- Nazywam się Filip, hrabia de Selongey, jestem kawalerem Złotego Runa, wiernym aż do końca dostojnemu panu Karolowi, niech go Bóg ma w swej opiece. I nie złamałem złożonej mu przysięgi wierności.

- Łatwo powiedzieć - rzekł tamten z głośnym śmiechem. - Cóż za przypadek, pan de Selongey tutaj? Kiedy wróciłeś?

- Trzy miesiące temu. Wiedzą o tym niektórzy z tu obecnych, a ty właśnie niszczysz mój plan.

- Czy ktoś z was już go widział?

Były kupiec korzenny przesuwał po twarzach obecnych groźne, żądające odpowiedzi spojrzenie, wyrażające wyzwanie, by ośmielono się mu jej udzielić. Nikt nawet nie drgnął i Filip pojął, że budował zamki na lodzie.

- No tak! - stwierdził Yvon. - Skończmy zatem z wszystkimi tymi poplecznikami Ludwika XI i podzielmy między siebie ich dobra. Do dzieła, chłopcy!

Chwilę później stary przewodniczący padł przebity sztyletem Chretiennota Yvona, a Filip został pojmany przez pięciu czy sześciu pomocników rzeźnika, którzy przewiązali mu na szyi czerwony aksamitny szal ofiary. Po uroczystym proklamowaniu władzy księżniczki Marii banda szaleńców ruszyła na Dom Małpy i zaczęła go plądrować, a Filip zmuszony był im towarzyszyć.

On, który tak marzył o oddaniu księżniczce kluczy do Dijon, był teraz więźniem ludzi, którzy twierdzili, że bronią tych samych, co on, barw, ale którzy w rzeczywistości zaspokajali jedynie własne pragnienie zemsty i żądzę pieniędzy. Przez całą noc banda plądrowała, rabowała, paliła domy tych, których uważano za rojalistów, a więc głównego poborcy Vurry, pana Arnoleta Macheco i proboszcza de Fenaya. Filip z bezsilnością i rozpaczą patrzył na ten wybuch nienawiści. Zaprowadzono go następnie do własnego domu, w którym Yvon i jego ludzie urządzili sobie kwaterę, by świętować i dzielić łupy.

Tam właśnie cztery dni później pojmał ich, a wraz z nimi Filipa, La Tremoille we własnej osobie.

- To on jest naszym szefem - oświadczył Yvon z szyderczym uśmiechem. - To dostojny pan hrabia de Selongey, jeden z przyjaciół świętej pamięci księcia Karola.

- Szlachcic na czele bandy morderców i rabusiów? - powiedział pan de Craon z pogardą. - Czego innego można by oczekiwać po Burgundczyku?

- Oczywiście, jestem Burgundczykiem i uważam to za powód do dumy, ale zostałem uwięziony i nie jestem ich przywódcą - zaprotestował Filip.

- Doprawdy? Czyżbyś należał do tych, tak już licznych, którzy gotowi są złożyć przysięgę wierności królowi, mój panie? W takim razie.

Filip nigdy się nie wahał, musząc wybierać między swym życiem a honorem. Poza tym dostrzegł wyzwanie w spojrzeniu tego byłego kupca korzennego, który wbrew jego woli zaciągnął go pod swój sztandar.

- Nie. Nigdy nie złożę przysięgi królowi Francji. Jestem wiernym poddanym Pani Marii, jedynej prawowitej księżniczki Burgundii.

- Ta odmowa będzie cię kosztować głowę. Godzinę później wtrącono Filipa do więzienia w Domu Małpy, skąd wyprowadzono go skutego jedynie po to, by skazać na karę śmierci.

