– Rozumiem. Tak czy owak możesz nalać sobie kawy, bo muszę jeszcze spakować parę rzeczy. Jeżeli nie powiesz Bossowi Macowi, że straciliśmy tych kilka cennych minut, to ja w każdym razie tego nie zrobię.

Lassiter zsiadł z konia i przyglądał się jej badawczym wzrokiem.

– Do brze się czujesz?

– Dziękuję, dobrze – odparła, zmuszając się do uśmiechu.

Lassiter również się uśmiechnął, ale nie przestawał jej obserwować.

– Widzę, że w nocy był niezły przymrozek – odezwał się w końcu, rozglądając się wokoło. – Ale teraz przez kilka dni będzie bardzo ciepło.

– Naprawdę? Skąd to wiesz?

– Wiatr się zmienił dziś rano i teraz wieje z południa. Chyba zaczyna się babie lato.

– A co to takiego?

– Kilka dni pięknej, słonecznej pogody pomiędzy pierwszymi przymrozkami a nadejściem prawdziwej jesieni. Ciepło jak w lecie, ale owady nie dokuczają.

– Fałszywe lato – szepnęła, patrząc na żółknące liście osiki.

Pobiegła do chaty i po kilku chwilach wyłoniła się stamtąd z plecakiem w rękach. Włosy miała ukryte pod związanym na karku kolorowym szalem. W tym czasie Lassiter zdążył osiodłać Nosy'ego. Kiedy podawał jej wodze, zdał sobie sprawę, że nie widać na jej twarzy nawet śladu zwykłego uśmiechu.

– On nie zamierzał cię skrzywdzić – powiedział łagodnie.

Popatrzyła na niego zmieszana, wracając myślami od liści osiki, wyglądających jak tysiące płomyków świec na tle nasyconego błękitu nieba.

– Boss Mac – wyjaśnił. – N o jasne, on ma wybuchowy charakter i nie da sobie w kaszę dmuchać, ale nie jest wcale małostkowy czy też zły. Nie wymyślił tego po to, żeby cię zranić.

– Jestem tego pewna. Nie przejmuj się tym, że nie śmiałam się we właściwych momentach. Po prostu jeszcze nie całkiem rozumiem amerykańskie poczucie humoru – odparła z uśmiechem.

– Zakochałaś się w nim, prawda? – spytał spokojnie.

– W Bossie Macu? – Twarz Lisy była pozbawiona wyrazu.

Lassiter skinął głową.

– Nie – odpowiedziała, ruszając w kierunku drogi. – Zakochałam się w kowboju Rye'u.

Przez chwilę stał z otwartymi ustami i patrzył, jak Lisa odjeżdża. Ocknął się wreszcie, szybko. dosiadł konia i podążył za nią. Przez całą drogę na rancho uważał, żeby' rozmawiać tylko o błahych sprawach i pod koniec uśmiech znów zagościł na twarzy Lisy, choć cienie pod oczami nie zniknęły.

Na podwórzu stało już zaparkowanych wiele kosztownych samochodów, pokrytych grubą warstwą kurzu z polnych dróg. Widać było też parę wozów terenowych z sąsiednich farm i kilka obcych koni w zagrodzie. Przy jednej ścianie stodoły przymocowana została wielka, pasiasta markiza, mająca chronić stoły przed przelotnymi deszczami, które zdarzały się tu często. Ludzie nawoływali się, wykrzykiwali słowa powitania, nosili coś z samochodów do kuchni. Wyglądało na to, że wszyscy znali się od dawna.

Do Lisy powróciło znajome uczucie – tęsknota i jednocześnie skrępowanie, że jest jedyną osobą, która nie pasuje do tego zgromadzenia.

Lassiter przejechał kolejno wzrokiem po stojących samochodach i zaklął pod nosem,

– Nie widzę wozu Bossa Maca. To znaczy, że jego ojciec nie zdążył na wcześniejszy samolot. Niech to piekło pochłonie, szef będzie wściekły jak diabli. Chodźmy, ulokuję cię w pokoju, żeby chociaż o to nie miał do mnie pretensji.

