– Na twoim miejscu zachowywałabym się dokładnie tak samo Wzruszył ramionami i odwrócił spojrzenie. Później poszli na spacer i rozmawiali o różnych innych sprawach, Freemanie Blake'u, Sharon, zajęciach Tany w Green Hill. Nagle ni stąd, ni zowąd Harry wziął ją za rękę.

– Dziękuję ci za to, co powiedziałaś wtedy. Wiedziała od razu, o co mu chodzi. Rozumieli się niemal bez słów od momentu, kiedy się poznali.

– Nie ma sprawy.

Uścisnęła jego dłoń i spacerowali dalej. Z zaskoczeniem odkryła, że w jego towarzystwie czuje się wspaniale. Do niczego jej nie zmuszał, nie pytał już więcej, dlaczego nie umawia się z chłopakami. Zaakceptował ją taką, jaka była, i za to była mu wdzięczna. Lubiła jego poczucie humoru i sposób, w jaki patrzył na życie. Doskonale czuła się w jego towarzystwie. To było wspaniałe móc się podzielić z kimś swoimi myślami.

Okazało się, że łączy ich bardzo wiele, takie same uczucia i opinie na mnóstwo tematów. Doceniła jego brak, kiedy wróciła do Green Hill. Gdy spotkała się znowu z Sharon, przyjaciółka zachowywała się zupełnie inaczej. Jakby była zupełnie inną osobą. Wszystkie jej umiarkowane polityczne opinie gdzieś zniknęły. Podczas ferii chodziła z matką na różne demonstracje i pochody protestacyjne, seminaria, wykłady; stała się taką samą maniaczką, jak Miriam Blake. Tana nie mogła uwierzyć w tę przemianę i wreszcie, po dwóch dniach, kiedy musiała wysłuchiwać bez przerwy jej wynurzeń, nie wytrzymała. Zwróciła się do Sharon prawie krzycząc na nią.

– Na miłość boską, Sharon, co się z tobą stało? Od kiedy wróciłyśmy tutaj, nasz pokój rozbrzmiewa protestacyjnymi hasłami i sloganami. Czuję się jak w ulu. Zejdź już z mównicy. Co się z tobą, do diabła, dzieje?

Sharon siedziała i patrzyła na nią bez ruchu, nagle z jej oczu potoczyły się łzy, pochyliła głowę i załkała. Jej ciałem wstrząsała rozpacz i tragedia. Upłynęło co najmniej pół godziny, zanim zdołała wykrzesać z siebie jakieś słowo. Tana patrzyła na nią przerażona. Stało się coś strasznego, ktoś skrzywdził jej przyjaciółkę, ale nie sposób było wydobyć z niej prawdę w tej chwili. Objęła ją i kołysała, starała się ją jakoś uspokoić. Wreszcie po dłuższej chwili Sharon zaczęła mówić, a Tana zamarła z niepokoju.

– W przeddzień Wielkiej Nocy zabili Dicka, Tan… zamordowali go… miał tylko piętnaście lat… powiesili go…

Tanie zrobiło się słabo. To niemożliwe. To nie mogło się przydarzyć komuś, kogo znała… czarnym… nikomu nie powinno… ale kiedy widziała twarz Sharon, musiała w to uwierzyć. Zadzwoniła tego wieczoru do Harry'ego i wypłakała mu się przez telefon.

– O, mój Boże… Słyszałem w szkole, że zabito syna jakiegoś ważnego czarnego, ale nie załapałem, że… o, cholera… Był bratem Sharon i w dodatku jeszcze dzieckiem.

– Tak.- Serce ciążyło jej jakby było z ołowiu. Kiedy kilka dni później zadzwoniła do niej matka, nadal była jeszcze przygnębiona.

– Co się stało, kochanie? Czy pokłóciłaś się z Harrym?

Matka próbowała nowej taktyki. Udawała, że Tana i Harry mają romans i miała nadzieję, że to chwyci. Tana jednak nie miała tym razem do niej cierpliwości i od razu odparowała.

– Brat mojej przyjaciółki, z którą mieszkam nie żyje.

– Och, to straszne… – Jean zmartwiła się. – Czy zginął w wypadku?

