Gdy noc zbliżała się ku końcowi, świadomość młodej kobiety zaczęła zasnuwać się mgłą. Petronela, która odsunęła nawet Leonardę, poleciła jej pomóc w akcji porodowej i przeć.

- Nie mogę... Nie mogę już... - szlochała Fiora. - Pozwólcie mi umrzeć!

- Nie umrzesz, a dziecko będzie tu za kilka minut. Bądź jeszcze przez chwilę dzielna, moja śliczna!

Dzielna? Fiora nawet już nie wiedziała, co to znaczy. Posłuchała jednak, niemal odruchowo, i nagle poczuła ból silniejszy, niż wszystkie poprzednie, ból przewyższający wszystkie bóle, który spowodował, że zawyła. Florent, który czekał w ogrodzie, padł na kolana i zasłonił uszy dłońmi. Ale to był ostatni krzyk. W następnej chwili Fiora, uwolniona od cierpienia, pogrążyła się w tej błogosławionej nieświadomości, której tak pragnęła. Nie słyszała ani zachrypniętego piania koguta, ani pełnego złości krzyku dziecka, które Petronela z wprawą klepała w pośladki, ani radosnego okrzyku Leonardy:

- To chłopiec! Wolała zemdleć.

Kiedy odzyskała przytomność, zdawało jej się, że pływa w lekkiej mgle. Jej ciało przestało istnieć. W cudowny sposób zerwała cumy, które łączyły ją z okrutną i bezlitosną ziemią, zdawało jej się wręcz, że wstąpiła do królestwa błogosławionych. Jednakże znajomy głos Leonardy udowodnił jej, że wciąż przebywa wśród żyjących:

- Otworzyła oczy - mówił ten głos. - Petronelo przynieś mi szybko jajko rozbite w mleku! Trzeba przywrócić jej siły.

Fiora instynktownie przesunęła dłonie wzdłuż ciała i stwierdziła, że znów jest płaskie, prawie jak kiedyś. Przypomniała sobie wówczas, przez co przeszła, i zapytała wciąż jeszcze słabym głosem:

- Dziecko? Urodziło się?

- Oczywiście, że się urodziło! Oto ono!

W ramionach Leonardy znajdowało się białe zawiniątko z delikatnego płótna, które stara panna ruchami pełnymi nabożeństwa umieściła między ramieniem młodej matki i jej piersią. Fiora nieco się uniosła i zobaczyła czerwoną i pomarszczoną twarzyczkę w śnieżnym obramowaniu czepeczka z haftowanego batystu, dwie piąstki, mikroskopijne a jednak doskonałe, przyciśnięte do malusieńkiego noska. Odsunęła nieco ramię, by lepiej je trzymać i instynktownie uśmiechnęła się do tego dziecka, które było jej własnym.

- Boże, jaki on jest brzydki! - szepnęła, głaszcząc ostrożnie palcem jedną z rączek.

- Chyba chcesz powiedzieć, że wspaniały! - zapiała Petronela, która przyniosła mleko. - Wyrośnie na przystojniaka, możesz mi wierzyć. Ale coś mi się wydaje, że nie jest do ciebie szczególnie podobny...

Uciszyło ją szturchnięcie Leonardy, ale Fiora przyjrzała się ponownie malutkiej buzi, podczas gdy gorzka fala smutku, na chwilę odepchnięta przez udręki porodu, znów brała ją w swoje władanie.

- Jest podobny do swojego ojca. Do ojca, który go nigdy nie zobaczy!

Trzeba było wiele troski i wielu słów Leonardy, by ukoić ten kolejny atak płaczu. Fiora uspokoiła się w końcu, zgodziła się zjeść lekki posiłek, po czym zasnęła tym dobroczynnym snem, o którym tak marzyła w trakcie nocnych męczarni. Leonarda zabrała niemowlę, które Fiora do siebie przytulała, i zaniosła je do kołyski umieszczonej w jej własnym pokoju, by matka mogła spokojnie odpoczywać.

