Gorączka zmysłów

Tytuł oryginalny: Fever

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ryan McCall wyskoczył z poobijanego samochodu terenowego i od razu zaczął odpinać guziki swojej "miejskiej" koszuli. Przyleciał prosto z Teksasu na małe, lokalne lotnisko w stanie Utah samolotem, który kupił na swój prywatny użytek. Mógł dzięki niemu powracać do domu bez chwili zwłoki. Była to jedyna luksusowa rzecz, którą posiadał. Droga z lotniska wiodła prymitywnym, wyboistym szlakiem, ale Rye rozkoszował się tą jazdą, gdyż każdy kamień i koleina znaczyły, że jest coraz dalej od ojca, którego kochał, ale z którym nie potrafił wytrzymać dłużej niż parę minut.

– Ale i tak ta podróż się opłaciła – powiedział do siebie głośno, przeciągając się i prostując silne ramiona. – Właśnie takiego byka potrzebowałem dla mojego stada.

Niestety, aż dwa tygodnie Rye musiał przekonywać Edwarda McCalla II, że jego syn stanowczo nie ożeni się z jakąś nic niewartą pięknością z Houston tylko po to, żeby zdobyć tego byka. Potem już negocjacje potoczyły się bez kłopotów..

Zwrócił twarz do słońca i uśmiechnął się, czując przyjemne ciepło. W Teksasie było gorąco. Za gorąco. Bardziej odpowiadał mu klimat górzystego Utah, gdzie skały i wiatry, niosące;zapach dalekich sosen, łagodziły upał. Powietrze było suche, wspaniale czyste, zaś wijąca się przez jego tereny rzeczka miała chłodny, połyskujący błękitem, wartki nurt.

Stał tak, z zamkniętymi oczami, w rozpiętej koszuli, i czekał, aż ogarnie go spokój, który zawsze odczuwał będąc na swojej ziemi. Te dwa tygodnie bardzo się dłużyły. Ojciec właśnie skończył sześćdziesiąt lat i fakt, że nie ma jeszcze wnuka, który nosiłby jego nazwisko, wyprowl:!dzał go z równowagi – nawiązywał do tego mniej więcej sześć razy na godzinę. Nawet siostra, zazwyczaj lojalny sprzymierzeniec Rye'a, oświadczyła mu, że ma zamiar zaprosić pewną wspaniałą dziewczynę na zabawę taneczną, jaką co roku urządzał na swoim rancho na zakończenie lata. Mógł nie zwracać uwagi na to, co mówi siostra, ale nie był w stanie udawać, że nie widzi tych oblizujących wargi podlotków czy też sprytnych rozwódek, które drżały z niecierpliwości, by zanurzyć swe wylakierowane szpony w jego portfelu. Uśmiechnął się drwiąco. Teraz już mógł sobie na to pozwolić – był w domu, daleko od tych kobiet, i dziękował Bogu za każdą chwilę swojej wolności. Pogwizdując cicho, wyciągnął koszulę ze spodni i z kocią zwinnością wskoczył na ganek, nie dotykając nawet żadnego z trzech schodków.

W wieku dwudziestu jeden lat Rye odziedziczył małą posiadłość po matce i spędzał tam czas, kopiąc doły na słupy ogrodzeniowe, ścinając drzewa i urządzając sobie konne przejażdżki. Skutki tej fizycznej pracy rzucały się w oczy – giętkość i gra mięśni pod opaloną sk6rą przyciągały wiele kobiecych spojrzeń. Rye jednak widział, jak jego ojciec i młodszy brat wielokrotnie padali ofiarą chciwych kobiet, i był przekonany, że wszystkie interesują się wyłącznie wysokością bankowego konta, czyli, innymi słowy, są nic niewarte.

Wszedł do domu i natychmiast zorientował się, że jest tam ktoś jeszcze. Zamiast słońcem świeżym powietrzem pachniało perfumami, co raczej nie sprawiło mu przyjemności. Rozejrzał się i zobaczył nieznajomą kobietę stojącą w jadalni. Otworzyła właśnie szufladę w kredensie i przyglądała się zawartości z mieszaniną ciekawości i niedowierzania.