Zapadła dłuższa cisza, a Tana ważyła w myśli słowa… Nie, mamo, został powieszony, bo widzisz, on był czarny…

– Coś w tym rodzaju. – Odpowiedziała z wysiłkiem. Śmierć chyba zawsze była wypadkiem. Czy ktokolwiek jej oczekuje?

– Przekaż jej ode mnie wyrazy współczucia. Czy to ta rodzina, z którą spędziłaś Święto Dziękczynienia?

– Tak. – Głos Tany był obojętny i jakby martwy.

– To straszne.

Tana nie mogła już z nią rozmawiać. – Muszę już kończyć mamo.

– Zadzwoń do mnie za kilka dni.

– Postaram się.

Rozłączyła się i odłożyła słuchawkę. Nie chciała z nikim o tym rozmawiać, ale z Sharon gadały znowu do późna w nocy. Nagle całe życie Sharon zmieniło się. Skontaktowała się nawet z miejscowym kościołem dla czarnych i przez całą wiosnę pomagała organizować weekendowe spotkania.

– Czy uważasz, że to twój obowiązek, Shar? Sharon była zdenerwowana.

– Czy jest jakiś inny wybór? Nie wydaje mi się.

Została zraniona do głębi i narastało w niej uczucie wściekłości. Tego pożaru nie mogła opanować żadna miłość. Zabili małego chłopca, z którym się wychowywała… zawsze był taki w gorącej wodzie kąpany… Którejś nocy, kiedy rozmawiały o nim, Sharon śmiała się przez łzy.

– Był dokładnie taki jak matka, a teraz… teraz…

Połykała gorące łzy i łkała w poduszkę. Tana usiadła na brzegu jej łóżka. I tak to wyglądało co wieczór. Opowiadała o demonstracjach gdzieś na Południu, o kościelnych spotkaniach, doktorze Martinie Lutherze Kingu. Była jak w transie i zachowywała się, jakby sprawy uczelni w ogóle jej nie dotyczyły. Pod koniec semestru nagle poczuła się zagrożona. Przecież przez cały ten czas w ogóle się nie uczyła. Była bystrą dziewczyną, ale tym razem naprawdę obawiała się, że może oblać. Tana pomagała jej, kiedy tylko mogła. Dzieliła się notatkami, podkreślała jej w książkach najważniejsze informacje, ale nie miała wielkich nadziei, bo Sharon myślami błądziła gdzieś na kolejnym spotkaniu kościelnym w Yolan, zaplanowanym na przyszły tydzień. Ludzie z miasteczka już dwukrotnie skarżyli się na nią dziekanowi Green Hill, ale ze względu na jej ojca, wezwano ją tylko na rozmowę i skończyło się tylko na upomnieniu. Rozumieli, jak się czuje po niefortunnym „wypadku” brata, ale powinna się zachowywać rozsądnie, i nie życzyli sobie, żeby zakłócała spokój miasta.

– Lepiej daj sobie spokój, Shar. Jeśli nie przestaniesz, wyrzucą cię z budy.

Tana ostrzegała ją wielokrotnie, ale nie mogła nic zmienić.

Sharon dokonała już wyboru. To była jej misja. W przeddzień kolejnego spotkania w kościele w Yolan, przyjaciółka zwróciła się do Tany na chwilę przed zaśnięciem. W jej oczach było ogromne zdeterminowanie. Tana niemal przestraszyła się, patrząc na nią.

– Czy coś jest nie w porządku?

– Mam ogromną prośbę, ale jeśli odmówisz, nie będę miała do ciebie żalu. Obiecuję. Zrobisz, jak uważasz. Rozumiemy się?

– W porządku. O co chodzi? – Tana modliła się, żeby nie kazała jej oszukiwać na teście egzaminacyjnym.

– Rozmawiałam dzisiaj z księdzem Clarkiem i stwierdziliśmy, że byłoby świetnie, gdyby na jutrzejszym spotkaniu w mieście byli również biali. Mamy zamiar wejść do kościoła dla białych.

– Do diabła. – Tana zaniemówiła z wrażenia, a Sharon zachichotała.

– No, właśnie. – Dziewczęta uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo. – Doktor Clarke powiedział, że rozejrzy się, kogo mógłby zaprosić,… a ja… no, nie wiem… może to błąd, ale chciałam poprosić ciebie. Jeśli nie chcesz, to naprawdę nie musisz.

