Zamrugała oczami, żeby pozbyć się czegoś piekącego pod powiekami, i podziękowała im. Świadomość, że hojność spotyka się w każdym zakątku świata, była dla niej pokrzepiająca.

Mężczyźni poili konie, a Lisa tymczasem dorzuciła do ognia częsc swego kurczącego się już zapasu drewna, szybko zagniotła ciasto i sprawdziła zawartość poczerniałego od sadzy czajnika, który służył za dzbanek do kawy. Ku jej radości, w workach był też spory zapas kawy, a oprócz tego świeże i suszone owoce, mąka, wołowina, ryż, sól, olej i inne rzeczy, którym nie zdążyła jeszcze się przyjrzeć. To wszystko było dla niej prawdziwym skarbem, gdyż przybyła do Ameryki, nie mając prawie pieniędzy. Rodzice zazwyczaj wydawali to, co pozostało z przeznaczonych na badania funduszy, na pomoc dla rozpaczliwie biednych tubylców. Zaś praca na Łące McCalla dawała zaledwie dach nad. głową, niewielką, ściśle określoną sumę na utrzymanie i wynagrodzenie tak małe, że właściwie powinno być nazwane kieszonkowym.

Chatą, w której mieszkała, była bardzo stara.

Zajmujący ją w poprzednich latach studenci żartowali, że zbudowano ją zaraz po tym, gdy Pan Bóg skończył stwarzać otaczające ją góry. Było w niej palenisko, ściany, podłoga, dach i niewiele więcej. Lisie· nie przeszkadzał brak elektryczności, bieżącej wody czy innych udogodnień. Może tylko byłaby zadowolona, mając parę tych pięknych dywanów, które wnoszą trochę wygody do surowego życia Beduinów, ale i tak była szczęśliwa, że przebywa w krainie słońca, czystego powietrza, obfitości wody i niemal zupełnego braku much. To znaczyło więcej niż jakikolwiek luksus.

A jeżeli zapragnęła dotyku czegoś miękkiego i wytwornego, wystarczyło, by otworzyła swoją walizkę i mogła podziwiać pożegnalny prezent od rodziców – dwa zwoje lnu, ale tak cienkiego i delikatnego, że wyglądał jak jedwab. Jeden kawałek, z którego miała być uszyta sukienka, miał lśniący, gołębio-szary kolor, drugi zaś był dokładnie w takim samym ametystowym odcieniu jak jej oczy. On również przeznaczony był na sukienkę.

Lisa nigdy nie interesowała się strojami. Oczekiwała od życia czegoś więcej niż tylko mężczyzny, dla którego byłaby zarazem rodzicielką synów i zwierzęciem pociągowym. Kilka tubylczych małżeństw, jakie widziała, wywołało w niej jedynie mieszany podziw dla kobiecej wytrzymałości. Domyślała się, dlaczego dziewczęta w jej wieku, a nawet młodsze, przyglądały się mężczyznom takimi pociemniałymi, pytającymi oczami, nie kryjąc wymownego uśmiechu. Ale u siebie nigdy nie poczuła tej burzącej krew w żyłach gorączki, jaką widziała u innych dziewcząt i która sprawiała, że zapominały o przykładach matek, babek, sióstr.

Gdzieś głęboko Lisa miała nadzieję, że właśnie to odnajdzie wędrując po świecie – gorączkę, która pożera ciało i umysł, która wszystkimi drogami przepala się aż do samej duszy. Ale nigdy nie czuła się dalej od tego niż w Ameryce, gdzie chłopcy w jej wieku wyglądali bardzo młodo – pełni śmiechu i niedoświadczeni, nie znający głodu ani śmierci. Kiedy mieszkała u profesora Thompsona, czekając na możliwość dostania się na Łąkę McCalla, spotykała wielu studentów, ale ani razu nie spojrzała na mężczyznę z pradawną kobiecą ciekawością we wzroku i gorączką rosnącą we krwi.