Jako że i ono zasnęło, poszła po wodę, aby się nieco umyć, co po nieprzespanej nocy było konieczne, włożyła czystą suknię i świeżo wyprasowany kornet, po czym zeszła do kuchni, żeby zjeść śniadanie, którego pilną potrzebę odczuwała.

Petronela zajęta była wychwalaniem przed swoim Stefanem niezliczonych zalet tego, które nazywała już „naszym dzieckiem", pospieszyła jednak z podaniem jej dużej miseczki namoczonego w mleku piernika i gorących gofrów, racząc ją przy tym swoim niestrudzonym gadulstwem. Stefan pomyślał, że stwarza to okazję, by zwiać, wypił jednym haustem duży kubek domowego cydru i zniknął.

Rozważały właśnie imiona, jakie chłopczyk mógłby otrzymać na chrzcie, kiedy Florent wrócił z sadu z koszykiem śliwek w ręku. Posępny wyraz jego twarzy uderzył obydwie kobiety.

- Nie powinieneś robić takiej miny, mój chłopcze! - powiedziała Petronela. - Nasza młoda pani szczęśliwie powiła dziecko i tylko to się liczy. Na razie zażywa zasłużonego odpoczynku.

- Trochę zbyt szybko zapominasz o tym, co wydarzyło się wczoraj - powiedział młodzieniec. - Cierpiała przez całą noc i teraz śpi, ale nie będzie spać wiecznie. Co się stanie, gdy znajdzie się w obliczu rzeczywistości?

- Myślisz, że się nad tym nie zastanawiam? - spytała Leonarda. - Niedawno znowu zaczęła płakać, a myślałam, że nie została jej już ani jedna łza. Trzeba będzie troszczyć się o nią i mieć nadzieję, iż przeniesie na syna całą tę miłość, którą darzyła pana Filipa. Ale jest pewne, że my wszyscy, którzy ją kochamy, znajdujemy się w ręku Boga...

- Niewątpliwie, ale nie tylko o to chodzi! Przypominasz sobie, pani Leonardo, tego kupca, który wczoraj interesował się naszym mułem na dziedzińcu przed kościołem Świętego Marcina?

- Tego cudzoziemca, którego twarzy zupełnie nie mogłam sobie przypomnieć?

- Tak. No więc właśnie spotkałem go w alei dębów. Szedł tutaj.

- Po co?

- Zapytałem go. Odpowiedział, że szuka zamku najjaśniejszego pana...

- Co za bzdura! Nie przechodził przed zamkiem w Plessis i nie widział strażników przy bramie?

- Dokładnie to mu powiedziałem. Odrzekł, że właśnie strażnicy potraktowali go grubiańsko i szuka innego wejścia, z mniej nieprzyjemną strażą. Przyznam, że nie byłem dla niego znacznie uprzejmiejszy od wartowników. Król, powiedziałem mu, nie wrócił jeszcze z wojny i cudzoziemcy nie mają czego u niego szukać. Odpowiedział na to, że wie, ale że tak zachwalano mu cudeńka tego zamku, że zapragnął go obejrzeć przed powrotem do swojego kraju. Myślał, że może jest jakaś brama łącząca park królewski z naszym. Na koniec nawet sięgnął do sakiewki. Proponować mi pieniądze, żebym wpuścił go tutaj! - zakończył Florent wciąż czerwony z oburzenia. - Wyobrażacie sobie coś takiego?

- Co z nim zrobiłeś? - zapytała Leonarda, rozprowadzając łyżkę miodu na gofrze.

- Powiedziałem mu, że nie ze mną takie gierki i żeby ruszał swoją drogą. Co zresztą zrobił, wzruszywszy ramionami, ale z uśmieszkiem, który mi się wcale nie podobał. Odwracał się wiele razy, odchodząc, żeby jeszcze spojrzeć na nasz dom. Może nie mam racji, ale zrobił na mnie nieprzyjemne wrażenie.

