Podczas gdy Fiora, nie godząc się z oczywistością, zastanawiała się rozpaczliwie, jakiej pomocy mogłaby udzielić temu młodzieńcowi, którego kiedyś kochała, ktoś ukląkł przy zwłokach, a szczupła, pomarszczona dłoń dotknęła szyi ofiary.

- Nic dla niego nie można zrobić - powiedział Demetrios Lascaris. - Spiskowcy dobrze zorganizowali zamach. Zauważyłem w pierwszych rzędach twarze, które mi się nie podobały...

- Ty? - szepnęła zdumiona Fiora. - A co ty tu robisz?

- Mógłbym ci zadać to samo pytanie... Chodź! Powinniśmy stąd odejść.

Wokół nich wciąż trwała walka. Rocco zmagał się z jakimś dryblasem o twarzy pokrytej bliznami. Poszukali wzrokiem Lorenza i ujrzeli go - przed obliczem młodego kardynała, równie bladego i drżącego jak jego koronki, władca Florencji, zawinąwszy czarny płaszcz wokół lewego ramienia, uzbrojony tylko w paradny miecz, dzielnie się bronił przed dwoma księżmi uzbrojonymi w sztylety, którzy rzucili się na niego jednocześnie, kiedy przy podniesieniu wszyscy opuścili głowy, a Pazzi i niejaki Bandini zaatakowali Giuliana. Krew spływała z rany na jego szyi, ale nie wydawał się pokonany, i gdy walczył, cofając się krok za krokiem pośród poprzewracanych kandelabrów, rozdeptanego wosku i spadających zewsząd przedmiotów liturgicznych, jego czarne oczy, płonące gorączkowym ogniem w oliwkowej twarzy oceniały liczbę wrogów - tych, którzy go otaczali, i tych, którzy nadal próbowali pokonać balustradę prezbiterium, by go dosięgnąć. Jego przyjaciele, również zaatakowani, bili się po jej drugiej stronie i nie mogli mu pomóc. Znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie.

- Do mnie, Medyceusze!... Palle! Palle! - zagrzmiał i to stare zawołanie jego rodu dotarło aż do sklepienia sanktuarium.

Odpowiedziało mu zaledwie kilka rozproszonych okrzyków. Przerażona Fiora zrozumiała, że jest zgubiony. Stawiał teraz czoło czterem przeciwnikom, a jego oddech stawał się coraz krótszy. Zamierzała podbiec do niego, by miał chociaż przyzwoity miecz, podczas gdy Rocco dobijał swego przeciwnika, ale ze stalli, na które się wspięli, zeskoczyli bracia Cavalcanti, uderzając z siłą kul armatnich i uwalniając przyjaciela. Mógł odetchnąć, tym bardziej że wobec tego nieoczekiwanego wsparcia dwaj księża - Antonio de Volterra i Stefano, preceptor u Pazzich - odstąpili od walki, jako że ich sztylety nie mogły sprostać mieczom bojowym. Fiora wykorzystała to, by podbiec do Lorenza i wziąwszy swój miecz za ostrze, podała mu go.

- Masz! Tym będzie ci lepiej walczyć, a ja nie umiem się nim posługiwać!

- Fiora! - szepnął z nagłą słodyczą, co wywołało tkliwość w sercu młodej kobiety, ale zaraz potem zawołał, żeby się odsunęła, żeby się ukryła. Z prawej strony prezbiterium nadbiegała uzbrojona banda, na czele której Fiora dostrzegła Francesca Pazziego. Tym razem było z nim co najmniej dwudziestu ludzi!

Podczas gdy Demetrios, zawoławszy: „Biorę to na siebie!", odciągał na bok młodą kobietę, Rocco lekko przeskoczył balustradę i wylądował naprzeciwko bankiera.

- Zaczynam cię mieć dosyć! - zawołał, rzucając się wściekle do ataku.

Ale nagle nie wiadomo skąd pojawił się przystojny, wspaniale ubrany młodzieniec i stanął pomiędzy dwoma mężczyznami, ryzykując, że zostanie przebity na wylot.