– W pokoju?

– Boss Mac powiedział, żeby zaprowadzić cię do jego pokoju – powiedział Lassiter ostrożnie, starając się nie patrzeć na nagły rumieniec na twarzy dziewczyny. – To ten duży, zaraz obok salonu. Zjeżdża się mnóstwo ludzi: jego siostra z przyjaciółką, ojciec z paroma osobami, więc nie było zbyt wielkiego wyboru – dodał pośpiesznie.

– Nie ma sprawy – odparła Lisa stanowczo. – Nie zostaję tu na noc, więc potrzebny mi będzie tylko na chwilę, żeby się wykąpać i przebrać.

– Ale Boss Mac powiedział…

– Mam zaprowadzić konia do zagrody czy puścić na pastwisko? – przerwała mu cierpkim głosem.

Myśl, że Rye – nie, nie Rye, Boss Mac – bez pytania postanowił ulokować ją w swojej sypialni, rozwścieczyła Lisę. Po raz pierwszy od chwili, kiedy odkryła, kim on jest naprawdę, poczuła się nie tylko oszukana i wystrychnięta na dudka, ale i obrażona. Mogła pogodzić się z końcem lata, tak jak człowiek godzi się z nieuchronnością przemijania pór roku, ale nie miała zamiaru zostać po prostu kolejną kochanką Bossa Maca.

– Wezmę go do stajni – rzekł Lassiter, patrząc na nią badawczo. – Dość długo już był na pastwisku.

– Dziękuję – odparła, zsiadając z konia. – Czy mógłbyś zostawić uprząż na drzwiach boksu?

– Szef polecił mi ją schować. Powiedział, że nie będzie ci już potrzebna, tak jak zresztą i koń. – Lassiter odchrząknął i dodał, czując się nieswojo: – Wynika z tego, że spodziewał się, iż zostaniesz tutaj.

– W jego sypialni? – zapytała, unosząc brwi w przesadnym -zdumieniu. – Razem z nim? To chyba nie wypada, nie sądzisz? Przecież ja dopiero wczoraj go poznałam, musiał mnie pomylić z jakąś inną kobietą.

Lassiter otworzył usta, zamknął je i w końcu się roześmiał.

– On nic nie mówił o tym, gdzie sam będzie spał, tylko gdzie chce ciebie ulokować. Nigdy nie zapraszał tu na noc żadnej kobiety. Ani razu.

– Wielkie nieba. Za żadne skarby nie chciałabym mu zepsuć takiej nieskazitelnej reputacji. Zwłaszcza po tak krótkiej znajomości.

– Zdaje się, że zamierzasz odpłacić się pięknym za nadobne – powiedział Lassiter, patrząc na nią z podziwem.

– Co zamierzam?

– Zrewanżować się – wyjaśnił zwięźle.

Taki pomysł nie przyszedł jej do głowy, ale kiedy o tym już pomyślała, pokusa była ogromna. Obawiała się jednak, że ma niewielkie szanse, żeby pobić Rye'a jego własną bronią.

Gdy weszła do domu, zauważyła od razu, że umeblowanie jest tu naprawdę spartańskie, z wyjątkiem części biurowej. Tutaj nie było niczego taniego, zużytego czy przestarzałego. Boss Mac dbał, by jego biuro było dobrze wyposażone, bydło i konie najlepsze, a zarobki pracowników wyższe niż przeciętne wynagrodzenie kowbojów.

Ciekawe, jak on płaci swoim kochllnkom? Odpowiedź znalazła równie szybko, jak zadała sobie pytanie.

Oczywiście, brylantowe bransoletki!

Nie było wątpliwości, która sypialnia należy do Rye'a. Tylko w jednej stało łóżko o odpowiednich rozmiarach. Lisa weszła do łazienki i zamknęła drzwi na zasuwkę. Wyjęła z plecaka ametystowy zwój materiału i rozwiesiła go na wieszaku. Wzięła długi prysznic, rozkoszując się gorącą kąpielą. Przez ten czas para usunęła większość zagnieceń na tkaninie, a z resztą poradziła sobie, używając żelazka, które znalazła w szafce.

