Po mszy, której z nim wysłuchały, książę Karol pożegnał się z nimi, a później oddał się w ręce swych stajennych, by przywdziać ciężką zbroję.

Nagle, w chwili gdy jeden z nich zakładał mu hełm, znajdujący się na nim złoty lew odpadł. Zuchwały spojrzał, niewzruszony, na leżący na czerwononiebieskiej łące dywanu symbol wielkości Burgundii, a później zatopił wzrok w oczach wielkiego bastarda:

- Hoc est signum Dei !*26 - powiedział jedynie, podczas gdy jego pokojowiec spiesznie mocował z powrotem ozdobę. Później założył hełm i zamierzał wyjść, kiedy pojawił się Battista i przyklęknął przed księciem:

- Każ dać mi broń, Wasza Wysokość! Chcę być przy tobie w czasie bitwy.

- Czyż nie powierzyłem ci już jednej misji? Masz czuwać nad pewną damą.

- Donna Fiora już mnie nie potrzebuje, a ja chcę walczyć u twego boku, panie. Nazywam się Colonna! Moje nazwisko daje mi prawo, by się narażać.

- Będzie jak pragniesz, moje dziecko - powiedział książę a jego nieruchomą twarz rozjaśnił blady uśmiech. - Niech mu dadzą broń! Żegnajcie... żegnajcie wszyscy!

Wyszedł. Le Moro, jego piękny, czarny rumak oczekiwał we wspaniałym czapraku pośród grupy rycerzy. Książę dosiadł go, pozdrowił obie kobiety skinieniem ręki i ruszył w drogę z towarzyszami. Fiora patrzyła jak złoty lew i wielki fioletowo-czarny sztandar zacierają się, a później znikają w śnieżnej zawiei.

- Powinnaś wejść do środka, pani - powiedziała Leonarda. - Jest zimno...

Nie chciała, by stara przyjaciółka zobaczyła łzy płynące z jej oczu i odeszła kilka kroków. Wtedy właśnie nastąpił raptowny atak. Pojawiło się trzech jeźdźców: jeden z nich porwał ją i przerzucił w poprzek siodła nie przejmując się krzykami, po czym zawrócił i uciekł tak szybko, jak pozwalała na to gruba już warstwa śniegu.

- Wystarczająco się naczekałem! - zawołał. - Teraz jesteś moja na zawsze.

Nie musiała go nawet słuchać. Rozpoznała już wcześniej Campobasso i nie przestając krzyczeć zaczęła się wyrywać, by spróbować zsunąć się na ziemię, co zmusiło porywacza do zwolnienia.

- Ogłusz ją, ojcze! - poradził jeden z jeźdźców. - Od guza jeszcze nikt nie umarł, a musimy się spieszyć.

- A więc zabijcie mnie! - krzyknęła Fiora. - Nie będę musiała tego zrobić sama, gdyż nigdy więcej nie będę należeć do ciebie. Budzisz we mnie wstręt!

Obijała się o stal zbroi, ale mimo to nie przerywała rozpaczliwej obrony. Kondotier zastosowałby się być może do rady Angelo, gdy trzech innych jeźdźców wyłoniło się zza białej zasłony i zastąpiło im drogę.

- Teraz się policzymy, Campobasso! Wiem, że jesteś zdrajcą. Zobaczę teraz, czy rzeczywiście jesteś tchórzem! -oświadczył Filip de Selongey. - Porwałeś moją żonę i zapłacisz za to życiem.

- Chodź po nią, jeśli chcesz! - powiedział porywacz usiłując wyprostować Fiorę, by zasłonić się jej ciałem. Jednak głos Filipa zelektryzował młodą kobietę. Wystawiwszy paznokcie jak kotka zaatakowała wściekle odsłoniętą przez podniesioną przyłbicę twarz. Campobasso zawył i rozluźnił chwyt. Wykorzystała to, by mu się wyrwać i zsunąć na śnieg.