– Ale przecież moja obecność w kościele dla białych wcale ich nie zaskoczy ani nie zdenerwuje. Jestem biała.

– Jeśli wejdziesz razem z nami, to nie będzie takie proste. Zostaniesz białym śmieciem albo czymś jeszcze gorszym. Jeśli staniesz między mną a księdzem Clarkiem albo jakimś innym czarnym i będziemy trzymać się za ręce… to zupełnie co innego, Tan.

– Tak – poczuła suchość w gardle, a serce zaczęło jej walić w popłochu. Chciała pomóc przyjaciółce. – Chyba mogę to sobie wyobrazić.

– I co o tym myślisz? – Sharon patrzyła jej prosto w oczy i Tana odwzajemniła jej spojrzenie.

– Szczerze? Jestem przerażona.

– Ja też. Zawsze jestem. – Dodała łagodniej – Dick również był. Ale poszedł. I ja też pójdę. Będę robiła wszystko, co konieczne, do końca życia, albo przynajmniej do chwili, kiedy coś się wreszcie zmieni. To moja wojna, Tano, nie twoja. Jeśli przyłączysz się do nas, to tylko jako moja przyjaciółka. Jeżeli tego nie zrobisz, to i tak cię będę kochała.

– Dzięki. Czy mogę to sobie przemyśleć dziś wieczór? Wiedziała, że nie obędzie się bez konsekwencji w szkole, a nie chciałaby stracić stypendium na przyszły rok. Zadzwoniła do Harry'ego późno w nocy, ale nie zastała go. Obudziła się następnego dnia o świcie i myślała o tym, jak chodziła w dzieciństwie do kościoła i matka tłumaczyła jej, że w oczach Boga wszyscy ludzie są równi, biedni i bogaci, biali i czarni. Pomyślała też o Dicku, bracie Sharon, piętnastoletnim chłopcu, którego powieszono. Tana czekała już, aż Sharon zacznie się budzić nad ranem.

– Dobrze spałaś?

– Mniej więcej. – Usiadła na brzegu łóżka i przeciągnęła się.

– Wstajesz? – W oczach Sharon było pytanie, Tana uśmiechnęła się.

– Tak. Idziemy przecież dzisiaj do kościoła, pamiętasz? Sharon uśmiechnęła się szeroko. Wyskoczyła z łóżka, uściskała ją i ucałowała ze zwycięskim uśmiechem na ustach.

– Tak się cieszę, Tan.

– Ja nie wiem, czy się cieszę, ale myślę, że to, co chcesz zrobić, jest słuszne.

– Wiem o tym.

Czekała ich długa, krwawa walka i Sharon była zdecydowana ją podjąć, a Tana tym razem będzie przy niej. Włożyła na siebie prostą, bawełnianą sukienkę, w błękitnym kolorze nieba, włosy związała w kucyk i wsunęła pantofle. Dotarły do miasta razem, ramię w ramię.