Po kilku próbach odkryła, do czego służy leżąca na wierzchu różowa suszarka do włosów. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić Rye'a używającego czegoś takiego czy też pachnącego mydła w płynie i szamponu, które stały przy prysznicu i których nie chciała używać, gdyż butelki nie były jeszcze rozpieczętowane.

Może jednak Rye gościł tutaj kobiety, wbrew temu, co sądził Lassiter.

Zamyślona, szczotkowała włosy, aż stały się puszyste i błyszczące jak złoto. Obrysowała oczy w taki sposób, w jaki robią to od niepamiętnych czasów kobiety na Bliskim Wschodzie. Tusz przyciemnił jej długie jasne rzęsy, które zrobiły się niemal tak czarne jak źrenice. Jej perfumy były mieszanką płatków róż i piżma, a do ust użyła połyskującej zawartości wonnego drewnianego pudełeczka, nie większego niż jej palec. Zebrała połyskującą masę włosów i zwinęła w węzeł, który umocowała na głowie dwiema długimi szpilami z hebanu, inkrustowanymi opalizującymi kawałeczkami masy perłowej. Na przegub lewej ręki włożyła sześć tak samo wykonanych bransolet. Wyjęła z plecaka i wsunęła na nogi błyszczące czarne pantofelki. Teraz wzięła zwój ametystowej tkaniny i owinęła się nią w sposób, w jaki upina się hinduskie sari. Zwisający, ponad metrowy koniec przykrywał włosy i sprawiał, że jej oczy wyglądały jak ametystowe klejnoty w lśniącej perłowo oprawie twarzy.

– Lisa? Jesteś tam? Otwórz. Muszę wziąć prysznic, a Cindy zamknęła się w drugiej łazience.

Drgnęła, słysząc niespodziewanie głos Rye'a. Jej serce zaczęło bić jak szalone.

T o nie może być Rye. Jest za wcześnie.

Ruszyła w kierunku drzwi, ale zatrzymała się po paru krokach. Nie była jeszcze przygotowana na to, żeby stanąć z nim twarzą w twarz i uśmiechać się, jakby nic się nie stało. Nie była zresztą pewna, czy kiedykolwiek się na to zdobędzie.

– Lisa? Wiem, że tam jesteś. Otwórz te cholerne drzwi!

Zanim zdążyła coś powiedzieć, rozległ się znajomy głos.

– Boss Mac? Halo, Boss MaC! – wołał Lassiter.

– Jest pan w domu? Blaine mówi, że ta krowa zeżarła swoje szwy. Dzwonić znów po doktora czy chce pan sam pozszywać tę cholerę?

Odpowiedź Rye' a upewniła ją, że Lassiter miał rację co do jego humoru. Kiedy odgłos kroków i przekleństw ucichł za frontowymi drzwiami, wyjrzała ukradkiem z sypialni i nie widząc nikogo w pobliżu opuściła ją w pośpiechu. W drzwiach do salonu o mało nie zderzyła się z wysoką, szczupłą kobietą o włosach koloru świeżo zmielonego cynamonu i figurze modelki. Zauważyła kosztowną bransoletkę z brylantami na jej ręce.

– Mój Boże – odezwała się nieznajoma, przyglądając się Lisie z ciekawością. – Od kiedy Ryan założył sobie harem?

– Ryan?

– McCall. Edward Ryan McCall Trzeci, właściciel tego rancho i paru milionów innych drobiazgów.

– Aha, jeszcze jedno imię. A co do haremu, to dobre pytanie. Myślę, że on powinien znać odpowiedź. Najlepiej niech pani zapyta go następnym razem, kiedy będzie kupował kolejną bransoletkę.

– Słucham?

– A, tutaj jesteś, Susan – odezwał się inny kobiecy głos. – Już myślałam, że porwał cię ten złotousty diabeł o srebrnych włosach.