- Piękna obrona! - pochwalił rozwlekły głos Douglasa Mortimera. - Ale odsuń się, bo jeszcze nie skończyliśmy z tymi ludźmi.

Trzeci z jeźdźców, którym był Esteban, zeskoczył na ziemię, podniósł Fiorę i oparł o pień drzewa.

- W porządku? - zapytał.

- Tak... ale skąd się tu wzięliście?

- Powiemy ci to później, pani. Na razie, jestem potrzebny... Wskoczył na konia i przyłączył się do dwóch pozostałych jeźdźców. Między Selongeyem i jego wrogiem rozgorzała już walka! Zbroje dźwięczały od uderzeń topora, którym posługiwał się Filip i cepa bojowego trzymanego przez jego przeciwnika. Mortimer walczył z Angelo i trzecim jeźdźcem, którym był Giovanni, drugi syn Campobasso. Esteban ruszył w stronę tego ostatniego.

Wczepiona w drzewo, z sercem ściśniętym trwogą, ale nie czując zimna, ani wilgoci przenikającej ubranie, Fiora śledziła walkę toczącą się przed jej oczami. Starała się zachować ufność: cud, który się przed chwilą dokonał nie mógł być daremny. Zwycięstwo musiało być po stronie słusznej sprawy.

Nagle ponad obelgami wymienianymi przez walczących rozległ się okrzyk agonii, a zaraz po nim ryk bólu:

- Giovanni! - zawył Campobasso.

Martwe ciało stoczyło się na nagle poczerwieniały śnieg. Esteban, lżej uzbrojony od towarzyszy, wskoczył na zad konia przeciwnika i unosząc jego hełm poderżnął mu gardło. W tym samym czasie, chwila, gdy uwaga kondotiera była odwrócona, wystarczyła Filipowi do wymierzenia toporem ciosu, który wgniótł hełm neapolitańczyka i zranił go w głowę... ale nie wytrącił go z siodła. Widząc to Angelo uchylił się przed cepem Mortimera, chwycił konia ojca za uzdę i pociągnął go:

- Uciekajmy, ojcze! Nie damy im rady!

Dwaj jeźdźcy oddalili się na północ i zniknęli.

Filip zerwał już hełm i podbiegłszy do żony wziął ją w ramiona.

- Kochanie moje! Nic ci nie jest? Nie zranił cię?

- Nie... Och, Filipie, czy to naprawdę ty? Tak rozpaczałam, że już nigdy cię nie zobaczę... Sądziłam...

Zamknął jej usta namiętnym pocałunkiem przyciskając ją do zakutej w stal piersi z taką siłą, że jęknęła.

- Zgnieciesz ją, panie - zauważył spokojnie Mortimer -a moim zdaniem szkoda by było. Pozwól jej trochę pożyć.

Filip puścił Fiorę i roześmiał się:

- Masz rację, druhu, ale zbyt wielkie szczęście może doprowadzić do szaleństwa. Powierzam ci ją i opiekuj się nią dobrze.

- Filipie! - zawołała Fiora patrząc, że wkłada ponownie nogę w strzemię - chyba mnie nie opuścisz?

Wstała i podbiegła do niego, ale już zdążył wskoczyć na konia. Jego uśmiech znikł:

- Tak trzeba, Fioro! Tam trwa walka, a mój książę nie ma w niej żadnych szans. Muszę do niego dołączyć! Dzięki wam, przyjaciele i dzięki Jego Wysokości księciu René, który jako prawdziwy rycerz pozwolił mi przyłączyć się do moich, kiedy już moja żona będzie bezpieczna...

- Filipie! - zawyła Fiora, której serce pękało - zostań! Zabiją cię!

- Mam nadzieję, że nie. Kocham cię!

Spiął konia, a Flora chciała rzucić się w ślad za nim, ale Mortimer złapał ją wpół i zatrzymał:

- Zostań tu, pani - powiedział surowo. - Nie wybaczyłby ci, gdybyś go nie zrozumiała: tu chodzi o jego honor!