- Zostaw tego cuchnącego psa mnie, messerl - zawołał, przyjmując pozycję do walki. - Krew na moim mieczu, to krew Giuliana. Zanurzyłem go w niej, przysięgając, że jego morderca zginie z mojej ręki. Nazywam się Francesco Nori!

Aby mu nie przeszkadzać, Rocco usunął się i znalazł się twarzą w twarz z dwoma innymi przeciwnikami.

- Walcz, młodzieńcze, ale nie daj mu uciec! I nie poślizgnij się we krwi! Wszędzie jej pełno i... dalibóg! - dodał, przebijając przeciwnika - postaramy się, by było jej więcej.

Mimo otrzymanego wsparcia walka pozostawała nierówna. Wspaniały słabł, a jego wąska pierś unosiła się z odgłosem miecha kowalskiego. Wypchnięto go poza prezbiterium i groziło mu to, że zostanie zaatakowany od tyłu.

- Do zakrystii, monsignorel - krzyknął Demetrios, który zostawiwszy Fiorę ukrytą za filarem, fechtowal się sztyletem. - Zamknij się w zakrystii, dopóki nie nadejdzie pomoc!

Lorenzo skoczył do tyłu, po czym łącząc w zwarty trójkąt kilku walczących dla niego ludzi, zaczął się wycofywać, kładąc pokotem po drodze dwóch nieprzyjaciół.

- Brawo - ocenił Rocco ze znawstwem.

On sam powalił właśnie jednego z nich na czarną posadzkę. W kręgu wrogów zapanowało wówczas lekkie zamieszanie i ludzie Medyceuszy, wykorzystując tę chwilową słabość przeciwnika, wyrwali się z okrążenia, biegiem dopadli nowej zakrystii, której ciężkie wrota z brązu, niedawne, zachwycające dzieło Luca delia Robbia, zamknęły się za nimi. Prześladowcy nadaremnie walili w nie pięściami.

- Chodź - szepnął Demetrios. - Też musimy pomyśleć o jakimś schronieniu.

Nie pozostało im nic innego. Rocco, porwany wirem walki, znalazł się wraz z Lorenzem w zakrystii obleganej przez kilku spiskowców. Dotarcie do wyjścia było niemożliwością, gdyż walczący zajmowali całą długość nawy. Zdając się na Demetriosa, Fiora za jego przykładem schowała się pod ołtarzem, na którym młody Riario leżał półżywy, łkając i tuląc do siebie wielki srebrny krucyfiks. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Pod osłoną haftowanego obrusa dwójka towarzyszy przeanalizowała sytuację. Ośrodkiem największego zamieszania była zakrystia, a nawa powoli pustoszała, jako że niektórzy z walczących decydowali się na ucieczkę. Fala cofała się, pozostawiając za sobą wraki: krwawiące ciała, porozrzucane pośród niepotrzebnej już broni, podartych i zdeptanych kobiecych welonów, rozgniecionych kwiatów i zniszczonej biżuterii, spiesznie zbieranej przez żebraków, czołgających się jak larwy. Przez monumentalne odrzwia dostrzec można było osłoneczniony plac, z którego dobiegał straszliwy zgiełk, dowodzący, że trwały tam zażarte potyczki. Można by sądzić, że zebrało się tam całe miasto.

- Jak to możliwe, że Medyceusze przyszli bez obstawy? - spytała szeptem Fiora. - Gdzie jest Savaglio i jego ludzie? Gdzie jest gonfalonier? Wciąż jest nim Petrucchi?

Demetrios wzruszy! ramionami.

- Nikt nie mógł przewidzieć ataku w trakcie mszy. Savaglio pewnie jest w pałacu. Petrucchi zaś, skoro zaczęła bić Vacca*, musi być w Signorii, za porządnie zamkniętymi drzwiami... Chodź, mam lepszą kryjówkę na przeczekanie tego wszystkiego.

* Dzwon więzienia. Uderzano weń w przypadku pożaru lub innego nieszczęścia.