– Robisz inwentaryzację? – odezwał się chłodno. Kobieta wydała z siebie okrzyk zaskoczenia i odwróciła się. Jej czarne włosy lśniły w słońcu, a wielkie, ciemne oczy przyglądały mu się badawczo. Rye'owi wystarczyło jedno szybkie spojrzenie, by zauważyć, że tym razem jego ojciec przeszedł samego siebie. Nieznajoma miała kształty greckiej bogini, a jej krawiec najwidoczniej doskonale wiedział, za co bierze pieniądze. Nawet najmniejsze zaokrąglenie nie pozostało nie podkreślone. Bluzka była uszyta tak, że guziki ledwie wytrzymywały napór obfitego biustu. Rye automatycznie zaszeregował ją do kategorii "doświadczona rozwódka".

– Cześć – powiedziała z uśmiechem, wyciągając do niego rękę. – Nazywam się Cherry Larson.

– Do widzenia, Cherry. Powiedz tacie, że próbowałaś, ale aż się potłukłaś, bo tak brutalnie cię wyrzuciłem z domu. Może zrobi mu się ciebie żal i kupi ci jakąś błyskotkę. – Słowa były równie zimne Jak spojrzenie szarych oczu, którym przeszył. zaskoczoną kobietę.

– Tacie?

– Edward McCall II – wyjaśnił Rye, idąc do przedpokoju i zdejmując po drodze koszulę. – To ten facet z Teksasu, który zapłacił ci, żebyś mnie uwiodła.

– Och. – Zaskoczyło ją to. – On ci powiedział?

– Nie musiał. To jemu podobają się przekwitłe brunetki; a nie mnie.

Trzasnął drzwiami sypialni, zostawiając Cherry samą, aby w spokoju mogła przejrzeć jego stalowe sztućce. Gdy po kilku chwilach znów się pojawił, ubrany w dżinsy, roboczą koszulę i wysokie buty, dziewczyna wciąż stała w tym samym miejscu. Rye minął ją, nie zaszczycając nawet jedynym spojrzeniem.

– Wybieram się na przejażdżkę – powiedział, zdejmując kapelusz z kołka przy drzwiach kuchennych. – Kiedy wrócę, ciebie ma tu nie być.

– Ale… A jak się dostanę do miasta?

– Poszukaj kowboja z siwymi włosami. Nazywa się Lassiter. On uwielbia podwozić takie panienki jak ty.

Rye szedł do stajni zamaszystym krokiem, wyładowując zł6Ść. Od razu zobaczył Devila, swojego ulubionego wierzchowca. Wielki koń stał przywiązany do ogrodzenia zagrody i oganiał się od much długim, czarnym ogonem. Był już osiodłany, co oznaczało, że któryś z jego pracowników wyczuł, jak właściciel zareaguje na tę niespodziankę w domu. Przypuszczał, że tym domyślnym kowbojem jest Jim, który, chociaż sam był szczęśliwym mężem, w pełni rozumiał zachowanie swego pracodawcy.

– Jim, zasłużyłeś sobie na nagrodę – mruknął Rye, odwiązując wodze i wskakując na konia.

Nie było nikogo w zasięgu wzroku, kiedy cwałował obok stajni. Przez chwilę dziwił się, dlaczego żaden z jego ludzi nie wyszedł, żeby się przywitać, lecz zaraz uzmysłowił sobie, że wszyscy pewnie gdzieś się pochowali i śmieją się, przewidując jego reakcję na widok dorodnej kusicielki, która pojawiła się w jego pustelni. Powinni byli uprzedzić go o obecności Cherry, ale to popsułoby żart, a kowboje kochają dobrą zabawę nade wszystko. Wbrew swoim chęciom, Rye musiał się uśmiechnąć, a następnie roześmiał się w głos. Odwrócił się akurat w takim momencie, że przyłapał kilku mężczyzn wyglądających ze stajni. Pomachał im swoim czarnym kapeluszem i puścił się galopem.

