Sara szybko i bezgłośnie poruszała ustami. Gospodarz obserwował ją z życzliwym zainteresowaniem.

– Czy pani się modli, madame?

– Niezupełnie – odparła zaskoczona. – Ja… ja właściwie z nią rozmawiam… Mam nadzieję, że Alfred, mój mąż, zdoła zapobiec niebezpieczeństwu, jakie zagraża panu i muszli ze strony naszego rodaka. Modlę się, żeby ten niedobry człowiek został całkowicie unieszkodliwiony, gdyż pozbawił życia naszych najbliższych. Proszę także o swoje własne szczęście w przyszłości.

Pan Paramanathan pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Ja rozmawiam z nią każdego poranka. Odczuwam wówczas niezwykły spokój.

– Ona jest cudowna – powiedziała Sara wzruszona niemal do łez. – Jest piękna i pełna blasku.

Przypuszczała, że Alfred uzna ją za osobę egzaltowaną, ale i Tamilowie, i kierowca zdawali się podzielać jej odczucia. Byli poruszeni i przejęci podniosłością chwili i atmosferą panującą w pomieszczeniu.

– Martwi mnie jednak, że muszla jest tu zupełnie nie strzeżona – rzekł Alfred z troską w głosie.

Gospodarz tymczasem delikatnie zawinął bezcenny okaz i na powrót schował w kuferku.

– Nie ma potrzeby lepszego zabezpieczenia ponad to, co jest. Żaden Tamil nie odważy się jej skraść.

– Tamil z pewnością nie, ale Europejczyk nie będzie miał skrupułów. Nie mogę, niestety, pozwolić, żeby pozostał pan tu dzisiaj bez ochrony. Czy nie byłby pan łaskaw umieścić muszli na kilka dni w bankowym sejfie i wyjechać, nam zaś powierzyć pilnowanie pańskiego domu?

– Nie mogę tego uczynić. Jeśli ów człowiek pojawi się tutaj i zechce nabyć muszlę, muszę go przyjąć, poczęstować herbatą i dopiero później odrzucić jego propozycję. To mój obowiązek.

– Czy w takim razie pozwoli pan, że na wszelki wypadek będziemy czuwali w pobliżu?

– Owszem, na to mogę się zgodzić, jeśli to panów uspokoi.

– Ale nie powinien wejść do tego pokoju.

– Nie, nie zamierzam pokazywać mu mojej Valampuri Changu.

– Czy mógłby pan powiedzieć, że muszla znajduje się w sejfie?

– Przykro mi, ale kłamstwo nie przejdzie przez moje usta.

Cóż, pomyślał Alfred, tak to już jest, że ludzie uczciwi nie mają szans w konfrontacji z osobnikami tak bezwzględnymi jak Helmuth.

– W takim razie spróbujemy zapewnić panu ochronę. Nas dwojga ów mężczyzna nie powinien zobaczyć, mieszkamy bowiem w tym samym co on hotelu Sea Dragon. Byłoby dobrze, gdyby w trakcie jego wizyty czuwali w pobliżu tutejsi policjanci.

– Niech więc schowają się za zasłonami. Stąd mogą obserwować wszystko, sami nie będąc widziani.

– Świetnie. W takim razie ja też się tam ukryję. Jeśli pana życie będzie w niebezpieczeństwie, policjanci użyją broni.

– Rozumiem.

– Teraz musimy zabrać stąd taksówkę. Sara wraz z kierowcą pojadą do najbliższego hotelu i zamówią dla nas pokoje.

– W żadnym razie! Będziecie nocować u mnie – zaprotestował gospodarz i zawołał służącego, który poprowadził gości do pokojów w drugiej części domu. Rozciągał się stąd widok na niewielkie jeziorko, „kulam”, od którego wzięła się nazwa miasta. Gościom wyjaśniono również, że „bali” znaczy „ofiara”. „Jezioro ofiar” dla Sary brzmiało nieco pompatycznie. Kierowca i dwaj funkcjonariusze policji otrzymali pokoje tuż obok. Wszystkich natomiast zaproszono na obiad, który miał być podany krótko po tym, jak się rozgoszczą w pokojach i nieco odpoczną po męczącej podróży.