Lisa odwróciła się i zobaczyła ciemnowłosą kobietę w eleganckim jedwabnym kombinezonie, piękną i zgrabną, idącą od strony frontowej werandy.

– Mój Boże – powiedziała, bezwiednie naśladując Susan. – Czy on rzeczywiście ma harem?

– Lassiter? – spytała szatynka. – No cóż, obawiam się, że tak. Ale musimy mu wybaczyć. W końcu on jest jedyny w swoim rodzaju, a tyle pięknych kobiet wkoło.

– Nie Lassiter. Rye. Ryan. Boss Mac. Edward Ryan McCall Trzeci – wyjaśniła Lisa.

– Opuściła pani brata Cindy – dodała sucho jej rozmówczyni.

– Kogo?

– Cindy, musisz przedstawić się tej małej hurysie, zanim przebije cię jedną z tych eleganckich szpilek do włosów – powiedziała Susan śmiejąc się. – A przy okazji, skąd pani je wzięła?

– Z Sudanu, ale to nie jest oryginalny ludowy wyrób. Zostały kupione w sklepie – odpowiedziała Lisa automatycznie, nie odrywając wzroku od wysokiej brunetki. Przy niej i przy Susan czuła się jak krótki słupek ogrodzeniowy, owinięty używanym łachmanem.

Boże, ależ one są piękne. Pasują do tego otoczenia, gdzie wszyscy znają siebie nawzajem. Powinnam była zostać na łące.

– A sposób malowania oczu pochodzi z Egiptu, sprzed jakichś trzech tysięcy lat. Sukienka jest rodzajem sari – recytowała Susan, wyliczając wszystko po kolei na palcach. – Buty tureckie. Oczy w ogóle nie są z tego świata. Wygląd trochę skandynawski z walijską cerą, a całość ma znakomite proporcje, choć wzrost trochę zbyt niski. Wysokie obcasy rozwiązałyby ten problem. Dlaczego pani ich nie nosi?

– Susan jest byłą modelką, a teraz prowadzi dom mody. Ona nie chciała być nietaktowna – wyjaśniła jej towarzyszka.

– Ja? Nietaktowna? – Susan uniosła w górę nienagannie zarysowane brwi. – Całość jest niezwykła i całkowicie fascynująca. Czy nietaktem jest dodanie, że przy wysokich obcasach efekt byłby jeszcze większy? Mogę zaproponować moje buty, ale musiałaby je pani przeciąć na pół. Boże, mogłabym popełnić morderstwo, byleby mieć tak delikatne stopy. Albo takie oczy. Czy pani włosy mają naprawdę taki platynowy kolor, czy też pani troszeczkę poprawiła odcień?

– Poprawiła? – powtórzyła Lisa, nie rozumiejąc.

– Prawdziwe! – jęknęła Susano – Chodź, zamkniemy ją w szafie, w przeciwnym razie żaden mężczyzna na mnie nie spojrzy.

Lisa nie wierzyła własnym uszom. Nie mogła wykrztusić słowa, była zbyt zdumiona tym, że taka wysoka, o takich oryginalnych włosach piękność może jej czegoś zazdrościć.

– Zacznijmy wszystko od początku – odezwała się brunetka, uśmiechając się do niej. – Jestem Cindy McCall, siostra Ryana. – Roześmiała się, widząc ulgę na twarzy Lisy. – Rozumiem, współzawodniczenie z Susan jest wystarczająco trudne, nie potrzeba już więcej konkurentek. Niestety, obawiam się, że obie zostałyście wyeliminowane z gry: Ryan już sobie kogoś znalazł, tyle że to tajemnica. Ale tu jest wielu samotnych mężczyzn, mnóstwo dobrego jedzenia i widziałam nawet trochę wina za tymi stosami piwa w lodówce. Innymi słowy- jest więcej powodów do zadowolenia niż do zmartwienia.

Lisa zamknęła oczy i stłumiła okrzyk niedowierzania, a w jej głowie odbijały się echem słowa Cindy:

"Ryan już kogoś znalazł".