Kiedy już znalazł się na drodze prowadzącej na Łąkę McCalla, Rye znów mógł się odprężyć i cieszyć swoją wolnością. Ta wysoko położona, mała łąka była jego ulubionym zakątkiem, ostatecznym schronieniem przed frustracją, jaką sprawiało bycie Edwardem Ryanem McCallem III. Zwykle zjawiał się tam zaraz po spłynięciu śniegów, ale w tym roku wiosna nadeszła bardzo późno. Nie zdążył pojechać na łąkę przed wyjazdem do Houston, gdzie chciał odkupić od ojca jednego z jego wystawowych byków.

Zanim Rye kupił rancho, górskich łąk używano jako letnich pastwisk dla bydła i owiec. Na większości z nich wciąż zresztą wypasano bydło. Jedynie ten mały, wysoko położony skrawek ziemi, który zaczął być nazywany Łąką McCalla, od dziesięciu lat leżał odłogiem. Argumenty profesora Thompsona przekonały go, że powinien dać przykład innym właścicielom ziemi w okolicy i zgodzić się, by niewielki kawałek jego terenu powrócił do tego stanu, w jakim znajdował się, zanim biały człowiek przybył na Zachód. Zaś wyniki tego eksperymentu – rozwój pewnych gatunków roślin i powrót dziko żyjących zwierząt – pozwolą pomóc innym krainom w rekultywacji pastwisk.

Rye'a nie trzeba było długo namawiać, by zgodził się na ten eksperyment. Chociaż pochodził z miasta, nigdy nie lubił tam mieszkać. Najbardziej kochał tę dziką krainę, uwielbiał jeździć konno w słońcu, wietrze i ciszy, ciesząc się widokiem gór, ze stokami pokrytymi wspaniałym płaszczem wiecznie zielonych lasów iglastych i drżącej osiki, której listowie pod pieszczotą wiatru mieniło się odcieniami zieleni i srebrzystej szarości. Ta ziemia przynosiła mu ukojenie.

I w przeciwieństwie do kobiety – jeżeli dba się o ziemię, to ona za to odpłaci.

Tego samego popołudnia Lisa Johansen siedziała przy górskim strumyku i leniwie poruszała palcami w zimnej, czystej wodzie. Oblewające ją swoim blaskiem słońce było równie ciepłe i zmysłowe jak jej marzenia. "On będzie jak te góry – silny, potężny, wytrwały. Spojrzy na mnie i zobaczy nie włóczącą się po świecie dziewczynę, ale kobietę ze swoich snów. Uśmiechnie się i wyciągnie do mnie ręce, a· potem weźmie mnie w ramiona i…"

Nieważne, czy spała, czy to działo się na jawie, marzenia zawsze kończyły się w tym miejscu. Lisa musiała przyznać, że inaczej być nie mogło – teoretycznie wiedziała doskonale, co następuje potem, ale jej osobiste doświadczenia w męskich ramionach były równe zeru. Przez całe dotychczasowe życie podróżowała po słabo zaludnionych rejonach świata razem z zajmującymi się antropologią rodzicami, co pociągało za sobą izolację od ludzi. Oczywiście, stykała się z mężczyznami, ale byli to prawie wyłącznie członkowie prymitywnych plemion.