– Ale gdzie tu są łóżka? – spytała zdumiona Sara, kiedy już zostali sami. Rozglądała się po skąpo, jej zdaniem, wyposażonym pokoju.

– To pewnie są posłania. – Alfred wskazał dwie zwinięte maty, leżące pod ścianą. – Tradycyjne łóżka znajdują się wyłącznie w hotelach i przeznaczone są dla turystów. Mieszkańcy Sri Lanki sypiają, jak widać, właśnie na matach.

– Bez poduszek?

– Nie wiem, nie znam ich zwyczajów. Przyznam, że panują tu spartańskie warunki.

– O, dla ciebie to z pewnością nic nowego – rzuciła Sara przywołując w pamięci jego własny pokój.

Stał teraz zwrócony twarzą do okna i przyglądał się swoim dłoniom, opartym o parapet.

– Saro, co ty właściwie o mnie myślisz? Jakim według ciebie jestem człowiekiem? – zapytał niespodziewanie.

Przypatrywała mu się z rosnącym zdziwieniem.

– Opisz mnie tak, jak mnie widzisz – poprosił.

– Hm, to nie takie proste – odparła nieco zbita z tropu. Wiedziała, że i on nie czuje się zbyt pewnie. – Nie jest to proste, gdyż mój stosunek do ciebie zmienia się każdego dnia. Nie zawsze umiem uzasadnić swoje własne reakcje. Jesteś z zawodu policjantem i już choćby dlatego budzisz we mnie respekt. Ale chwilami nachodzi mnie nieodparta ochota, by zrobić ci przykrość, więc mówię takie rzeczy, których zaraz potem ogromnie żałuję. Czasami jesteś taki przyjacielski i serdeczny, że mogę rozmawiać z tobą o wszystkim, a za chwilę niszczysz – wszystko kilkoma ostrymi słowami. Mimo że jesteś bardzo przystojny i męski, w twoim zachowaniu dominuje zawodowa powaga i oficjalny styl do tego stopnia, że jest to wręcz odpychające. Myślę, że tak samo odbierałyby to inne kobiety. Ale ty pewnie wolałbyś usłyszeć coś innego? – przerwała sobie Sara.

– Ależ nie, właśnie tego oczekiwałem – odpowiedział bezbarwnie. – Może pójdziemy do pozostałych?

Obiad okazał się wspaniały, jeszcze bardziej egzotyczny niż te, które jadali w swoim hotelu. Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, dojrzeli zbliżającą się od strony miasta taksówkę.

Sarę oraz kierowcę natychmiast odesłano do ich pokoi, zaś Alfred i dwaj policjanci ukryli się za zasłonami.

Sara siedziała w fotelu, nerwowo zaciskając dłonie. Czas płynął, wiedziała, że Helmuth już tu dotarł i rozmawiał właśnie w salonie z gospodarzem. Wreszcie kiedy upłynęła przeszło godzina, Sara usłyszała odjeżdżający samochód. W chwilę potem zjawił się Alfred.

Pan Paramanathan oczekiwał ich w salonie.

– Ogromnie nieprzyjemny człowiek – powiedział jeszcze pod wrażeniem dopiero co zakończonej wizyty. – Udało mi się go odprawić, ale on ma zdecydowanie złe zamiary. Jestem pewien, że tutaj wróci.

– Co powiedział?

– Oświadczył, że nazywa się Hakon Tangen i że przysyła go pewien angielski multimilioner, który pragnie zakupić moją muszlę. Zaoferował tysiąc funtów.

– To niewiele – wtrącił Alfred z goryczą. – Myślał pewnie, że trafił na naiwnego Tamila. Jeśli udałoby mu się maksymalnie obniżyć cenę okazu, dla niego samego zostałoby dużo więcej pieniędzy.

