- Kochałem, i to bardzo. Kocham ją nadal, jest moją żoną i nigdy nie przestanę jej kochać. Wpadłem we własne sidła i to jest moja kara. Cierpię jedynie z tego powodu, że nie mam o niej żadnych wieści.

Zapadła cisza zakłócana jedynie ciężkim oddechem Selongeya. Mnich patrzył na niego niewidzącym wzrokiem zatopiony w myślach. Nagle wyjął niewielki zwój papieru i podał go więźniowi.

- Pewien człowiek błagał mnie wczoraj wieczorem o przekazanie ci tego listu. Zawiera on podobno ważne i nieoczekiwane wiadomości.

Filip wziął list, jakby przyjmował hostię. Jego złote oczy zapłonęły.

- Czy ten człowiek powiedział ci, jak się nazywa?

- W przeciwnym razie nie zgodziłbym się. Powiedział mi, że nazywa się Mateusz de Prame.

Zapominając, że powinien pozostać na kolanach, póki nie otrzyma rozgrzeszenia, opanowany ogromną radością Filip wstał i podszedł do okna rozświetlonego różowym blaskiem jutrzenki. Jego serce biło jak oszalałe, sprawiając mu niemal ból. Palce drżały, obejmując cienki pakiet, którego nie miał odwagi otworzyć. Kiedy w marcu rozstał się w Gandawie z Mateuszem, który był jego koniuszym, ale z którego tyle wspólnych lat, zarówno w czasie wojny, jak i pokoju, uczyniło najlepszego i najniezawodniejszego z przyjaciół, wysłał go do Turyngii, aby się dowiedział, jak się miewa Fiora. Nie mógł znieść braku wiadomości o niej, a nikt lepiej niż de Prame nie mógł wywiązać się z tej delikatnej misji: zobaczyć, nie będąc widzianym, dowiedzieć się czegoś tak, by nikt nie odgadł jego obecności. Honor, a może także duma, nie pozwalały Selongeyowi udać się osobiście do żony po tym, jak go wyniośle pożegnała. Ponad wszystko jednak obawiał się, że Fiora zrealizuje swą ostatnią groźbę: doprowadzi do unieważnienia małżeństwa, odzyska wolność, rękę i serce... które podaruje może innemu. Jeśli tak by się miało stać, Filip chciał wiedzieć, komu musi rzucić wyzwanie do walki na śmierć i życie. Nawet z dala od niego Fiora za wszelką cenę pozostać miała jego żoną.

Mateusz nie wydawał się zachwycony tym zadaniem:

- Wyznaczasz mi rolę szpiega?

- Raczej rolę przyjaciela. Nie mogę pojechać sam, gdyż we Francji grozi mi więzienie. Ludwik XI wie, że nigdy nie złożę mu hołdu, a byłaby to doskonała okazja, by zrobić z mojej żony wdowę. Ale gdybym musiał bronić mojej sprawy, przyjadę do ciebie. We dwóch moglibyśmy ją porwać.

- Dlaczego więc w takim razie nie zrobić tego już teraz?

- Ponieważ chcę jej dać jeszcze trochę czasu. Ponieważ chcę zobaczyć, ile jest warta jej miłość. Teraz nie darowałaby mi użycia siły.

Prame pojechał, zrzędzący, lecz przekonany. Kilka dni później księżniczka Maria wysłała Selongeya do Dijon i nigdy nie otrzymał tak upragnionych wiadomości.

- Nie czytasz? - zapytał z wyrzutem mnich.

Filip posłał mu niepewny uśmiech. Jego wahanie było śmieszne, wiedział o tym. Wynikało ono wyłącznie z tego, że obawiał się przeczytać jakieś raniące słowa. Mateusz nie miał w sobie nic z kronikarza i posługiwał się piórem jak zakonnik-nowicjusz. Nie umiał ozdabiać arabeskami i kojąco łagodzić brutalnej prawdy.