Znowu ciągnąc za sobą młodą kobietę, Grek zaczął biec, zgięty wpół, wzdłuż bocznej nawy do ciemnych schodków prowadzących do Cantorii - trybuny, na której zbierali się śpiewacy i muzycy wokół organów. Była ona pusta, lecz panujący na niej bałagan świadczył o tym, że została opuszczona w pośpiechu. Podłoga usiana była instrumentami i partyturami. Na dużym pulpicie z brązu leżały rozłożone nuty motetu, którego dźwięki zamarły w gardłach kantorów. Było to piękne dzieło, skomponowane bardzo niedawno przez messire Johannesa Ockeghema, muzyka na dworze króla Francji, wysłane przez niego dla Lorenza na święta wielkanocne. Wszystko porzucono.

- Jeśli była tu walka - rzekł Demetrios - to musieli uciekać w panice! Usiądźmy, dobrze? - dodał z nagłą pokorą. - Chciałbym się dowiedzieć, jakim cudem znalazłaś się we Florencji... oczywiście, jeśli zechcesz mi powiedzieć...

Fiora wyjęła chusteczkę, by obetrzeć twarz, do której pot przykleił brud. Sporo czasu minęło, odkąd jej kapelusz zginął w zamieszaniu, a siateczka podtrzymująca ciężar włosów, nie była wygodna. Szare oczy spojrzały na Greka z ciekawością zmieszaną z rozbawieniem. Postarzał się przez ostatnie miesiące i jego ciemne oczy były pełne melancholii.

- Dlaczego miałabym nie zechcieć? - powiedziała łagodnie, kładąc dłoń na sękatym nadgarstku starego przyjaciela. - Czy zmieniła się krew, która tu płynie?

- Przez chwilę tak myślałem, ale zostałem za to ukarany, gdyż ciągnie się za mną żal, będący niemal wyrzutami sumienia!

- Wiem, co masz na myśli. Myślisz o tej nieszczęsnej scenie w Morat, kiedy to w pustym namiocie Zuchwałego szarpaliśmy się nawzajem. - Oczywiście!

- Musisz o niej zapomnieć, Demetriosie, tak jak ja zapomniałam. Tyle wody upłynęło w rzekach, tyle chmur przesunęło się z jednego końca mojego horyzontu na drugi! Byłeś zadowolony, kiedy mnie znów zobaczyłeś?

- Co za pytanie!

- Ja także byłam bardzo szczęśliwa. To było jak promień słońca po ponurych dniach, które przeżyłam. Widzisz więc, że tylko to się liczy! Ty jesteś tobą, ja jestem mną, i znowu jesteśmy blisko siebie.

Nie odpowiedział, lecz ze łzami w oczach otoczył ją długimi ramionami i przytulił do piersi. Trwali tak przez chwilę bez ruchu, czekając, aż minie ich obopólne wzruszenie. Jeszcze nigdy Demetrios nie wykonał w stosunku do Fiory tego gestu ojca odzyskującego dziecko, które uważał za utracone. Ich uczucia jak dotąd obywały się bez gestów, a tym bardziej bez słów. Trzeba było ciężkiej próby, by Grek zrozumiał, jakie miejsce ta młoda istota zajęła w jego sercu.

- A Esteban? - zapytała Fiora z nosem wtulonym w czarną szatę lekarza. - Czy wiesz, co się z nim dzieje?

- Jest tutaj ze mną. Myślałem, że jego także straciłem i po tym, jak pani Leonarda mnie przeklęła, słusznie zresztą!, wyruszyłem prosto przed siebie, nie bardzo wiedząc dokąd.

- Dlaczego nie dołączyłeś do księcia Lotaryngii? Albo do króla Ludwika?

- Żaden z nich mnie nie potrzebował, a ja nie lubię się narzucać. Esteban domyślił się, że jestem w rozpaczy. Dogonił mnie w drodze i powiedział: „A może wrócilibyśmy zobaczyć, co się dzieje z naszym ogrodem we Fiesole i w tawernach na brzegach Arno?". Wróciliśmy więc tutaj...