– Idziecie do kościoła, dziewczęta? – zapytała opiekunka domu z uśmiechem, a one obie odpowiedziały twierdząco. Wiedziały, że ma na myśli różne kościoły, ale Tana poszła do czarnego kościoła razem z Sharon. Tam spotkały doktora Clarka i niewielki tłumek dziewięćdziesięciu pięciu czarnych i jedenastu białych. Powiedziano im, że mają być cicho i zachowywać się spokojnie, uśmiechać się, jeśli będzie ku temu odpowiednia chwila, ale nie w taki sposób, żeby kogoś sprowokować. Przede wszystkim jednak mają się nie odzywać, bez względu na to, co usłyszą. Mieli trzymać się za ręce i wejść do kościoła spokojnie i z szacunkiem, w pięcioosobowych grupach. Sharon i Tana miały trzymać się razem. Była z nimi jeszcze jedna biała dziewczyna i dwóch czarnych mężczyzn. Obaj byli krzepcy i dobrze zbudowani. Po drodze do kościoła mówili, że pracują w młynie. Byli niewiele starsi od dziewcząt, ale obaj już żonaci, jeden z nich miał troje dzieci, a drugi czworo. Nie pytali Tany, dlaczego jest z nimi. Nazywali ją Siostrą. Przed wejściem do kościoła cała piątka wymieniła nerwowe uśmiechy. Po cichu weszli do środka. Był to mały kościół prezbiteriański, położony w mieszkalnej części miasta, wypełniony wiernymi w każdą niedzielę. W niedzielnej szkółce także było pełno. Kiedy zaczęło przybywać coraz więcej czarnych twarzy, wszystkie głowy zwróciły się w ich kierunku. Wszyscy byli kompletnie zaszokowani, organista przestał grać, jakaś kobieta zemdlała, inna zaczęła piszczeć. W jednej chwili rozpętało się piekło, ksiądz odprawiający mszę krzyczał, ktoś pobiegł wezwać policję, i tylko doktor Clarke i jego ochotnicy pozostawali niewzruszeni, stali bezgłośnie jak czarna ściana, nikomu nie przeszkadzając. Ludzie nerwowo przestępowali z nogi na nogę, zaniepokojeni rzucali w ich stronę przekleństwa, mimo że byli przecież w kościele. Zaraz potem pojawił się niewielki oddział lokalnej policji. Ostatnio przeszkolono ich na wypadek niedzielnych zamieszek, które miały miejsce w mieście. Byli to głównie policjanci z patrolu drogowego. Zaczęli ich popychać i odsuwać, odciągać opierające się czarne ciała, które zachowywały się jakby nie potrafiły chodzić i pozwalały się ciągnąć. Nagle Tana zdała sobie sprawę, że to dzieje się naprawdę. Ona w tym uczestniczyła, to nie odbywało się gdzieś tam, nie była biernym obserwatorem, stała w samym środku wydarzeń, kiedy nagle dwóch ogromnych policjantów wyciągnęło po nią łapy i złapało ją pod ramiona, wymachując jej przed nosem pałkami.

– Powinnaś się wstydzić…, biała szmata!

Jej oczy były ogromne z przerażenia, kiedy ją ciągnęli i całe jej ciało chciało bić, gryźć i kopać, myślała o Richardzie Blake'u i o tym, jak go zabito. Nie miała jednak odwagi się przeciwstawić. Wrzucili ją na ciężarówkę, tak jak większość ludzi z grupy doktora Clarka. Pół godziny później zdjęto jej odciski palców i wylądowała w więzieniu. Przez cały dzień siedziała w celi razem z piętnastoma innymi dziewczętami, wszystkie były czarne. Naprzeciwko widziała Sharon. Każdej z nich pozwolono na wykonanie jednego telefonu, a przynajmniej każdej białej. Czarni byli nadal „obrabiani” przez gliniarzy, a Sharon krzyknęła, żeby zadzwoniła do jej matki, i tak też zrobiła. Miriam przyjechała do Yolan o pomocy, uwolniła Sharon i Tanę, składając im gratulacje. Tana zauważyła, że wyglądała poważniej i było w niej jeszcze więcej zawziętości niż sześć miesięcy temu, ale była zadowolona z tego, co zrobiły. Nie zmartwiła jej nawet wiadomość, którą Sharon przekazała jej następnego dnia. Została wyrzucona ze szkoły ze skutkiem natychmiastowym. Jej rzeczy były już spakowane przez opiekunkę Jaśminowego Domu. Poproszono ją, by opuściła kampus do południa. Tana była w szoku i wiedziała już, czego się spodziewać, kiedy wezwano ją do biura dziekana. Było dokładnie tak, jak myślała. Polecono jej, by opuściła szkołę. Nie dostanie stypendium na przyszły rok. Właściwie nie będzie w ogóle następnego roku. Tak jak w przypadku Sharon było już po wszystkim. Jedyną różnicą było to, że mogła ewentualnie zostać na okres próbny od końca roku, co znaczyło, że mogłaby przynajmniej zdać końcowe egzaminy i zdawać do innej szkoły. Ale do jakiej? Po wyjeździe Sharon siedziała w swoim pokoju w stanie szoku. Sharon pojechała z matką do Waszyngtonu i zaczęły już rozmawiać o tym, że spędzi trochę czasu pracując jako ochotniczka dla doktora Kinga.