– Tę nazwę słyszeliśmy niedawno – zauważyła Sara.

– Zgadza się. Podobno jeden z rybaków – poszukiwaczy widział w tej okolicy turbinellę.

– Rzeczywiście!

Następnie dotarli do kolejnego, znacznie już większego miasta Puttalam, ze sporym rondem i ulicami odchodzącymi od niego w układzie gwiaździstym. Dalej, mijając park narodowy Wilpattu, kierowali się w głąb kraju, aż do prastarego królewskiego miasta o nazwie Anuradhapura.

Sara zgłodniała.

Alfred siedział obok kierowcy, dziewczyna miała do dyspozycji całe tylne siedzenie. Silnik hałasował, tak że Sara nie była w stanie prowadzić rozmowy z siedzącymi z przodu panami. Musiała się ograniczać do roli słuchacza.

– Czy wie pan, gdzie leży Balikulam? – pytał Alfred.

– Tak, chyba tak… W razie czego zawsze mogę zapytać – odrzekł niepewnie taksówkarz.

Sara miała nadzieję, że trafią na miejsce bez kłopotów i nie będą musieli niepotrzebnie jeździć w tę i z powrotem. Wiedziała, że powinni znowu skierować się w stronę wybrzeża, jednak osady rybackie mogły być podobne do siebie tak jak na południu i wówczas trudno będzie odnaleźć tę „właściwą. Swoimi wątpliwościami podzieliła się zaraz z kierowcą, na co ten odparł jak zwykle w takich przypadkach:

– Żaden problem, madame.

Wcale jej to nie uspokoiło. Jak dotąd nie dostrzegła ani jednego drogowskazu. Nagle zawołała:

– Patrzcie, patrzcie! Słonie!

– To pracujące słonie prowadzone do kąpieli – wyjaśnił taksówkarz i ostro zahamował, żeby nie wpaść na ogromne zwierzęta, które sunęły przed siebie, zupełnie nie zwracając uwagi na ruch uliczny. Szare olbrzymy zajmowały niemal całą szerokość drogi.

Alfred odwrócił się i zaczął wyglądać przez tylną szybę. Każdy nieprzewidziany postój sprawiał, że denerwował się coraz bardziej. Przypuszczał, że Helmuth wybierze się w swoją podróż tą samą drogą i tego samego dnia.

Sara usiłowała uchwycić spojrzenie Alfreda, gdyż czuła się bardzo osamotniona. Odczytał lęk w jej oczach i uśmiechnął się przelotnie. Uśmiech ten miał ją uspokoić, nie pomógł jednak za wiele.

Kiedy dotarli już do Anuradhapury, kierowca wcielił się w rolę przewodnika.

Sara była zachwycona jego opowieściami.

– To rzeczywiście warto by zobaczyć! – zawołała spontanicznie. – I wszystkie zwierzęta w rezerwacie Wilpattu. Alfred, musimy tu kiedyś zabrać Torii!

Nie odpowiedział i dopiero wtedy dziewczyna zorientowała się, że palnęła głupstwo. Opadła przygaszona na siedzenie.

Sarze wszystko wokół wydawało się piękne i ekscytujące, ale Alfred rzekł tylko krótko:

– Przydałaby się jakaś niezła restauracja ź europejską kuchnią.

Kiedy zatrzymali się przed jednym z hoteli, odwrócił się do Sary i rzucił:

– Mamy bardzo mało czasu, musimy się szybko uwinąć.

Sara nie jadła porządnego posiłku od kilku dni, westchnęła więc, niezadowolona.

Elden przez całą drogę pozostawał zamknięty i milczący, zachowywał się zupełnie tak samo, jak w pierwszych dniach spędzonych na wyspie. Ta odrobina zainteresowania z jego strony i serdeczność, które odczuła poprzedniego wieczoru, musiały być chyba złudzeniem. Wszelkie próby poprawienia mu nastroju na nic się, jak widać, nie zdały. Alfred był taki jak przedtem.

