobie. Tak spieszno było jej teraz do powrotu, iż miała wrażenie, że oczekiwane dziecko nigdy się nie narodzi...

Gdy minął okres bożonarodzeniowy i noworoczny, dni zdawały się wlec jeszcze bardziej rozpaczliwie. Leonarda cierpiała z powodu reumatyzmu i połowa kapusty, którą trzymano w spiżarni, zmieniła się w kataplazmy. Zima na szczęście nie była bardzo mroźna, ale kiedy stopniał śnieg, Sekwana zaczęła przybierać. Kobiety przyglądały się przez okno, jak powoli woda opanowuje sad, później zalewa ogród, a wreszcie schody. Jeden stopień, drugi stopień... Piwnica napełniła się wodą, co nie stanowiło zagrożenia dla beczek, ale dla innych zapasów tak, i Florent strawił całą noc na przenoszenie garnców z soloną żywnością, szynek, a potem jabłek i gruszek, aby uniknąć całkowitego ich zalania. Przemyśliwał już nawet nad wyniesieniem mebli do winnicy i zaprowadzeniem obu kobiet do pustelnika na górze Valerien, kiedy nagle, w ciągu kilku godzin, jakby ktoś wyciągnął szpunt z cebra, błotnista woda opadła. Sad przestał przypominać plantację gęsich piór zanurzonych w szarym atramencie i ukazała się ziemia - błotnista, rozmiękczona, ale jednak ziemia.

Były kolejne alarmy, kiedy pod koniec zimy ulewne deszcze przygięły drzewa do ziemi, łamiąc gałęzie. Florent całymi dniami siedział na brzegu rzeki ze wzrokiem wbitym w powierzchnię wody. Fiora zaś, osiągająca już maksymalny obwód brzucha, postanowiła negować jakiekolwiek zagrożenie, postępując zgodnie ze starą sentencją, że to, czego się do siebie nie dopuszcza, nie istnieje. Niemożliwością było jednak negowanie bólów biednej Leonardy. Choć Leonarda miała służyć pomocą przyszłej matce, sama wymagała opieki i Fiora spędziła długie godziny na pielęgnacji jej bolesnych stawów. W końcu zapomniała nawet o swoim stanie. Czuła się tak, jakby wraz z dwojgiem towarzyszy znajdowała się wewnątrz bańki z ciepłym powietrzem płynącej po wzburzonych falach, które mogły nagle pochłonąć ich na zawsze.

A potem nagle wszystko się zmieniło. W ostatnich dniach marca, zgodnie z kalendarzem, przyszła wiosna. Na drzewach owocowych pojawiły się pączki, a przez błoto przebiły się cienkie, zielone nitki zapowiadające trawę. Fiora pomyślała wówczas, że dziecko nie każe już długo na siebie czekać. I rzeczywiście w nocy z 4 na 5 kwietnia poczuła bóle, niezbyt silne, ale na tyle częste, że zawołała Leonardę, która z kolei obudziła Florenta, każąc mu rozpalić ogień pod kuchnią i nastawić wodę do zagotowania, podczas gdy ona sama przygotowała wszystko, co niezbędne. Od dawna już czekał duży kosz mający służyć za kołyskę.

Wszystko przebiegło znacznie szybciej, niż oczekiwano, i woda w wielkim garze ledwo zdążyła się zagrzać: pół godziny po pierwszym jęku Fiora wydała na świat córeczkę. Nie czuła najmniejszego zmęczenia i niewiele brakowało, by wstała z łóżka, aby pomóc Leonardzie w zajęciu się noworodkiem.

- Tyle się wycierpiałam, kiedy rodził się mały Filip! Czy naprawdę można wydać na świat dziecko w tak krótkim czasie?

- Jak widać! - powiedziała Leonarda ze śmiechem. - Pierwszy poród jest zawsze dosyć długi, ale nasza mała panienka najwyraźniej bardzo spieszyła się na ten świat. Och, moje jagniątko, jest taka podobna do ciebie!

I Leonarda, która skończyła opatulanie dziewczynki, zaczęła płakać, kołysząc ją w ramionach. Na ten widok Florent, przyszedłszy z naręczem polan do kominka, upuścił je na ziemię.

- Dlaczego tak płaczesz, pani Leonardo? Czy dziecko nie...

- Nie, czuje się bardzo dobrze, ale obudziło we mnie tyle wspomnień! Nie byłaś wiele starsza, Fioro, kiedy po raz pierwszy wzięłam cię na ręce, a teraz mam wrażenie, że wszystko zaczyna się od początku!