– Był bardzo arogancki – dodał gospodarz. – Ale ja obstawałem przy swoim i nie chciałem sprzedać muszli. Na koniec zaoferował pól miliona funtów. Wtedy również odmówiłem, na co on zareagował wielkim wzburzeniem i wyszedł. Podejrzewam, że tylko dzięki obecności służby zdołał się pohamować. Przyjrzał się z największą dokładnością każdemu szczegółowi w domu. Wróci tu, jestem przekonany – powtórzył.

– Nie tak łatwo zrezygnować z pół miliona funtów, nie każdy to potrafi. Podziwiam pana! – oświadczyła Sara.

– A cóż ja zrobiłbym z taką sumą? – zapytał pan Paramanathan. – Mam wszystko, czego potrzebuję. Moja muszla to świętość, nigdy nie znalazłbym takiej drugiej. Jest moim przyjacielem. To talizman, który przekażę w dziedzictwie swoim dzieciom.

– Więc ma pan dzieci? – zapytał zaniepokojony Alfred. – I wnuki?

– Mam dwóch dorosłych synów, obaj mieszkają w Indiach. Wnuków nie mam.

– To dobrze, bo inaczej Tangen mógłby posunąć się do kidnaperstwa i szantażem wymusić oddanie muszli.

– Nie wspomniałem mu o moich synach.

– Świetnie. W takim razie będziemy tu dzisiejszej nocy trzymać straż. Na szczęście nie nocujemy w hotelu, gdzie moglibyśmy się przypadkiem na niego natknąć. Wolałbym, żeby nie wiedział, iż oboje, ja i Sara, znajdujemy się tutaj. Boję się o nią.

Twarz Sary rozjaśniła się w uśmiechu wdzięczności. Ale dziwny z niego człowiek, pomyślała. Twardy, zacięty, zamknięty w sobie, a jednocześnie zdolny do ludzkich odruchów i serdeczności. Wczorajszego wieczoru Sara nabrała przekonania, że udało jej się przynajmniej częściowo pokonać mur, którym Alfred oddzielił się od reszty świata, ale dzisiaj jakby się czegoś przestraszył i znów zamknął w sobie.

Mimo to cieszyła się, że troszczył się o nią.

W domu zapadła cisza. Gospodarz i jego goście udali się na spoczynek, na straży pozostali jedynie trzej policjanci i kilku służących.

Sara nie mogła zasnąć. Powodów było kilka: nowe miejsce, niepokój o Alfreda, nieznane odgłosy za oknami, a przede wszystkim ta okropna mata! Nawykłe do wygodnego posłania ciało skandynawskiej dziewczyny boleśnie odczuwało twardość kamiennej podłogi. Sara nie znalazła także ani jednej poduszki, musiała zatem zadowolić się ramieniem podłożonym pod głowę.

W końcu podniosła się, pojękując cicho z bólu. Wyjrzała przez okno do ogrodu, gdzie w ciemnościach tropikalnej nocy koncertowały cykady. Niemal wszystkie drzewa i kwiaty skryły się w mroku, tylko niektóre rośliny rysowały się niewyraźnie na tle jaśniejszych wód zatoki.

W pewnej chwili Sara dostrzegła jakiś ruch z prawej strony. Coś działo się przy białym ogrodzeniu…

Przez mur przeskoczył jakiś cień i natychmiast zniknął.

Wybiegła z pokoju na korytarz, gdzie natknęła się na drzemiącego służącego.

– Jest tu! – wyszeptała. – Przeskoczył przez mur. Jest w ogrodzie!

Służący momentalnie się podniósł i pospieszył przekazać tę informację swemu panu. Sara zawróciła do pokoju, gdyż wedle polecenia Alfreda miała nigdzie nie wychodzić. Nie bala się o siebie. Mimo że w oknach nie było szyb, a jedynie ozdobne kraty, nie czuła strachu. Przycupnęła przy ścianie nie opodal okna, tak by nie było jej widać, i pilnie nasłuchiwała.