Zbierając całą odwagę, Filip rozwinął wreszcie papier. Istotnie zawierał on niewiele słów:

Fiora ma się dobrze. Nie ma mowy o unieważnieniu, gdyż spodziewa się dziecka... Wybacz, że przybywam tak późno. Jestem Twoim wiernym przyjacielem i tak chciałbym Ci pomóc... Jestem bardzo nieszczęśliwy. ..

Filipowi napłynęły do oczu łzy i nie próbował ich ukrywać. Odsłonił przed tym mnichem swoją duszę, jakie więc znaczenie miało to, że duchowny widzi go płaczącego? Ponieważ dostrzegł niepokój na jego dobrodusznej twarzy, podał mu list.

- Czytaj, mój bracie! Zrozumiesz, że płaczę... z radości. Niech Bóg w swojej dobroci da mi syna, gdyż w ten sposób nie całkiem umrę.

- Będę się o to modlić, a teraz chodź przyjąć rozgrzeszenie i hostię, bo robi się późno i słyszę jakiś hałas.

- Jeszcze tylko słowo. Z pewnością ujrzysz jeszcze Mateusza. Powiedz mu, że zabraniam, by moja żona dowiedziała się o moim losie. W każdym razie nie przed porodem. Jej smutek mógłby odbić się na dziecku... bo mimo wszystko mam nadzieję, że nie jestem jej obojętny.

- Bądź spokojny! Przekażę mu to. Uklęknij teraz, abym mógł odpuścić ci twe winy w imieniu Boga wszechmogącego.

Był już najwyższy czas. Ledwie ciało Chrystusa dotknęło warg skazańca, kiedy drzwi otwarły się i do celi wszedł strażnik prowadzący cyrulika. Gdy tylko zapadł wyrok, Selongey poprosił, by go ogolono przed zaprowadzeniem na szafot. Zależało mu na tym, aby pokazać się od jak najlepszej strony.

Golenie nie trwało długo. Cyrulik był zręczny i miał lekką rękę. Był nawet tak uprzejmy, że wyszczotkował zakurzone odzienie więźnia.

- Nie mam czym ci zapłacić - powiedział Selongey, kiedy był gotowy. - Nie zostawiono mi złamanego szeląga.

- Nie przejmuj się tym, dostojny panie. Dostanę zapłatę... a jeśli nie, to bez znaczenia. Jestem dumny, że mogłem ci oddać tę przysługę.

- Znasz mnie więc?

- Nie, ale moja matka pochodzi z Selongey. To wielka szkoda, że opuszczasz ten świat bezpotomnie.

Filip uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu tego ostatniego przyjaciela.

- Sądzę, że Bóg temu zaradził. Jeśli chcesz zrobić coś jeszcze dla krajana, proś Go, by moja piękna małżonka, która niestety przebywa daleko stąd, ale jest brzemienna, wydała na świat syna. Sądzę, że mając taką jak ona matkę, będzie umiał godnie nosić nasze nazwisko.

Filip był gotowy. Cyrulik odszedł ze łzami w oczach, a zastąpił go oddział żołnierzy, czekających za drzwiami. Stary strażnik, posługując się jednym z zebranych w pęk kluczy, uwolnił więźnia od kajdan. Filip nie miał jednak nawet czasu rozmasować obolałych nadgarstków, gdyż natychmiast sznurem związano mu ręce za plecami.

- Czy nie mógłbym umrzeć, mając wolne ręce?

- Takie mam rozkazy - odpowiedział sierżant dowodzący oddziałem łuczników. - Chodźmy, już czas!