Zaczynała już wątpić, czy kiedykolwiek to nastąpi.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Ale zapach! – powiedział Lassiter, podchodząc do gotującej Lisy. – Wie pani, po raz pierwszy nie musimy uczyć kogoś ze studentów, jak się robi porządną kawę na kempingu.

– W Maroku kawa dopiero wtedy uważana jest za dobrą, jeżeli jest tak gęsta, że ledwo da się nalewać – rzekła Lisa.

– Tak? Musi pani któregoś dnia zrobić mi taką.

– W takim razie proszę przynieść dużo skondensowanego mleka. I cukier.

Lassiter rozejrzał się dookoła, podziwiając porządek, jaki zaprowadziła Lisa. Obok paleniska, w zasięgu ręki, leżały poukładane w stos gałązki do rozpalania, grubsze kawałki i kilka większych klocków drewna. Podłoga była świeżo zamieciona zrobioną z gałązek miotłą. Na dużej kłodzie leżały rzędem narzędzia, które przez całe lata używania przez studentów zostały połamane lub porozrzucane po okolicy. Były tam przeróżne rzeczy, od cienkiego szydła po poobijany klin i młot, służące do rozszczepiania dużych kłód. Wielka dwustronna siekiera nosiła ślady niedawnego ostrzenia, chociaż Lassiter nie mógł sobie wyobrazić, jak Lisa była w stanie to zrobić. Ani też zresztą, że w ogóle mogła używać tej siekiery – trzonek był długi na ponad metr, a ona sama miała chyba najwyżej sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu.

Widok siekiery przypomniał Lassiterowi, że miał sprawdzić zapas drewna na opał. W przeciwieństwie do pozostałych studentów, Lisa gotowała na palenisku, a nie na kuchence turystycznej. Przypuszczał, że nawet nie miała czegoś takiego. Podejrzewał zresztą, że w ogóle nie miała niczego poza ubraniem na sobie i matą do spania, wietrzącą się właśnie na krzaku. Jednak mimo widocznego braku pieniędzy Lisa nigdy nie żałowała jedzenia ani jemu, ani żadnemu innemu kowbojowi pracującemu u McCalla, niezależnie od tego, ilu ich przyszło i jak często się pokazywali. Zawsze proponowała coś do zjedzenia, nieważne, jaka była pora dnia, tak jakby wiedziała, co to znaczy głód i nie chciała, aby ktokolwiek opuścił obozowisko z pustym żołądkiem.

– Jim, może byśmy przyciągnęli tu parę pni – powiedział,. wkładając kapelusz. – Nie zdążymy ich dzisiaj porąbać, ale chociaż będą przygotowane. Gałęzie są bardzo dobre na ognisko, ale porządne gotowanie wymaga porządnego ognia.

– Wcale nie musicie… – zaczęła Lisa.- Ja mogę…

– Te cholerne kłody blokują szlak – przerwał jej Jim. Chwycił ciężką siekierę jedną ręką i ruszył do swojego konia. – Boss Mac zedrze z nas skórę, jeżeli jakiś koń potknie się przez nie i okuleje.

– Pani tylko zrobi nam przysługę, gdy pani je spali – dodał Lassiter stanowczo, wkładając nogę w strzemię.

– Dziękuję – powiedziała Lisa, patrząc kolejno na obu mężczyzn. – Trochę drzewa mi się przyda. – Ale gdy zaczęli już się oddalać, coś sobie nagle przypomniała. – Tylko uważajcie, żeby nie brać niczego z ogrodzonego terenu! – W końcu przecież po to tu była. Miała chronić wszystko, co znajdowało się za ogrodzeniem, przed działalnością ludzką, aby łąka powoli mogła wracać do swego pierwotnego stanu.

– Ma się rozumieć. – Lassiter podniósł rękę uspakajającym gestem.

