- Mogę się założyć, że jest skąpy - szepnął Esteban pewnego ranka, gdy opuszczali jedno ze skromnych schronień. - Król musi o tym wiedzieć i wydał odpowiednie rozkazy. W przeciwnym razie ten fanfaron byłby zdolny pozwolić nam umrzeć z głodu i spać pod gołym niebem.
Relacje między Fiorą i jej przewodnikiem wcale się nie poprawiły. Po raz drugi starli się w Senlis, kiedy młoda kobieta stanowczo odmówiła podróżowania w przeznaczonej dla niej przez Szkota lektyce i rozchylając płaszcz pokazała swój chłopięcy strój.
- Eskortuję damę a nie jakiegoś łobuziaka - zagrzmiał Mortimer.
- Eskortujesz Fiorę Beltrami, panie - powiedziała spokojnie młoda kobieta - i bardzo zdziwiłoby mnie, gdyby król zadał sobie trud, by ci powiedzieć, jak powinnam się ubrać i jakim środkiem transportu podróżować. Jeżdżę konno od najwcześniejszego dzieciństwa i nie mam najmniejszej ochoty spędzać całych godzin w tym pudle wstrząsana jak śliwka w sierpniu. Zresztą w ten sposób dojedziemy wcześniej.
Ostatni argument przesądził sprawę, ale od tamtej pory Douglas Mortimer zwracał się do towarzyszki podróży tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Rano i wieczorem tylko się jej kłaniał.
Nie serdeczniejsze były jego stosunki z Estebanem. Obaj prześcigali się w arogancji i dokładali wszelkich starań, by być dla siebie nawzajem niemiłymi. Esteban odkrywszy, że Mortimer nie znosi jego śpiewu, postawił sobie za cel umilać podróż towarzyszom racząc ich wszystkimi pieśniami, jakie zachował w pamięci od dzieciństwa. Miał zresztą przyjemny głos, ale Mortimer nie przyznałby tego za nic w świecie, stwierdził natomiast, że z pewnością mniej by padało, gdyby Esteban zgodził się zamilknąć.
Fiora i jej towarzysz musieli przyznać, że obecność Zawieruchy nie była zbyteczna. Prowadził pewnie, nigdy nie mylił drogi. Kiedy w czasie przejazdu przez niewielki lasek napadła na nich grupa rozbójników, zmuszeni byli stwierdzić, że sierżant Zawierucha sam wart był tyle, co cała drużyna. Na widok wroga wpadł w rodzaj furii i wydając ryki zdolne burzyć mury, runął ze wzniesionym mieczem na napastników. W mgnieniu oka trzech z nich położył trupem, a trzej pozostali uciekli w panice, ścigani gromkimi przekleństwami. Wrzaski skazywały potomstwo napastników na najgorszy los, podawały w wątpliwość porządne prowadzenie się ich rodziców. Esteban, równie osłupiały jak bandyci, nie miał nawet czasu dobyć miecza. Mógł jedynie przyłączyć się - nie całkiem szczerze, gdyż czuł się sfrustrowany - do komplementów Fiory:
- Jeśli król ma choć tuzin takich jak ty, panie - powiedziała - to mógłby rozbić armię burgundzką w czasie jednej bitwy.
- Wszyscy jesteśmy tacy! Nie zrobiłem nic niezwykłego -odpowiedział Mortimer uspokoiwszy się szybko.
Z rozbrajającą prostotą dorzucił:
- My, Szkoci, jesteśmy najlepszymi żołnierzami na świecie. Po czym, poprawiwszy beret, podjął przerwaną na chwilę podróż, a za nim, z szacunkiem ruszyli jego towarzysze.
Kiedy dotarli do Mozy, wyznaczającej granicę między królestwem Francji i państwem księcia Burgundii, Fiora pomyślała, że nadeszła pora rozstania się z Mortimerem -jako członek Gwardii Szkockiej miał niewielkie szanse, by na ziemiach Zuchwałego przyjęto go uprzejmie. Dojrzawszy most i miasteczko Dun, zatrzymała konia.
- Ponieważ to już Burgundia, czy nie czas byśmy się rozstali, panie Douglasie?