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na tę celę, tak mu nienawistną, a jednocześnie drogą, gdyż zdawało mu się, że unosi się w niej jasny duch Marii de Brevailles, skazaniec w towarzystwie spowiednika przekroczył drzwi i znalazł się między oczekującymi go żołnierzami. Oddział wspiął się po kamiennych stopniach wytartych pośrodku przez tysiące zakutych w żelazo stóp i wyszedł na ulicę, gdzie czekał wózek, być może ten sam, który dwadzieścia lat wcześniej wiózł na śmierć de Brevailles'ów, tak stary i rozklekotany był to pojazd. Jednakże widząc go, Filip ponownie odetchnął z ulgą. Obawiał się największego upokorzenia, jakim było ciągnięcie skazańca na plecionej macie pośród kurzu i odpadków, jak było w zwyczaju w Dijon. Widząc, że go to nie czeka, nagle poczuł się znacznie lepiej. Przypomniał sobie, że nie dokończył chleba, ale zupełnie tego nie żałował. Był wypoczęty i opanowany, co uważał za łaskę. Postanowiwszy zapomnieć o tym padole, wzniósł oczy ku delikatnie błękitnemu niebu, którego nie odbarwił jeszcze żar letniego słońca. Zapowiadał się przepiękny dzień. Poranek miał tryumfujący blask młodości. Przy takiej pogodzie miało się ochotę błądzić po łąkach, zasiąść nad rzeką z przyborami do wędkowania i dzbanem wina dla schłodzenia wstawionym do przepływającej wody, była to pogoda na czytanie ładnych wierszy w cieniu starego dębu lub po prostu na wdychanie woni róż z ręką ukochanej w dłoni, wreszcie pogoda na szczęście i radość życia...

Podczas gdy trzęsący się wózek przemierzał brukowane ulice i gdy kolejno wszystkie dzwony odzywały się żałobnym biciem, mającym umilknąć dopiero w chwili jego śmierci, Filip patrzył na wierzchołki drzew, w których śpiewały ptaki, i na niebo, tak cudownie głoszące tego ranka chwałę Boga. Ziemia nie była piękna i wolał o niej zapomnieć. Rozbrzmiewała rechotami, a nawet obelgami, które zrywały się wzdłuż trasy przejazdu zaprzęgu. Jak niepojęty był ten lud, który najpierw zdawał się tak oddany swej prawowitej władczyni, a teraz obrzucał wrogimi okrzykami człowieka chcącego mu pomóc w dotrzymaniu wierności księżniczce. W rzeczywistości wcale nie tak liczni byli ci, którzy żałowali księcia Karola, i choć Burgundczycy nie byli całkiem gotowi poddać się rządom króla Francji, to skazaniec miał przygnębiające wrażenie, że śmierć Zuchwałego niejednemu sprawiła ulgę. Koniec z wciąż nowymi poborami dla wypełnienia wyrw powstałych w armii w wyniku klęsk, koniec z wymuszonymi podatkami na skarb wojenny! Nie trzeba już ukrywać majątku, strzec się sąsiadów. Było to miasto raczej mieszczan niż szlachty, a mieszczanie zawsze byli zwolennikami pokoju.

Bijące dzwony sprawiły, że Selongeyowi przyszła do głowy pewna myśl. Pochylił się ku mnichowi odmawiającemu u jego boku modlitwy za umierających.

- Sądziłem - szepnął - że po bitwie pod Morat książę Karol rozkazał, by wszystkie dzwony Burgundii zostały przetopione na działa? Czyżby tak wiele ich jeszcze pozostało? Przecież chyba nie zdążono odlać nowych?

Mnich spojrzał na niego ze zdumieniem:

- Za chwilę staniesz przed Bogiem, mój bracie! Czy nie sądzisz, że wypadałoby, byś zwrócił swe myśli ku innym sprawom?

- Zaraz opuszczę ziemię. Pozwól mi jeszcze trochę o niej porozmawiać! A więc, jak to było z tymi dzwonami?

- Przetopiono głównie te z wiejskich parafii. Tutejsze kościoły również je przekazały, ale te mniej piękne. Niektóre to prawdziwe dzieła sztuki, o boskich głosach. Świętokradztwem byłoby robienie z nich armat.

- Skromne, wiejskie dzwony miały taką samą wartość dla okolicznych mieszkańców, których godziny odmierzały. Nie czerwień się, mój bracie! Tam, gdzie jest teraz... a gdzie i ja będę za chwilę, książę Karol nie przejmuje się już małymi ludzkimi podłościami.