Nie potrzebowali oddalać się więcej niż kilkadziesiąt metrów, aby znaleźć pnie, których szukali -niezbyt grube sosny, zwalone kiedyś i leżące tak od paru lat. Zaczęli szykować kłody do transportu, a ich głosy słychać było wyraźnie w górskiej ciszy. Lisa gotowała, słuchając ich rozmowy, i uśmiechała się od czasu do czasu, kiedy szczególnie oporny pień wywoływał barwne komentarze. Potem głównym tematem stał się ów tajemniczy Boss Mac i Lisa zauważyła, że mimowolnie wstrzymuje oddech, żeby nie uronić nawet jednego słowa. Wiedziała tylko dwie rzeczy o nieobecnym właścicielu Łąki MqCalla -jedną było to, że jego ojciec usilnie pragnął, by syn ożenił się i miał syna, zaś drugą, że ci ludzie poważali Bossa Maca bardziej niż kogokolwiek, z wyjątkiem Boga.

– I wtedy on powiedział tej rudej, że jak chce, żeby ją ktoś podwiózł, to powinna wyjść na drogę i złapać okazję. – Lassiter roześmiał się i mówił dalej: – Była tak wściekła, że na chwilę ją zatkało. Pewnie myślała, że kilka nocy z szefem zaprowadzi ją do ołtarza. – Przez chwilę słychać było tylko stuk siekier odrąbujących gałęzie. – W końcu rudej wróciła mowa. Rany! W życiu nie słyszałem takiego słownictwa.

– Widziałeś tę, co się teraz na niego zasadziła? – spytał Jim.

Stęknął z wysiłku, wbijając ciężką siekierę w kłodę i robiąc nacięcie, które przytrzyma linę, kiedy będą ciągnęli pień do obozu. Lassiter umocował linę, a następnie wskoczył na siodło i okręcił ją kilka razy wokół łęku. Lekko trącił konia piętami i ten ruszył powoli w stronę chatki.

– No jak, widziałeś ją? – powtórzył Jim, również dosiadając konia i zastanawiając się, jak też wygląda ostatnia kandydatka do łóżka szefa.

– Jasne. – Lassiter zagwizdał na mak podziwu. – Wielkie czarne oczy jak u sarny. Czarne włosy do bioder, a te biodra pełne i miękkie. O Jezu! Mówię ci, Jim, nie mam faceta, który nie chciałby się wspiąć na to siodło.

– Diabła tam, nie znasz – burknął Jim. – A co z Bossem Macem?

– Och, nie mówię o tym, żeby się z taką żenić – odparł Lassiter. – Tatuś ci tego nie wytłumaczył?

Trzeba być głupim, żeby żenić się z koniem tylko dlatego, że przyjemnie jest pojeździć tam i z powrotem. Spójrz na mnie.

– Właśnie patrzę i myślę, że większość kobiet wolałaby raczej konia.

Lisa nie mogła powstrzymać śmiechu, a oni zdali sobie sprawę, że tę rozmowę było świetnie słychać w obozie. Kiedy pojawili się z powrotem, mieli wyraźnie zakłopotane miny.

– Przepraszamy, panno Liso – mruknął Jim. – Nie mówilibyśmy takich rzeczy, gdybyśmy wiedzieli, że pani słucha.

– Nic się nie stało – powiedziała pośpiesznie. – Naprawdę. W Afryce często siadywaliśmy wokół ogniska i rozmawialiśmy o Ibrahimie, jego czterech żonach i ośmiu nałożnicach. I nikt nie czuł się zawstydzony.

– Cztery żony? – spytał Jim.

– Osiem nałożnic? – nie dowierzał Lassiter.

– Czyli razem dwanaście – dodała Lisa, śmiejąc się.

– Rany! Tam muszą być fest chłopy, prawda? – powiedział Lassiter tonem pełnym podziwu.

– Głupi – mruknął Jim. – Po prostu głupi.

– Bogaci – wyjaśniła Lisa wesoło. – Wy Wypasacie bydło, Ibrahim owce, ale tak naprawdę wszędzie jest tak samo. Zawsze silny, głupi, bogaty mężczyzna może mieć tyle pięknych i głupich kobiet, ile będzie mógł ich sobie kupić.

Lassiter odrzucił głowę do tyłu i śmiał się na całe gardło.

– Ale niech pani nie myśli, że szef jest głupi. O, nie!

– To święta prawda – dodał Jim z przekonaniem.