Zatrzymał się również i zwrócił na nią lodowate spojrzenie:
- Campobasso stacjonuje w Thionville. Zaprowadzę cię aż tam, pani. Król chce wiedzieć, jak zostaniesz przyjęta: włoscy najemnicy są ludźmi, którym nie należy ufać.
- Dlaczegóż mieliby być mniej godni szacunku niż inni? - spytała oschle Fiora, dotknięta jako prawie rodaczka kondotiera.
- Właśnie dlatego, że są to najemnicy. Służą temu, kto im najwięcej płaci. W walce bardzo oszczędzają swoją krew, a jeszcze bardziej życie. W każdym razie Campobasso nigdy nie uchodził za wzór cnoty. Czy możesz mi powiedzieć, pani, co byśmy tu robili, gdyby było inaczej?
- A czy ty, panie, możesz mi powiedzieć, po co wysyłano by mnie, gdyby tak łatwo było odwieść go od obowiązków? - zripostowała młoda kobieta. - Wystarczyłaby sakiewka ze złotem. W każdym razie jestem szczęśliwa, że wciąż będziesz moim przewodnikiem, panie.
- Bardzo chciałbym być tego pewien - mruknął Szkot ruszając w dalszą drogę.
W chwilę później, po krótkiej i jałowej rozmowie z kapitanem dowodzącym niewielką warownią, która naprzeciwko Dun strzegła starego, zbudowanego niegdyś przez rzymskie legiony mostu i po opłaceniu myta, Fiora i jej towarzysze wjechali do miasteczka.
Wbrew temu, czego się spodziewali, nie mieli żadnego kłopotu z przyjęciem. W czasie ostatniego postoju Fiora zmieniła swój chłopięcy strój na suknię i kobiece nakrycie głowy. Jej uroda i elegancja oraz marsowy wygląd obu żołnierzy najwidoczniej zrobiły wrażenie na oficerze dowodzącym strażą. Choć okazał pewne zdziwienie widząc szlachetną damę zza Alp i wyraził niejakie wątpliwości co do przyjemności, jaką mogła znajdować w podróżowaniu po kraju do tego stopnia zapomnianym przez Boga, to ustąpił, gdy młoda kobieta powiedziała spokojnie:
- Hrabia de Campobasso, którego być może znasz, panie, jest moim kuzynem i pragnę jak najszybciej zobaczyć się z nim.
- Z pewnością ucieszy go tak miła wizyta, ale droga do Thionville, gdzie przebywa, nie jest bezpieczna dla kobiety. Szczęśliwy byłbym mogąc cię eskortować, pani, gdyby bowiem przytrafiło ci się jakieś nieszczęście, z pewnością by mi tego nie wybaczył.
- Całkowicie wystarczy mi przepustka, kapitanie. Mój stajenny i sekretarz są zdolni obronić mnie.
- Nie podaję w wątpliwość ich walorów, pani, ale przepustka może okazać się niewystarczająca, jeśli natrafisz na grupę plądrujących żołnierzy. Większość z nich nie umie czytać. Wierz mi, dwóch silnych zuchów w barwach Burgundii będzie ci bardziej pomocnych niż wszystkie papiery świata.
W taki oto sposób nazajutrz, przyjąwszy na noc gościnę oczarowanego oficera, Fiora opuściła Dun chroniona barwami księcia Burgundii. Za dwa dni, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, dotrze do tego, z którego miała uczynić zdrajcę.
Dwa dni później, pod wieczór, dwóch mężczyzn grało w karty w głównej komnacie zamku w Thionville. Choć zmrok jeszcze nie zapadł, wysoki świecznik z kutego żelaza podtrzymujący tuzin świec oświetlał figury z hebanu i kości słoniowej. W olbrzymim kominku rozpalono ogień mający pokonać wilgoć. Zbudowany w ubiegłym stuleciu dla książąt Luksemburga zamek o potężnych murach był solidną fortecą, zdolną odeprzeć każdy atak. Thionville i jego okolica tworzyły bowiem przyczółek wysunięty w głąb Lotaryngii, z którą Luksemburg nie zawsze żył w zgodzie. Miasto i jego fortyfikacje musiały być bardzo dobrze przygotowane do wojny. W związku z tym wewnętrzny wystrój zamku miał w sobie coś spartańskiego, co jest przymiotem budowli wojskowych.