W tej samej chwili rozległ się posępny ryk wielkich góralskich trąb. Minęło właśnie południe. Bitwa się rozpoczynała...

Nie trwała długo. Mimo rozpaczliwej obrony małej bur-gundzkiej armii, najeżona pikami szwajcarska falanga wyłoniła się z lasu Saurupt jak gigantyczny taran i przebiła z boku oddziały wroga, które musiały w tym samym czasie stawić czoła frontalnemu atakowi Lotaryńczyków. Jeszcze dwu lub trzykrotnie, podczas gdy armia szła już w rozsypkę i gdy ranny Galeotto wycofywał się z resztką swych ludzi w stronę Muerthe, widziano w zamęcie bitewnym Zuchwałego, który walczył dzielnie, po czym zniknął...

Demetrios jechał stępa wzdłuż strumienia świętego Jana w kierunku stawu o tej samej nazwie. Trupy pokrywały ziemię, na której zdeptany śnieg zmienił się w krwawe błoto. Rabusie, te sępy zlatujące się na pole śmierci, wzięli się już do roboty, podczas gdy wszystkie dzwony w wyzwolonym mieście biły jak oszalałe.

Dotarłszy w pobliże stawu Demetrios usłyszał jakiś jęk, słabe wezwanie. Zsiadł z konia i wziął swą lekarską torbę. Staw był zamarznięty, ale lód pękał miejscami pod nieruchomymi ciałami. Ostrożnie ruszył wśród trzcin badając grunt czubkiem stopy. Jęk był coraz bliżej; nagle Grek ujrzał rannego. Leżał pośród oszronionych roślin, ze stopami w wodzie, w złocistej splamionej krwią zbroi. Był to Zuchwały, w którego piersi tkwiła długa pika, a inna przebijała mu udo. Hełm ze złotym lwem spoczywał przy jego ramieniu, ale Demetrios nie potrzebował widoku herbu, by rozpoznać człowieka, którego nienawidził od dawna.

Ranny wyczuł jego obecność i otworzył oczy:

- Ratować... Burgundie! - szepnął. Demetrios pochylił się.

Wróg leżał w śmiertelnych drgawkach u jego stóp. Zdany był na łaskę i niełaskę lekarza. Wystarczyłby jeden ruch ręki, by dokonać wreszcie aktu zemsty; jego dłoń sięgała już do pasa szukając rękojeści sztyletu, ale usłyszał:

- W imię Boga żywego... pomóż mi!

Grek przypomniał sobie naraz, że jest lekarzem, że lekarz w żadnym razie nie ma prawa zabijać. Jego dłonie nie były stworzone do zadawania ciosów lecz do opatrywania ran, leczenia i uzdrawiania. Gorzki smak zemsty opuścił jego usta. Ujął pikę przebijającą ciało, wyciągnął ją powoli i odrzucił daleko, po czym odpiął zbroję i ostrożnie zdjął ją.

- Nie ruszaj się, panie - powiedział. - Jestem lekarzem... opatrzę cię, a później pójdę po pomoc...

Odwrócił się i wstał, by wziąć torbę, którą położył za sobą. W tym momencie rzucony pewną ręką topór wbił się w czaszkę Karola. Książę natychmiast wyzionął ducha, a zdumiony Demetrios dostrzegł uciekającego zabójcę. Nie można już było nic zrobić. Zuchwały nie żył; wraz z nim bez wątpienia, umarła Burgundia.

Grek pozostał tam przez chwilę przyglądając mu się i usiłując w obliczu tych tragicznych szczątków odnaleźć dawny gniew. Herb Lotaryngii zdobiący jego rękaw chronił go przed ludźmi szukającymi łupu, wszyscy omijali jego mroczną postać pochyloną nad ta kępą trzcin, w której zaczynało się rozkładać ciało najwspanialszego z książąt Europy.

- Ty także nie mogłeś go zabić, panie? - rozległ się chłodny głos. Podniósłszy oczy Demetrios ujrzał Leonardę, która patrzyła na niego ze skrzyżowanymi ramionami owinięta płachtą szarej materii.