Ostrożnie zapytała go, co miał na myśli, mówiąc „przeklęty szef, na co Alfred szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Zaraz jednak przypomniał sobie sytuację, w której wypowiedział te słowa. Twierdził, że chodziło mu o kierownika drugiego oddziału kryminalnego. Ów kierownik przekonywał go, że osoba prywatna będzie bardziej pomocna w poszukiwaniu mordercy Hakona Tangena niż kobieta – policjant. Nie raz zdarzało się, że dwoje policjantów podczas wykonywania zadania musiało udawać parę małżeńską, mówił dalej Alfred. Ale zmuszanie zwyczajnej dziewczyny do czegoś podobnego to szaleństwo! Przecież Sara kompletnie nie ma doświadczenia w tych sprawach. Kiedy z kolei Sara zapytała pokornie, czy zrobiła coś złego, nie umiał odpowiedzieć, mruknął tylko coś na temat spontaniczności i niewielkiej efektywności.

Cała trójka weszła do hotelu i zafundowała sobie smakowity lunch. Tak jak wszyscy mieszkańcy wyspy, uprzejmy kierowca bardzo szybko się z nimi zaprzyjaźnił. I Sara, i Alfred byli z tego niezwykle zadowoleni. Rozmowa toczyła się żywo, teraz taksówkarz opowiadał im o życiu na Cejlonie. Interesował się też ich wyprawą do Balikulam. Alfred nie był pewien, na ile może wprowadzać go w sprawę, więc przedstawił ją tylko w ogólnych zarysach.

Ruszyli w drogę, a krajobraz znowu się zmienił. Dotarli do pustynnych terenów Sri Lanki. Roślinność zniknęła. Tu nie rosły już palmy, a ziemia została wypalona przez słońce. Panował upał, ale powietrze nie było tak wilgotne jak na południu.

Kierowali się w dalszym ciągu na północ, zostawiając za sobą ogromny rezerwat Wilpattu. Sara pamiętała, że odległość dzieląca Negombo od rejonu Jaffny nie przekracza dwustu pięćdziesięciu kilometrów, wydawała się jednak dużo większa niż ten sam odcinek w Norwegii. Tu nie dało się jechać z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, gdyż drogi były wąskie, pełne zakrętów i wiecznie wędrowali nimi ludzie, zwierzęta, że poruszały się najdziwaczniejsze środki transportu.

W pewnym momencie Sara usiłowała porozumieć się z taksówkarzem – Syngalezem i popełniła wielką gafę. Jak zwykle w czasie długich wypraw od czasu do czasu robili małe przerwy. Panie kierowały się na prawo, panowie na lewo. Sara podreptała kilka kroków za drogę i odwróciła się, by sprawdzić, czy nikt jej nie widzi. Kierowca przyglądał się jej z daleka, więc pomachała mu ręką. Taksówkarz najpierw się zdziwił, potem uśmiechnął pod nosem i podszedł bliżej. Sara machnęła ponownie, żeby się oddalił, ale kierowca coraz bardziej rozpromieniony wciąż podążał w jej kierunku.

Teraz Sara zdenerwowała się nie na żarty, gdyż jej sygnały, zmierzające do pozbycia się nieoczekiwanego obserwatora, nie odnosiły skutku. W końcu z samochodu dał się słyszeć rozbawiony głos Alfreda:

– Saro, przecież to w ich języku znaczy: „chodź tutaj”!

Co sobie teraz pomyśli o niej kierowca? Alfred wyjaśnił mu jednak całe nieporozumienie i skończyło się na serdecznym śmiechu.

Sara była na siebie wściekła jeszcze długo po owym fatalnym zdarzeniu. Przejechali wiele kilometrów, nim wreszcie mogła się uśmiechnąć na myśl o niefortunnej przygodzie.

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy wreszcie udało im się dotrzeć do miejscowości Balikulam. Tutaj, w północnej części Cejlonu, wyraźnie zaznaczał się wpływ kultury hinduskiej. Także mieszkańcy tego regionu, Tamilowie, różnili się od Syngalezów. Byli od nich ciemniejsi i mocniej zbudowani.