Komnata, w której grali mężczyźni nie była wyjątkiem od reguły. Poza stolikiem, na którym spoczywała szachownica, i dwoma wyściełanymi zamszem krzesłami z poręczami, umeblowanie składało się jedynie z wielkiego, drewnianego poczerniałego ze starości kufra i dwóch panoplii ze starej broni. Gobelin, który zyskałby na wyglądzie, gdyby był trzy lub czterokrotnie większy i sztandary o spłowia-łych barwach zawieszone wysoko pod sklepieniem miały nadać nieco ciepła komnacie stworzonej dla wielkich zgromadzeń, w której dwaj mężczyźni zdawali się nieco zagubieni. Okna, wysokie i wąskie, znajdowały się w głębokich niszach, z których każda zawierała dwie kamienne ławki, i trzeba było naprawdę olśniewającego słońca, by dawały przyzwoite oświetlenie. W czasie pochmurnej pogody dostarczały tak marnego światła, że trzeba je było uzupełniać. Stąd ogień i świece.
Mężczyźni, choć bardzo różni, wyglądali równie niezwykle. Jeden z nich był wysoki, dobrze zbudowany i nie pozbawiony charakterystycznego dla wielkich drapieżników zwierzęcego wdzięku. Pod szarą zamszową tuniką, którą miał na sobie, domyślić się było można zwinnej, smukłej sylwetki człowieka wytrenowanego we wszelkich ćwiczeniach ciała. Jego gęste, czarne włosy posiwiały na skroniach i łagodziły nieco wygląd twarzy o ostrych rysach, cerze ogorzałej i naznaczonej bliznami pozbawiającymi ją klasycznej harmonii, o oczach czarnych, bystrych i przenikliwych. Był to Campobasso. Drugi, zdecydowanie niższy, ale mocno zbudowany, miał skórę o barwie terakoty, jak ktoś, kto pędzi życie pod gołym niebem. Miał oczy równie bystre, lecz w kolorze ciemnozielonym, wokół źrenicy przechodzącym w niemal żółty. Prawie nigdy nie zdejmował kolczugi, której lśniące ogniwa dostrzec można było pod czerwonym, krótkim płaszczem z jego herbem: był to towarzysz i przyjaciel kondotiera - Galeotto.
Cola di Monforte, hrabia de Campobasso, pochodził ze starego rodu z okolic Neapolu, który związał swe losy z domem andegaweńskim. Dziwne pogłoski krążyły o nim i jego rodzinie. Mówiono, że jego ojciec umarł jako trędowaty, że wcześniej zabił niewierną żonę, która dała mu dwóch synów. Kiedy w 1442 roku „dobry król René" panujący nad Neapolem i Lotaryngią, został przez Alfonsa Aragońskiego wygnany ze swego śródziemnomorskiego królestwa, osiemnastoletni wówczas Campobasso opuścił bez żalu ubogą, nieurodzajną ziemię dla przyjemniejszych pejzaży Prowansji czy Andegawenii. Towarzyszył Mikołajowi z Kalabrii, który po śmierci ojca został księciem Lotaryngii. Dzięki temu Campobasso otrzymał na własność zamek Pierrefort w Martaincourt, potężną fortecę, której wysokie mury wznosiły się nad malowniczą doliną Esch. Utrzymywał tam garnizon - jak książę, był bowiem z natury kondotierem i żywił równe przywiązanie do wojny jak do pieniędzy. Nie opuścił rodzinnych ziem sam lecz z kilkoma wasalami, stanowiącymi zalążek małej armii, z którą wypadało się liczyć. Dobrze wyposażona i wyćwiczona przez człowieka, przed którym sztuka wojenna nie miała tajemnic, szybko przekształciła się w waleczną condotte.