- Nie - powiedział z niezwykłą dla niego pokorą - nie, nie mogłem. Jestem przede wszystkim lekarzem.

- A chciałeś, żeby ona go zabiła, ona, ta niewinna dziewczyna, choć lepiej niż ktokolwiek wiesz, ile wycierpiała? Prawda, że łatwo powiedzieć: Zabij!... Zasztyletuj! Otruj!, kiedy samemu jest się bezpiecznym w ukryciu? Narażała się na tortury, na szafot, ale tobie, panie, było to obojętne. I próbowałeś szantażować ją w najbardziej ohydny sposób...

- Nie pognębiaj mnie, pani Leonardo! Myśl, że mogła zostać jego przyjaciółką, bulwersowała mnie. Przysięgła pomóc mi w zniszczeniu go.

- A ty, panie, pokładałeś nadzieję w tym dziecku, posunąłeś się aż do uczynienia z człowieka, którego kocha, przedmiotu podłego targu? I wyobrażałeś sobie, że pozwolę ci na to? Nigdy cię nie lubiłam, Demetriosie, a teraz cię nienawidzę.

- Nie mogę ci mieć tego za złe, pani. Esteban również zwrócił się przeciwko mnie, pomógł Filipowi de Selongey w ucieczce i zapewnił mu ochronę Wilhelma de Diesbacha i księcia René. Teraz wszystko już skończone. Poproś Fiorę, pani, by mi wybaczyła i powiedz, że wbrew temu, co mogła sobie pomyśleć, bardzo ją lubiłem.

- Dokąd się udasz, panie?

- Nie wiem. Do kogoś, kto mógłby mnie jeszcze potrzebować. Może do króla Ludwika...

- To nie ma znaczenia. Ważne, żeby to było bardzo daleko. Ona może ci wybaczy. Ja nie mogę...

- Oczywiście...

Tak jakby to był ogromny wysiłek, wspiął się na konia. W jednej chwili jego plecy zgarbiły się, wydawał się starszy o dziesięć lat. Gdy znalazł się w siodle, odwrócił się do kobiety stojącej na brzegu zamarzniętego stawu, podobnej do nieubłaganego posągu sprawiedliwości:

- Żegnaj, pani Leonardo!

- Żegnaj, Demetriosie! Nie mogę ci życzyć nic lepszego, tylko spokoju serca, ale dla niego musiałbyś zmienić drogę...

Tego wieczora przy świetle pochodni książę René wjeżdżał powoli na białej klaczy do Nancy, udając się na dziękczynne nabożeństwo do kolegiaty świętego Jerzego. Miasto było w większej części zniszczone, a pozbawiony dachu pałac książęcy spalony. Przed klasztorem misjonarek wzniesiono piramidę z kości koni, psów i kotów zjedzonych w czasie oblężenia, ale dzięki zapasom z obozu burgundzkiego widmo głodu oddaliło się. Wkrótce stanie się jedynie złym wspomnieniem.

Wzięto wielu jeńców: wielkiego bastarda i jego przyrodniego brata, hrabiego de Chimay, Oliwiera de la Marche, Jana de Chalon-Orbe, pana de Blamont, margrabiego de Roeteln i jego szwagra Filipa de Fontenoy, Filipa de Selongeya, cały kwiat rycerstwa burgundzkiego. Miano wyznaczyć za nich okup, ale dzięki łasce księcia René, Fiora już tego wieczora odzyskała małżonka i pokój w domu Jerzego i Nicole Marquiez, który zajmowała przed rokiem.

Książę René nie był jednakże usatysfakcjonowany: nie odnaleziono księcia Burgundii, a sama myśl o tym, że może on być jeszcze przy życiu, stanowiła dla niego zagrożenie. Jeśli Zuchwały zdołał uciec do Luksemburga czy gdziekolwiek indziej, korona Lotaryngii nigdy nie spocznie pewnie na jego głowie.