Petronela, w której drzemał duch psa strzegącego domu, oświadczyła wówczas, że jej także nie podoba się ta historia i że nie później niż zaraz wyśle Stefana do Plessis, żeby zobaczył się z panem Etienne'em Le Loup, kamerdynerem króla, który czuwał nad jego siedzibą w trakcie królewskiej nieobecności, aby opowiedział mu o tym incydencie. Nie żeby obawiała się, iż samotny cudzoziemiec może spowodować jakieś szkody w królewskiej siedzibie, zawsze ściśle strzeżonej, ale żeby Le Loup rozciągnął swoją ochronę na Dom w Barwinkach.

Leonarda przyznała, że to dobry pomysł, i poprosiła, by ochrona była na tyle dyskretna, aby nie niepokoić Fiory, która w ciągu ostatnich dwóch dni otrzymała większą dawkę bólu i niepokoju, niż można znieść.

- Być może robimy z igły widły - zakończyła. - Może ten cudzoziemiec to rzeczywiście tylko jakiś ciekawski.

- Pozory ciekawości mogą skrywać szpiega - stwierdził Florent, który się nie poddawał. - Albo kogoś jeszcze gorszego: adoratora!

- Dlaczegóż to adorator miałby być gorszy od szpiega? - zapytała Leonarda, nie mogąc powstrzymać śmiechu.

- Już wyjaśniam. Wiem, że wielu mężczyzn podziwia donnę Fiorę i że zawsze będą kolejni, ale nie chciałbym, żeby miała do czynienia z takim osobnikiem, jak ten. Nie widziałaś, jakie ma oczy? Zimne i okrutne. Nie sądzę zresztą, żeby był kupcem. Na piętnaście metrów czuć od niego żołnierza.

Tym razem Leonarda nic nie powiedziała. Wspomnienie, jakie zachowała o cudzoziemcu, podpowiadało jej, że Florent, inspirowany być może swoją mającą na wszystko baczenie miłością, mógł mieć rację. Tym bardziej że nieznajomy pochodził z Włoch, a Leonarda wiedziała z doświadczenia, że ciemne typy miały tam bardziej sprzyjające warunki bytu, niż w królestwie francuskim, gdzie twarda ręka króla Ludwika i policja pod dowództwem Tristana L'Hermite budziły w obwiesiach zbawienny strach. Tak czy inaczej, nie zaszkodzi, jak dom będzie nieco lepiej strzeżony. Przynajmniej do powrotu króla, który nie mógł być odległy.

Jednak dni mijały, a nikt więcej nie widział niepokojącego osobnika.

Rozdział czwarty

Zamach

Wbrew obawom otoczenia Fiora bardzo szybko doszła do siebie po porodzie. Pięć dni później stanęła na nogi i robiła wrażenie całkiem zdrowej, ale nie miała mleka, by karmić małego Filipa. Trzeba więc było niezwłocznie postarać się o mamkę, której usługi Leonarda i Petronela na szczęście zagwarantowały sobie wcześniej w przewidywaniu takiego, zawsze możliwego, rozwoju zdarzeń. Była to silna dziewczyna z wsi sąsiadującej z Savonnieres, która pozostawiwszy swe najmłodsze dziecko pod opieką matki i rodzinnego stadka kóz, z wyraźnym zadowoleniem zamieszkała we dworze. Była raczej dobrym nabytkiem - zawsze w świetnym humorze, łagodna i cicha, wyraźnie uwielbiała dzieci i natychmiast przywiązała się do powierzonego jej noworodka. Miękkie legowisko i obfite posiłki Petroneli podbiły ją do reszty i Marcelina - tak miała na imię - zajęła miejsce wśród mieszkańców Domu w Barwinkach z mocnym postanowieniem pozostania w nim jak najdłużej. Od razu nawiązała nić porozumienia z resztą domowników i choć Fiora robiła na niej ogromne wrażenie, uznała to za najnormalniejszą rzecz na świecie, w końcu była właścicielką kasztelu. Ani przez chwilę nie wyobrażała sobie, że przed jej oczami rozgrywa się dramat.