Być może Campobasso pozostałby wierny domowi andegaweńskiemu, gdyby pod koniec lipca 1473 roku młody książę Mikołaj nagle nie umarł. Stało się to tak niespodziewanie, że mówiono nawet o otruciu. Lotaryńska szlachta zaniosła książęcą koronę najstarszej córce króla René, Jolandzie, wdowie po księciu Ferry de Vaudemont, ale ta nie chciała panować: żyła wspomnieniami w swym zamku w Joinville. Miała jednakże dwudziestodwuletniego syna, któremu przekazała swe dziedziczne prawa. Został on księciem René II.
Jednak ten władca nie odpowiadał kondotierowi. Uważał, że młodzieniec jest zbyt wątły, zbyt grzeczny, zbyt „paniczykowaty". Kiedy we wrześniu, należąc jeszcze do gwardii René II, spotkał w Luksemburgu księcia Burgunda, pomyślał, że to właśnie dowódca odpowiadający jego wyobrażeniom. Znał zresztą Zuchwałego, gdyż spotkał go przed laty.
W roku 1473, w grudniu, Zuchwały przybył do zamku Pierrefort, gdzie powitał go kondotier. Burgundczyk nie miał żadnego kłopotu z odwiedzeniem gospodarza od służby u Dzieciaka, gdyż Campobasso tylko na to czekał. Opłacony po królewsku i obsypany prezentami przez najwspanialszego z książąt, przyjął stanowisko dowodzącego oddziałami lombardzkimi, których zwerbowanie w Mediolanie wziął na siebie.
Wbrew pozorom nie była to całkowita zdrada. Karol Burgundzki podawał się za najlepszego przyjaciela młodego René, którego zmusił do przyjęcia jego ochrony przed knowaniami króla Francji. Ochrony, kosztującej młodego władcę cztery z jego najlepszych miast, gdzie ulokowały się bezwzględne burgundzkie garnizony „ochronne".
Dzieciak nie dał się zwieść i trzy miesiące później kazał pod nieobecność właściciela podpalić donżon Pierrefort -nie zdążył zniszczyć reszty - i pozbawił w ten sposób neapolitańczyka punktu jego ostatecznej obrony.
Aby pocieszyć Campobasso, Zuchwały obiecał mu, że po podbiciu Lotaryngii będzie mógł wybrać sobie takie miasto, jakie mu będzie odpowiadało. W rzeczywistości bowiem miał zamiar zmiażdżyć książątko i podporządkować sobie jego ziemie - najlepszy łącznik między Niderlandami a Burgundią.
Teraz, pod koniec 1475 roku, realizacja obietnicy należała jeszcze do przyszłości, gdyż od tamtej pory Zuchwały nie przestawał wojować, a Campobasso służyć mu z talentem i wiernością, które zdawały się niepodważalne.
Jacopo Galeotto był mniej skomplikowany. Będąc kondotierem w służbie księcia Mediolanu przeszedł nie dając się prosić do armii burgundzkiej w czasie oblężenia Neuss, gdy zaproponował mu to Campobasso. Obu mężczyzn łączyła przyjaźń, uzupełniali się wzajemnie, gdyż choć obaj byli zatwardziałymi wojakami i doświadczonymi jeźdźcami, to Galeotto miał dodatkowy i bardzo pożyteczny talent: był inżynierem i zawsze ciągnął za sobą oddział cieśli zdolnych skonstruować wieże oblężnicze, tarany i inne machiny wojenne. Urządzenia te dokonywały cudów w czasie oblężenia Neuss, nie zdołały jednak złamać zaciekłego oporu mieszkańców i garnizonu. Galeotto, rzecz jasna, powziął z tego powodu pewną urazę, gdy tymczasem Campobasso zaczął sobie stawiać pytania. Widział wspaniałą armię burgundzką unieruchomioną całe miesiące pod upartą twierdzą. Armię tracącą siły bez widocznego efektu. Tymczasem pokonanie Neuss oznaczało powalenie na kolana cesarza i otwarcie drogi do Niemiec. Zamiast tego trzeba było ustąpić i wycofać się z błogosławieństwem jakiegoś włoskiego biskupa, bez wielkich łupów.
"Fiora i Zuchwały" отзывы
Отзывы читателей о книге "Fiora i Zuchwały". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Fiora i Zuchwały" друзьям в соцсетях.