- Nie obawiałeś się, że znów znajdziesz się w niebezpieczeństwie, jak wtedy, gdy musieliśmy stąd uciekać?

- Prawdę mówiąc: nie, bo znam ludzi. Tłum na ogół jest kapryśny i zmienny, łatwy do zmanipulowania, a ludność Florencji jest, moim zdaniem, szczególnie niestała. Minęły dwa lata... a poza tym co za różnica: umrzeć tu czy gdzie indziej? Nie miałem nic do stracenia.

- I co się wtedy stało?

- Nic. Pan Lorenzo przyjął mnie jak odzyskanego przyjaciela, najpierw w Badii, a potem... w twoim domu.

- Czyżbym miała tu jeszcze jakiś dom?

- Nadal masz willę we Fiesole, której Medyceusz strzegł dla ciebie. Często o tobie rozmawialiśmy, i myślę, że mimo tego wszystkiego, co tu wycierpiałaś, zawsze miał nadzieję, że kiedyś wrócisz.

- A okoliczni ludzie dobrze cię przyjęli?

- Tak, tym bardziej że nielicha epidemia dżumy ostatniego lata sprawiła, iż poznali moją przydatność. Fiesole jest całe za mną, a i we Florencji mam zwolenników... ale, błagam, nie mówmy już o mnie. Bardziej interesuje mnie twoja historia.

- A więc nie miałeś żadnych wizji na mój temat? Ty, dla którego czas i przestrzeń nie są przeszkodą?

- Miałem czasami. Jednak zawsze było to nieco mgliste, gdyż byłaś daleko, a moja przyjaźń dla ciebie utrudniała interpretację. Mów, proszę!

Cantorię otaczała teraz cisza. Z napastników oblegających zakrystię zostało już ledwie kilku. Cicho rozmawiając, kręcili się przed zamkniętymi drzwiami, jak wilki szykujące się do ataku. W nawie głównej, którą ostre promienie południowego słońca przenikały na wylot, nie było już nikogo. Oparłszy się plecami o balustradę, Fiora spojrzała z góry na tragiczny widok, jaki stanowiły porzucone na czarnym marmurze ciała leżące wokół dwóch wielkich purpurowych plam: już stężałych zwłok Giuliana w odświętnych szatach oraz niemal równie nieruchomej postaci młodego kardynała, jakby rażonego gromem, leżącego w głębi u stóp połyskującego krzyża, który wciąż obejmował...

Fiora westchnęła.

- Ty przynajmniej, zanim nadejdzie dzień, w którym być może zawali się cały twój świat, odzyskałeś spokój. Mnie spotykały same trudne doświadczenia, a jedyną radością było przyjście na świat mojego małego Filipa.

W smutnych oczach Greka pojawił się taki jak niegdyś błysk, a jego twarz się rozjaśniła.

- Syna? Masz syna? Mój Boże... jakie to szczęście!

- Tak. Ale możliwe, że już nigdy go nie zobaczę.

Osunąwszy się na podłogę przy balustradzie, Fiora możliwie lapidarnie opowiedziała, jak wyglądało jej życie od chwili, gdy u bram Nancy w gruzach legła potęga ostatniego Wielkiego Księcia Zachodu.

Kiedy skończyła, Demetrios nic nie powiedział: wyglądał jak zamieniony w kamień - siedział wyprostowany, nieruchomy w czarnej, pokrytej kurzem szacie, ze skrzyżowanymi nogami, przypominając mądrych starców, którzy przycupnąwszy w czerwonym pyle wschodnich targowisk, sławią śpiewem Proroka, wielkie czyny kalifów lub ich legendarnych rycerzy i wypowiadają czasem słowa zrodzone z odwiecznej mądrości lub z wizji przyszłości. Wydał się nagle tak odległy, że zaniepokojona Fiora pochyliła się i położywszy mu dłoń na ramieniu, lekko nim potrząsnęła.