Sara znowu poczuła głód, ale Alfred uznał, że nie mają teraz czasu na posiłek.

– Najpierw jedziemy do komisariatu policji – zdecydował.

Tak jak wcześniej musieli dopytywać się o drogę. Okazało się, że komisariat położony jest z dala od miasta. Alfredowi coraz bardziej pogarszał się humor. Kiedy dotarli na miejsce, kazał Sarze i kierowcy poczekać w samochodzie.

Zrobiło się gorąco nie do zniesienia. Dopóki jechali, upału nie odczuwali tak dotkliwie, gdyż okna były uchylone. Teraz jednak zatrzymali się i wysiedli. Sara wcześniej zdjęła sandałki, więc kiedy postawiła stopę na piasku, krzyknęła z bólu, bo piasek parzył. Szybko włożyła buty, po czym razem z kierowcą poszukali zacienionego miejsca pod ścianą jednego z budynków. Kierowca zamienił kilka słów z mieszkańcami Balikulam, którzy zaraz obdarowali go mnóstwem egzotycznych owoców: mango, papają, ananasami i małymi, czerwonawymi bananami. Podczas gdy Alfred rozmawiał z miejscowymi policjantami, Sara i jej towarzysz, obserwowani przez gościnnych Tamilów, zjedli wspaniały, złożony z owoców posiłek.

Alfred wyszedł wreszcie z budynku w towarzystwie trzech umundurowanych mężczyzn z pistoletami w kaburach i pałkami zatkniętymi za paskiem. Sarze nie przypadł do gustu taki widok. Policjanci robili wrażenie wyniosłych i ogromnie dumnych z tego, że wezmą udział w poważnej akcji. Wskoczyli szybko do służbowego wozu, a taksówka pojechała za nimi.

W czasie drogi Sara podała Alfredowi kilka owoców. Alfred przyjął je i podziękował, ale był tak spięty, że nie miał ochoty na jedzenie. Kierowca także zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji i jechał bez słowa za policyjnym wozem.

Znowu znaleźli się w Balikulam. Policjanci nie mieli żadnych wątpliwości: od razu skierowali się do najbardziej okazałego domu, otoczonego imponującym ogrodem.

Drzwi otworzył im służący. Jeden z funkcjonariuszy krótko wyjaśnił, w czym rzecz, po czym wszyscy zostali wpuszczeni do środka, by spotkać się z panem Paramanathanem. Gospodarz przyjął ich z właściwą dla kultury mieszkańców tego kraju uprzejmością i życzliwością.

Był to mężczyzna dość krępy, niskiego wzrostu, o bliżej nieokreślonym wieku; mógł mieć pięćdziesiąt albo nawet siedemdziesiąt lat. Ubrany był w biały sarong i sandały. Na szyi miał zawieszony potężny złoty łańcuch, który świadczył o jego zamożności.

Podczas gdy do pięknego salonu wnoszono herbatę i napoje orzeźwiające, Alfred opowiedział raz jeszcze całą historię. Przysłuchiwali się temu funkcjonariusze policji i kierowca.

– Och, ci zbieracze – śmiał się pan Paramanathan. – Już nie po raz pierwszy zwracają się do mnie. Ale naturalnie nie mam najmniejszego zamiaru sprzedawać mojej Valampuri Changu.

Sara usiłowała wyłowić w tamilskiej mowie gospodarza znajomo brzmiące słowo „Chank”. Tak właśnie tutaj zwano legendarną muszlę. Wyjaśniono jej, że „valampuri” oznacza prawoskrętny. Pamiętała, że w rozumieniu europejskim znaczy to, iż muszla jest lewoskrętna.

– Nie przybyliśmy tu z zamiarem zakupu, naszym zadaniem jest zapobiec przestępstwu – wyjaśnił Alfred.

Pan Paramanathan uśmiechnął się znowu, nieco zaskoczony.