Fiora bowiem nie była już tą samą osobą i ci, którzy żyli obok niej, z trudem ją rozpoznawali, kiedy się pojawiała - szczupła i wysoka czarna postać, którą żałobne welony czyniły podobną do ducha. Przestała się śmiać, ledwie się odzywała i spędzała długie godziny, siedząc we wnęce okiennej i patrząc na Loarę przepływającą na końcu jej małej posiadłości. Porzuciła całkowicie haft, który stanowił jej rozrywkę w czasie ciąży, a smukłe dłonie bezczynnie spoczywały na czarnej materii sukni. Najwidoczniej zabrakło jej łez i ani razu nie wymówiła imienia swego małżonka. Więcej nawet - - kiedy Leonarda kojącymi słowami próbowała zaleczyć ranę, której istnienie podejrzewała, ucięła krótko:

- Nie! Na litość boską, nie odzywaj się do mnie! Nigdy mi o tym nie mów. Umarł z dala ode mnie... i to wyłącznie moja wina!

Po tych słowach wyszła z komnaty, jakby uciekała, zeszła do ogrodu i usiadła pod niewielką pergolą z róż mchowych, arcydziełem Florenta. Ten zresztą był niedaleko, zajęty porządkowaniem kobierca z goździków, które koty potarmosiły, bijąc się wśród nich przy pełni księżyca. Jego pierwszym odruchem było podejść do młodej kobiety, ale zauważył jej nieruchomą twarz, nieobecne spojrzenie, i nie ośmielił się z obawy przed odprawą, która by go zraniła. Jego piękna pani zdawała się tracić duszę.

W pewnym sensie tak było. Fiora wiązała swoją rozpacz i swoje wyrzuty sumienia z tą chwilą obłędu, kiedy wyrwała się z ramion Filipa, aby od niego odejść, obwarowana murem swej zranionej dumy i rozczarowania. A przecież czekała, marzyła o tych godzinach szczęścia, które przerwała! A wszystko dlatego, że Filip, zamiast zostać z nią, miał zamiar kontynuować swoje dotychczasowe życie, w całości poświęcone służbie władcy, odesławszy ją do swego burgundzkiego zamku. W tamtej chwili pomysł ten wydał jej się absurdalny, a kiedy wymówił słowo „posłuszeństwo", zbuntowała się całym swoim jestestwem. Nie chciała takiego życia, jakie jej oferował. Czy to nie on, którego przewinienia wobec niej były tak wielkie, powinien wreszcie udowodnić, że kocha ją najbardziej na świecie i starać się uczynić ją szczęśliwą? Tak, tak właśnie myślała wtedy i w każdej następnej chwili, aż do tej straszliwej minuty, kiedy Mateusz de Prame opowiedział jej o tym, co zdarzyło się w Dijon pewnego lipcowego dnia, kiedy ona w tym samym pięknym ogrodzie przechadzała się szczęśliwa, nosząc jego dziecko i żywiąc nadzieję, że pewnego dnia go tu ujrzy.

Dręczące myśli wciąż krążyły w jej głowie. Gdyby zgodziła się na odwiezienie do Selongey, na sposób życia, który jej proponował, czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy zostałby z nią? Rozum podpowiadał jej, że znajdowałaby się teraz w tym samym punkcie, że w życiu Filipa wszystko odbyłoby się tak, jak wcześniej postanowił, że kontynuowałby tę bezsensowną walkę o niepodległą Burgundie, która była już tylko ułudą, i że tak czy inaczej nie uniknąłby szafotu.

Szafot! Co za przekleństwo wlokła za sobą ta konstrukcja z kamienia i drewna, która nasyciwszy się krwią jej rodziców, wchłonęła teraz krew mężczyzny, którego kochała? Czy wszystko, co składało się na jej życie, musiało koniecznie potykać się o to straszne narzędzie sprawiedliwości? Może gdyby oplotła ramiona z całej siły wokół Filipa udałoby się jej utrzymać go przy sobie, powstrzymać go od wyruszenia w kierunku tego strasznego losu i tak bezużytecznego poświęcenia!