Żadnych odgłosów. Czyżby się pomyliła?

Nie, teraz do jej uszu doszły szmery z drugiej strony domu. Ledwo słyszalne…

Sara zaczęła drżeć na całym ciele.

Znowu cisza.

Naraz usłyszała krzyk, strzał i pospieszne, ciężkie kroki wielu osób, potem łoskot przewracanych mebli, teraz już jakby docierający ze wszystkich stron. Przysiadła na podłodze i zakryła uszy rękoma.

Hałas zbliżał się do jej pokoju, ktoś chyba upadł, a wśród ścian rozległ się kolejny krzyk. Drzwi otworzyły się z łoskotem.

Sara zerwała się na równe nogi. Nagle ktoś zapalił światło. W otwartych drzwiach stał Kato Helmuth, szukający możliwości ucieczki. Gdy zobaczył Sarę, na moment znieruchomiał, po czym dopadł do niej, złapał wpół i ustawił przed sobą niczym tarczę. W tej chwili do pokoju wbiegli policjanci. Wszystko wydarzyło się w ciągu ułamków sekund, tak że Sara nie miała nawet czasu pomyśleć, jak się zachować.

– Jeśli mnie ruszycie, zastrzelę ją! – wrzasnął Helmuth.

Rzeczywiście, na plecach poczuła ucisk czegoś twardego, sprawiało jej to nawet ból.

Alfred oddychał ciężko, twarz mu pobladła.

– Odsunąć się! – krzyczał Helmuth. – Na korytarz! Wyjdę z dziewczyną, a jeśli mnie ruszycie, ona zginie!

Sara poczuła, że wszystkie siły ją opuszczają, bała się, że za chwilę zemdleje. Automatycznie przesuwała się w kierunku wyjścia.

– Odejdźcie jeszcze dalej! – rozkazywał Helmuth policjantom.

– Helmuth, nie masz szans, jesteś na wyspie… Poddaj się! – rzucił Alfred.

Helmuth wycofywał się tyłem w kierunku drzwi wyjściowych, wciąż trzymając Sarę przed sobą. Łamiącym się ze zdenerwowania głosem spytał Alfreda:

– Skąd wiesz, że nazywam się Helmuth? Skąd wiedziałeś, że wybierałem się do Jaffny?

– Ty także powinieneś mnie znać – odrzekł Alfred. – Zamordowałeś moje rodzeństwo. Dziewczynę też z pewnością rozpoznasz. Jej wuj nazywał się Hakon Tangen!

Rozwścieczony Helmuth był już przy drzwiach wejściowych.

– Jeśli ktoś za mną pójdzie, będę strzelał! – zagroził.

Znaleźli się na zewnątrz, panował tu wielki upał. Dlaczego nie użyje broni? pomyślała Sara i w tej samej chwili sama odpowiedziała sobie na to pytanie.

– Alfredzie! – krzyknęła z całych sił. – On jest nieuzbrojony, to tylko ręka!

W powietrzu rozległ się świst i Sara pochyliła się instynktownie, czując jednocześnie, że coś przelatuje nad jej głową tuż koło ucha. Nagle wszystko wokół pociemniało, słyszała tylko oddalające się kroki napastnika.

ROZDZIAŁ XI

Sara powoli dochodziła do siebie. Wokół panował mrok, ale uporczywe światło latarki raziło ją prosto w oczy. Machnęła ręką, jakby odpędzała natrętnego owada, i światełko zgasło.

– Saro – wyszeptał Alfred tak zmienionym głosem, że dziewczyna z trudnością go rozpoznała. – Bogu dzięki, wszystko w porządku – dodał po angielsku.

– Musimy zabrać ją do środka – powiedział głos, który Sara przypisała panu Paramanathanowi.

Alfred podniósł ją, na co zareagowała jękiem. Sprawił to nagły, przenikliwy ból głowy. Gdzieś z dala dochodziły ją podniecone krzyki w obcym języku, a po chwili zorientowała się, że były to głosy policjantów ścigających Helmutha.