– Moja muszla jest bezpieczna, ja także. Nikt nie może nam zaszkodzić.

– Ten człowiek jest bardzo groźnym mordercą pozbawionym wszelkich skrupułów – ciągnął Alfred. – Prawdopodobnie ma broń. Nie wiem, czy – zamierza się z panem targować, ale jeśli nie uda mu się kupić muszli, użyje bez wątpienia siły.

– Wy, Europejczycy, nie jesteście w stanie tego pojąć – odparł Tamil. – Valampuri Changu to jakby żyjąca istota. Jeśli z samego rana zobaczę tę muszlę, dzień będzie szczęśliwy. Dlatego często z nią rozmawiam, pytam o radę w trudnych sytuacjach życiowych. Dzięki niej jestem bogaty i dobrze mi się powodzi. Popatrzcie chociażby na mój dom. Kiedy ją' znalazłem, byłem tylko biednym rybakiem. Ona mnie chroni i nie można jej skraść. W każdym razie nie bezkarnie.

Alfred przytaknął. Gospodarz wierzył głęboko w to, co mówił, zaś Alfred był zbyt rozsądny i taktowny, by podać w wątpliwość jego słowa.

W pewnej chwili do rozmowy wtrącił się kierowca:

– Znam pewnego rybaka, Syngaleza z Negombo. Przed wielu laty wyłowił jeden z tych rzadkich okazów. Nie jest wyznawcą hinduizmu, jak wy, panie, więc wrzucił muszlę z powrotem do morza. Potem znajdował ją jeszcze dwukrotnie i za każdym razem znowu wyrzucał. Wkrótce potem stracił majątek, a na dodatek nieustannie choruje.

Tamilowie kiwali głowami. Dla nich nie było to zaskoczeniem.

Tymczasem Alfred uznał, że najwyższy czas wrócić do rzeczywistości.

– Gdzie przechowuje pan okaz? Czy tu w domu?

– Oczywiście. Macie ochotę ją zobaczyć?

– Bardzo chętnie! – wykrzyknęła Sara, a wszyscy pozostali, włącznie z Alfredem, przytaknęli dziewczynie.

– Więc chodźcie ze mną.

Przeszli przez kilka przestronnych, ale skromnie wyposażonych pokoi, aż w końcu znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu, w którym stał mały ołtarzyk. Pokoik tonął w kwiatach, a wokół roznosił się intensywny zapach palonych kadzideł.

– To bóg Kriszna – wyjaśnił gospodarz. – Jedno z wcieleń boga Wisznu. Właściwie Valampuri Chartgu należy do Wisznu.

Na ołtarzu świeciło się jaskrawe światełko. Pan Paramanathan pochylił się, sięgając po piękny, bogato inkrustowany kuferek, który stał pod ołtarzem.

– Jak widzicie, właśnie Wisznu jest wyryty na kufrze, w dłoni trzyma muszlę.

Sara spostrzegła także coś innego: sam kuferek musiał mieć ogromną wartość, zwłaszcza dla zbieraczy z Europy.

Gospodarz uniósł wieko skrzyneczki. Jej wnętrze wybite było jedwabiem. Na dnie, owinięta białą materią, spoczywała niezwykła muszla.

Robiła wrażenie dużej i ciężkiej. Cała była biała. Tylko, jej otwór miał złotaworożową barwę. Nie wydawała się może olśniewająco piękna, miała dość pospolity kształt, ale wraz z wonią kadzideł i mocnym zapachem kwiatów stwarzała w pomieszczeniu niecodzienny nastrój. Sara, przyglądając się rzadko spotykanemu okazowi, odczuła podniecenie.

Mimowolnie schwyciła dłoń Alfreda.

– Ona jest lewoskrętna, nigdy jeszcze takiej nie widziałam!

– I nie przypuszczam, żebyś miała okazję zobaczyć po raz drugi – powiedział, starając się zachować obojętność, ale niezupełnie mu się to udało. Dla wszystkich była to bardzo szczególna chwila.