Tydzień później wyrok wciąż jeszcze nie był wykonany. Według przynoszącego mu marne jadło strażnika, opóźnienie to wynikało jedynie z jego pozycji. Zachowano go na deser, miał być czymś w rodzaju gwoździa krwawego spektaklu, który pan de Craon przygotował dla Dijon. Francuz, wściekły z powodu zamętu powstałego podczas jego nieobecności, mścił się, stosując terror. Od jego powrotu zawieszona została wszelka władza poza jego własną, a stronnicy króla uczestniczyć mogli w karaniu tych, którzy wyrządzili im krzywdę. Ścigano wszelkich podejrzanych, a kat i jego pomocnicy nie narzekali na bezczynność. Jehan du Poix, miejski oprawca, torturował, wieszał i ścinał głowy. Aby urozmaicić widowisko, znaleziono nawet przypadkiem jakiegoś fałszerza pieniędzy, którego ugotowano w mieszaninie oliwy i wody...

Pochwycenie źdźbeł trawy okazało się niemożliwe: łańcuchy, którymi więzień przykuty był do muru, okazały się zbyt krótkie, więc z westchnieniem wrócił na posłanie. Zbliżał się wieczór. Miasto było dziwnie ciche, jakby poczuło nagle potrzebę odpoczynku po tylu gwałtach. Nie słychać już było krzyków, przekleństw ani dzwonu obwieszczającego ostatnią godzinę skazanych. Filip pomyślał, że być może nie pozostał już do zabicia nikt poza nim samym. W takim razie śmierć musiała być niedaleko. Czyżby ta noc miała być ostatnia?

Odwrócił głowę, słysząc zgrzyt odsuwanych rygli. Wszedł strażnik niosący dzban wody i bochenek chleba. Nie był to ten sam strażnik co zwykle. Ten był starym, powłóczącym nogami człowiekiem, o długiej, żółtawoszarej brodzie, opadającej mu prawie do pasa.

- Kim jesteś? - zapytał Filip. - Widzę cię po raz pierwszy.

Mężczyzna spojrzał na niego oczami o nieokreślonym kolorze i zaczerwienionych powiekach.

- Do usług! - wymamrotał. - Colin, co się zajmował podziemiami, złamał sobie nogę, zlatując z dachu, jak wlazł, żeby lepiej widzieć egzekucję. No to posłali po mnie, ale te schody to nie na moje nogi. Tym bardziej, że stopnie są śliskie, a w moim wieku...

- Kogo stracono dzisiaj? - spytał Selongey, niezbyt ciekaw dalszego ciągu narzekań starca.

- Tego Chretiennota Yvona. Trzeba go było wnieść na szafot, bo nogi po torturach miał w kawałkach, ale to była piękna robota. Mistrz Jehan du Poix załatwił go jednym ciosem topora, a potem pociął go na cztery równiutkie części do powieszenia na szubieniczkach przy bramach miasta. Głowa jest przy Bramie Saint-Nicolas, prawa noga przy Bramie Ouche, lewa...

- Nie chcę tego dłużej słuchać - przerwał Filip z niesmakiem, po raz pierwszy zaniepokojony na myśl, że być może opisano mu jego własny los.

Śmierć jest dla wojownika rzeczą zwykłą, ale myśl, że zostanie zaniesiony na szafot jako ludzki wrak, a później poćwiartowany jak mięso u rzeźnika, budziła w nim bunt i wywoływała gęsią skórkę. Chciał móc spojrzeć katu w oczy i stanąć wyprostowany przed tłumem przybyłym tam jak na przedstawienie.

- Czy wiadomo, kiedy nadejdzie moja kolej? - spytał głosem mimo wszystko spokojnym.

Starzec wzruszył ramionami i spojrzał na więźnia jakby z litością.

- Wiem, że taka wiadomość to nic miłego, ale zdaje się, że to jutro. Uprzedzono mnie, że jakiś mnich przyjdzie tej nocy, by cię wyspowiadać. Trzeba ci będzie odwagi, panie.

- Gdyby mi na niej zbywało, nie byłbym tutaj. Strażnik postawił wreszcie dzbanek i chleb, i jak dobry lokaj wytrzepał leżący na posłaniu koc.