- Czy naprawdę uważasz, że w dalszym ciągu masz prawo osądzać innych? Zapomnij o tym, kim byłeś, i pomyśl, że jesteś takim samym jak inni człowiekiem, który obraził Boga.

- Za chwilę poproszę Go o przebaczenie. A teraz ani słowa więcej, mój bracie: jesteśmy prawie na miejscu!

Filip miał dziwne uczucie. Przed chwilą opuścił loch, w którym Maria de Brevailles w bólach dała życie dziecku; teraz zmierzał ku śmierci w starym wózku, być może tym samym, w którym swą ostatnią podróż odbyli młodzi, kazirodczy kochankowie, i nagle poczuł się tak im bliski, jak nigdy dotąd. Czy to lekkie drżenie na jego ramieniu, to była delikatna dłoń jego młodej teściowej? Czy ten szept przy jego uchu, to był głos Jana, który niegdyś, gdy Filip był jeszcze niesfornym paziem, umiał sprowadzić go na właściwą drogę i uchronić przed surowymi karami książęcego szambelana? Choć nieprzesądny i nieskłonny do zastanawiania się nad tajemnicami życia wiecznego, skazaniec poczuł, że spływa na niego jakiś spokój, że otacza go coś ciepłego, co nie ma nic wspólnego ze słonecznym żarem, a podtrzymuje go na duchu i dodaje sił. I mimo woli wyszeptał:

- Czuwajcie nad nimi, proszę! Nad moją żoną i dzieckiem. Będzie im to potrzebne. Ja za chwilę dołączę do was.

- Co mówisz, mój bracie? - zainteresował się mnich.

- Nic. Modliłem się.

Jak zawsze, gdy wykonany miał być wyrok śmierci, plac Morimont był szczelnie wypełniony ludźmi. Tłoczyło się tam całe miasto, a ścisk był taki, że nie sposób było rozróżnić twarzy. Niektórzy stali na dachach i na drzewach, a na tym ludzkim morzu obity na czarno szafot podobny był do tratwy płynącej w stronę trybuny honorowej, gdzie zajęli miejsca La Tremoille, jego urzędnicy i kilku ławników, których czerwone szaty dziwnie harmonizowały z odzieniem zamaskowanego mężczyzny stojącego przy pniu i wspartego oburącz na długim mieczu o szerokim ostrzu.

Gdy na plac wjechał wózek, w tłumie zapanowała cisza wywołana wyglądem skazańca i jego dumną postawą. Wiedziano, że należy on do jednego z najdostojniejszych rodów w Burgundii, że jest kawalerem Złotego Runa i że był przyjacielem Zuchwałego. Poza tym był piękny i w wielu kobiecych oczach pojawiły się łzy. Dla mężczyzn był symbolem wspaniałej i świetnej przeszłości, której wielu już nie chciało, może dlatego, że doprowadziła ich na krawędź ruiny, ale która nadal miała wielki urok. Zdjęto z głów kapelusze i czapki, a kobiety się przeżegnały.

Żałobny zaprzęg przesuwał się powoli przez rozstępujący się przed nim tłum. Nagle powstało poruszenie. Jakiś odziany na czarno mężczyzna z mieczem w dłoni wspiął się na szafot i zawołał:

- Ludu Burgundii, czy stałeś się tak tchórzliwy i gnuśny, że bez szemrania pozwolisz mordować najlepszych twych synów? Ten człowiek nie popełnił żadnej zbrodni. Chciał jedynie, by nasza stara ziemia zachowała niepodległość. Chciał, by pozostała wierna swej księżniczce, Pani Marii, gdyż tylko ona, a nie ludzie króla Francji, ma prawo tu panować... Ludu Burgundii, niegdyś byłeś dumny i waleczny, ale teraz przypominasz stado baranów! Obudź się! Jeśli tego nie uczynisz, to może jutro ty wejdziesz na ten szafot...