Lisa westchnęła, nabrała pełną dłoń wody i zaczęła pić, czując, jak chłód powoli przenika jej ciało. Już minęły dwa tygodnie, a ona wciąż nie mogła nacieszyć się tą górską wodą – przejrzystą, słodką i czystą, płynącą w dzień i w nocy, czarodziejskim płynem, który zawsze był w zasięgu ręki. Pochyliła się, żeby znów się napić, i wtedy doszedł ją stłumiony stukot kopyt. Wyprostowała się i osłoniła ręką oczy. U wylotu doliny widać było dwóch jeźdźców. Wstała szybko, wytarła ręce o znoszone dżinsy i w myśli zrobiła przegląd swoich mizernych zapasów. Kiedy zdecydowała się na pracę na Łące McCa1la przez całe to krótkie, gorące lato, nie zdawała sobie sprawy, że będzie musiała aż tyle wydać na jedzenie ze skromnego budżetu, jakim dysponowała. Ale z drugiej strony nie przypuszczała, że kowboje pracujący u McCalla będą tak częstymi gośćmi na jej łące. Od czasu kiedy spotkała ich po raz pierwszy przed dziesięcioma dniami, przyjeżdżali niemal codziennie, zaklinając się, że u nikogo nie jedli tak dobrego chleba ze smażonym bekonem jak u niej.

Niższy z kowbojów zdjął kapelusz i pomachał nim na powitanie. Lisa odpowiedziała na to pozdrowienie, rozpoznając Lassitera, najważniejszego z pracowników Bossa Maca, jak nazywano właściciela rancha. Jego towarzysz miał na imię Jim.

– Dzień dobry, panno Liso – powiedział Lassiter, zsiadając z konia. – Co tam słychać u nasion? Jeszcze nie wydostały się przez ogrodzenie i nie uleciały w siną dal?

Lisa uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Od chwili kiedy powiedziała mu, że jej zadaniem jest obserwacja, jak różne trawy wyrastają z nasion na tej wielkiej, ogrodzonej łące, dowcipkował na ten temat bezustannie.

– Jeszcze nie zginęło mi nawet ziarenko – odpowiedziała z poważną miną. – Ale to może dlatego, że byłam bardzo ostrożna, tak jak pan mi radził. Pilnowałam ich zwłaszcza w porach, kiedy księżyc był w pełni. W takich chwilach różne dziwne rzeczy mają ochotę fruwać.

Lassiter słyszał w słowach Lisy dokładne echo swoich własnych, mówionych z kamienną twarzą przestróg, i wiedział, że dziewczyna stroi sobie z niego żarty. Zaśmiał się i uderzył się kapeluszem po udzie, wzbijając mały obłoczek kurzu prawie tak siwego jak jego włosy.

– Rzeczywiście tak bywa. Dobrze się pani spisała. Kiedy Boss Mac wróci z Houston, nie znajdzie ani jednego zaginionego nasionka. Na razie jest wściekły jak diabli, bo przez tych parę tygodni jego tatuś zadbał, żeby bez przerwy. oblegało go mnóstwo chciwych klaczek.

Lisa uśmiechnęła się smutno. Wiedziała, jak to jest, kiedy człowiek nie zgadza się ze swoimi bliskimi w sprawie małżeństwa. Jej rodzice chcieli, żeby wyszła za mąż za kogoś takiego jak oni, za naukowca z żyłką do szukania przygód. Dlatego właśnie wysłali ją do USA i poprosili starego przyjaciela, profesora Thompsona, żeby znalazł dla niej odpowiedniego narzeczonego. Przyjechała tutaj chętnie, ale nie po to, by znaleźć męża. Chciała zobaczyć, czy mogłaby zadomowić się w Stanach, czy znalazłaby tutaj lekarstwo na niepokój, który tlił się w jej sercu i palił jak gorączka w snach…

– Akurat zbliża się pora obiadu – powiedziała. – Może napoicie wasze konie, a ja w tym czasie rozpalę ogień.

Lassiter i Jim jak na komendę ruszyli do koni, ale zamiast odprowadzić je do strumyka, odwiązali worki, które mieli przytroczone do siodeł.

– Żona mówi, że pani na pewno ma już dość tego chleba z bekonem i fasolą – odezwał się Jim, wyciągając swój worek. – Dla odmiany przesyła pani trochę ciastek i innych rzeczy.

Zanim zdążyła się odezwać, Lassiter podał jej dwa wypchane worki.

– Kucharz powiedział, że nie da rady zużyć wszystkich zapasów, zanim się zepsują. Wyświadczy nam pani przysługę, biorąc to,od nas.