- Póki co miałeś szczęście, panie! Dali ci najlepszą celę na piętrze, tę odnowioną.

- Odnowioną? - powiedział Selongey przyglądając się pokrytym saletrą murom, sklepieniu, którego nie zdołało osuszyć burgundzkie lato i na wpół zgniłej słomie leżącej na ziemi. - Chyba dawno temu?

- Pewnie, że dość dawno, ale ja, jak tu stoję, widziałem to więzienie, jak była w nim tylko słoma, stare, zardzewiałe łańcuchy i szczury, co biegały stadami. I widziałem, jak w tym wszystkim jedna biedna dziewczyna urodziła dziecko. Popełniła grzech cielesny ze swoim bratem, a prócz tego cudzołóstwo, ale była taka młodziutka, ładniutka, że serce mi się ściskało, gdy widziałem, jak wije się w bólach całe godziny.

Filip zbladł i z przerażeniem patrzył teraz na to więzienie, które do tej pory nie wydawało mu się inne od wcześniej widzianych.

- Nazywała się Maria de Brevailles, prawda? - wyszeptał. - I umarła pięć dni później...

- Tak właśnie było! - powiedział osłupiały strażnik. - Znałeś ją, panie?

- Nie, ale znałem niegdyś jej brata będącego w służbie dostojnego pana de Charolais. To istotnie smutna historia.

- Właściwie to wcale nie taka smutna!

- Jak to?

- Wytłumaczę ci, panie. Jak rodziła to swoje dziecko, wyglądała jak kupka nieszczęścia, ale szkoda, że nie widziałeś jej, gdy szła na szafot ze swoim bratem! Ponieważ byli ze stanu szlacheckiego pozwolono im się umyć, założyć najpiękniejsze stroje i wyglądali wspaniale. Zanim weszli na wózek, wzięli się za ręce i uśmiechnęli do siebie. Wyglądali na tak szczęśliwych jak przed weselem. I byli tacy piękni! Wszyscy płakali, patrząc, jak umierają. - Ale zostało dziecko?

- Tak. Dziewczynka, którą oddano do przytułku. Strasznie to smutne, bo był to owoc śmiertelnego grzechu, ale mówią, że dobry Bóg zlitował się nad nią. Przejeżdżał tamtędy jakiś cudzoziemiec, bogaty kupiec. Widział egzekucję i zapragnął zabrać matą. Nie wiadomo, co się z nią stało...

Selongey powstrzymał uśmiech. Zastanawiał się, jaką minę zrobiłby ten zacny człowiek, gdyby mu powiedział, że owo dziecko zostało jego żoną. Ale nie miał ochoty dłużej rozmawiać. To, że przypadek chciał, by spędził ostatnie godziny w celi, w której Fiora przeżyła swe pierwsze chwile, było dla niego znakiem od losu. Nie zazna, jak Jan de Brevailles, radości umierania u boku ukochanej i dzielenia z nią grobu, ale odejdzie ze wspomnieniem swej pięknej florentynki w sercu. Próby wygnania go stamtąd okazały się daremne. Nie można było zapomnieć obrazu Fiory, wielkich oczu Fiory, uśmiechu Fiory. Może myśl o niej sprawi, że śmierć wyda mu się mniej gorzka. W gruncie rzeczy miała rację, nie zgadzając się na życie, które jej proponował. Kim byłaby teraz, gdyby przystała na zamieszkanie w Selongey? Wdową żyjącą w rozpaczy i rozdrażnieniu spowodowanym obecnością szwagierki tak głupiej jak Beatrycze, kobietą wygnaną ze swych włości, jak to się zdarza, gdy chodzi o majątek skazańca? Byłaby może prześladowana, uwięziona? Filip nienawidził z całego serca króla Ludwika, jedenastego tego imienia, i za nic w świecie nie zgodziłby się mu służyć, ale w tych okolicznościach lepiej się stało, że Fiora postanowiła zostać przy nim i przyjąć kasztel, który jej podarował. Tak więc nawet jego śmierć nie skrzywdzi tej, którą kochał.