– Boss Mac wcale nie bierze się za te wszystkie dziewczyny, które za nim łaźą. Założę się, że nie będzie nic robił z tą, która czeka na niego na rancho, tylko da jej kopniaka w ten wynajmowany za dużą forsę tyłek. Przepraszam panią – dodał, oblewając się rumieńcem. – Zapomniałem się. Ale to prawda, Boss Mac to dobry człowiek i byłby szczęśliwy, gdyby jego tata przestał podsyłać mu te używane klaczki.

– Nie byłbym taki pewien, jeżeli chodzi o tę ostatnią – wtrącił Lassiter z trochę lubieżnym uśmiechem. – Wcale nie będę zdziwiony, jeśli ją sobie zatrzyma. Jeżeli nie z innego powodu, to chociażby dlatego, że potrzebuje jakiejś panny na tańce, w przeciwnym razie wszystkie dziewuchy w promieniu trzystu kilometrów zlecą się do niego jak muchy do świeżego… ee, miodu.

– Tańce są dopiero za sześć tygodni – zaprotestował Jim. – Szef nigdy nie pozwalał kobietom zostawać tu tak długo.

– Nigdy nie miał tu takiej kobiety – powiedział Lassiter stanowczo. – Jak się na nią patrzy, to dżinsy nagle stają się za ciasne. Wiem, co mówię.

. Lisa zaczerwieniła się i o mało nie upuściła patelni.

Nie mogła przestać myśleć o tym, jakie to może być uczucie, kiedy się jest obiektem pożądania. Ale przypomniała sobie opis tej kobiety. "Wielkie, czarne oczy jak u sarny. Czarne włosy do bioder, a te biodra pełne i miękkie". Jezu!

Z posępną miną przewracała bekon na patelni, zdając sobie sprawę, że taka blada, chuda, niedoświadczona blondynka może rozpalić co najwyżej ognisko, żeby ugotować obiad.

Devil rozdymał czarne nozdrza, parskał i szarpał wędzidło, czując wiatr spływający. z wysokich gór. Na łąkę prowadziły dwa szlaki. Jeden był starą, zniszcźoną drogą, zbudowaną przed ponad stu laty dla wozów pierwszych osadników. Teraz służyła do przepędzania bydła na letni wypas na łące. Rye wyczytał 'ze śladów podków, że ostatnio jego ludzie jeździli nią zadziwiająco często. Dwa świeże ślady powiedziały mu, że wielki kasztan Lassitera i mniejszy koń Jima właśnie zjechały z łąki, kierując się na wschód, zapewne żeby sprawdzić, jak daleko odeszło bydło.

Druga droga była właściwie ścieżką – urwistą, wąską i prawie niewidoczną. Rye natrafił na nią przypadkiem przed sześciu laty i od tej pory używał jej, kiedy za bardzo spieszyło mu się, żeby jechać okrężną drogą. Większość koni miałaby na niej kłopoty, ale Devil pokonyWał ją z pewnością zwierzęcia urodzonego i wychowanego w górach.

Po wielu niebezpiecznych wyboistych zakrętach droga Wychodziła na pochyłą skarpę i osikowy zagajnik. Zaraz za laskiem, na samym brzegu odosobnionej łąki znajdował się zniszczony szałas. Rye usłyszał ochrypły głos sójki i serię dziwnych dźwięków, przypo minających odgłos rąbania drzewa. Przez chwilę nasłuchiwał, ale odgłosy wydawały mu się zbyt słabe, rzadkie i nierówne, jak na rytmiczne uderzenia przy rąbaniu.

Objechał chatkę i to, co zobaczył nagle w odległości paru metrów, sprawiło, że wstrzymał konia i przyglądał się ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Te dziwne dźwięki były istotnie odgłosami rąbania, ale drwalem, zwróconym do niego tyłem, był kilkunastoletni chłopiec o włosach koloru lnu, niewiele wyższy niż sama siekiera. Mimo że wysoko stawał na palcach i bardzo się natężał, brakowało mu wzrostu i siły, by chwycić ciężką siekierę we właściwy sposób.