Strażnik dawno już wyszedł, wygnany milczeniem więźnia i zapadającym zmierzchem. Filip wziął przyniesiony chleb i nakreśliwszy kciukiem znak krzyża na brązowej skórce, oderwał kawałek i ugryzł. Nie był głodny, ale wiedząc, co go czeka nazajutrz, chciał zachować pełnię sił. Zresztą, wyjątkowo, chleb był świeży i pewną przyjemność sprawiało mu żucie go i wąchanie. Zapach gorącego chleba wyjętego z pieca kojarzył mu się z dzieciństwem; uważał go za jedną z najprzyjemniejszych woni. Pochłonął pół bochenka, popijając kilkoma łykami chłodnej wody. Resztę należało zostawić na rano. Nie przyniosą mu już nic do jedzenia.

Zapadła noc i godziny upływały jedna za drugą. Filip był śpiący, ale zastanawiał się, czy może sobie pozwolić na sen: strażnik powiedział, że tej nocy ma przyjść ksiądz. Spowiadanie się w półśnie nie jest rzeczą łatwą. Ponieważ jednak czas mijał i nikt nie nadchodził, wyciągnął się na posłaniu, zamknął oczy i zasnął.

Obudziło go delikatne potrząsanie. Spostrzegł, że przez okienko wpada szarawe światło poranka, i zrozumiał, że przespał spokojnie swą ostatnią noc. Przy nim stał niski mnich w szarym habicie świadczącym o przynależności do zakonu braci mniejszych utworzonego niegdyś przez świętego Franciszka z Asyżu. Nie całkiem jeszcze oprzytomniały ze snu Filip usłyszał jego cichy i łagodny głos:

- Pora na ciebie, mój synu. Przyszedłem, by cię wesprzeć. Musisz się przygotować na spotkanie ze Stwórcą...

Mnich miał jasne, pełne współczucia oczy w twarzy nienaznaczonej jeszcze dojrzałością. Filip uśmiechnął się do niego.

- Jestem do twojej dyspozycji, mój bracie. Czy wiesz, ile czasu mi pozostało?

- Nie dzwonili jeszcze na prymę. Zostało ci kilka godzin.

Więzień poczuł, że blednie.

- Nie mam tylu grzechów, by wystarczyło ich do wyznawania przez cały ten czas. Pewnie przed egzekucją czeka mnie jeszcze przesłuchanie?

- Nie sądzę. Nic mi na ten temat nie wiadomo, a zazwyczaj jestem o tym uprzedzany. Myślę - powiedział z nikłym uśmiechem - że będziesz mógł iść na śmierć o własnych siłach, jeśli to cię niepokoi.

Filip nie mógł powstrzymać westchnienia ulgi. Była to najlepsza wiadomość, jaką mógł usłyszeć. Nic nie osłabi jego odwagi i ci, którzy już może gromadzą się na placu Morimont zobaczą, jak umiera kawaler Złotego Runa.

Uklęknąwszy przed siedzącym na posłaniu mnichem, począł oczyszczać duszę ze wszystkich śmiertelnych i powszednich grzechów, które mógł popełnić podczas trzydziestu łat życia. Trwało to dłużej, niż przypuszczał, gdyż w miarę jak cofał się w czasie, w pamięci odżywały mu mniej lub bardziej zatarte wspomnienia o twarzach tych, których zabił na wojnie łub w pojedynkach. Najtrudniej jednak było mu wyznać, jakich środków użył, by zmusić Francesca Beltramiego do oddania mu ręki Fiory i jej bajecznego posagu.

- Ale nie chciałem tego złota dla siebie - próbował się bronić. - Potrzebne ono było mojemu księciu, którego skarb był pusty.

- Rozumiem - powiedział surowo mnich - odbyło się to jednak kosztem niewinnej istoty. Nie kochałeś tej dziewczyny...