– Jezu Chryste, po co?

– Dlaczego nie? To może być interesujące i mogę być w tym całkiem niezła.

Coraz bardziej podobała jej się ta myśl i nagle wydało jej się, że to właśnie będzie właściwy wybór. To było bardzo rozsądne i nadawało sens jej życiu.

– Będę zdawała do Boalt, na UC Berkeley. Już się zdecydowała. Były jeszcze dwie inne uczelnie, na które mogła się dostać, ale wybrała Boalt.

Harry patrzył na nią. – Mówisz poważnie?

– Tak.

– Myślę, że zwariowałaś.

– A może się przyłączysz?

– O nie, do diabła! – Zachichotał. – Powiedziałem ci. Mam zamiar się zabawiać… ile wlezie.

– To strata czasu.

– Już nie mogę się tego doczekać.

Ona także. W maju nadeszły wyniki. Została przyjęta do Boalt. Dostała częściowe stypendium, a brakującą resztę zdążyła już zaoszczędzić.

– Taka już jestem. – Powiedziała ze śmiechem, kiedy razem siedzieli na trawniku, przed jej bursą.

– Tan, czy jesteś pewna?

– Nigdy nie byłam tak pewna w swoim życiu.

Wymienili uśmiechy. Ich drogi wkrótce się rozejdą. Pojechała w czerwcu na uroczyste wręczenie dyplomu Harry'ego na Harvardzie. Płakała nad jego losem, nad losem swoim i Sharon, której już nie było. Żałowała Johna F. Kennedy'ego, którego zabito siedem miesięcy temu; tych, których oboje poznali i tych, których nie znali. Dla nich obojga zakończył się pewien etap w życiu. Płakała też na swoim rozdaniu dyplomów. Jean Roberts także. Przyjechał z nią Artur Durning. Harry siedział w rzędzie z tyłu udając, że robi rozeznanie wśród nowych nabytków uczelni.

Ale jego oczy były utkwione w Tanie, a serce przepełniała duma. Było mu smutno na myśl o tym, że ich drogi się rozchodzą. Był pewien, że kiedyś znowu się spotkają. Już on się o to postara. Ona nie była wciąż jeszcze gotowa. Całym sercem życzył jej powodzenia i miał nadzieję, że będzie bezpieczna tam, w Kalifornii. Denerwował się jednak, że będą tak daleko od siebie. Ale musiał pozwolić jej teraz odejść… na razie… jego oczy wypełniły się łzami, kiedy patrzył, jak schodzi z podium z dyplomem w ręku. Wyglądała tak świeżo i młodo. Te duże, zielone oczy, jasne, lśniące włosy… usta, o których marzył już od czterech lat… te same usta musnęły jego policzek, kiedy jej gratulował. Przez moment, dosłownie chwilkę poczuł, że uścisnęła go mocno, aż zakręciło mu się w głowie.

– Dzięki, Harry. – Jej oczy były pełne łez.

– Za co? – Teraz on musiał walczyć ze łzami.

– Za wszystko. – Później przyłączyli się do nich wszyscy pozostali i urok tej chwili prysnął jak bańka mydlana. Nadszedł dzień, kiedy mieli rozpocząć samodzielne życie, i Harry czuł jakby ktoś siłą odrywał ją od niego.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Tym razem podróż na lotnisko ciągnęła się w nieskończoność. Tana wzięła taksówkę. Jean nalegała, żeby z nią pojechać. Długa cisza przerywana była potokiem słów, wyrzucanych jak serie z karabinu maszynowego w kierunku nieznanego nieprzyjaciela. Wreszcie dojechały na miejsce. Jean uparła się, żeby zapłacić za taksówkę, tak jakby to była ostatnia szansa, żeby coś jeszcze zrobić dla swojej małej córeczki. Nie udało jej się ukryć łez, z którymi walczyła patrząc, jak Tana oddaje torby na bagaż.

– Czy to już wszystko, co miałaś, kochanie? – Zwróciła się nerwowo do Tany, a ona pokiwała głową z uśmiechem. Dla niej to także był trudny poranek. Skończyła już z udawaniem. Nie wróci do domu, a przynajmniej bardzo, bardzo długo jej tu nie będzie. Może wpadnie kiedyś na kilka dni albo tydzień. Jeśli uda jej się zaczepić w Boalt, prawdopodobnie już nigdy nie będzie mieszkała w domu. Nie myślała w ten sposób wyjeżdżając do Green Hill czy BU, ale teraz była już gotowa. Widziała, jak bardzo Jean jest tym przerażona. To był ten sam wyraz twarzy, jaki miała dwadzieścia trzy lata temu, kiedy Andy Roberts wyjeżdżał na wojnę. To spojrzenie mówiło samo za siebie. Nic od tej pory nie będzie już takie samo.

– Nie zapomnij dziś wieczorem zadzwonić do mnie, jak tylko dojedziesz na miejsce, dobrze, kochanie?

– Nie zapomnę, mamo. Ale później nic nie mogę ci obiecać. – Tana uśmiechnęła się. – Jeśli to, co mówią, jest prawdą, przez pierwsze sześć miesięcy nie będę miała czasu, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Ostrzegła ją od razu, że nie przyjedzie do domu na Święta Bożego Narodzenia. Sama podróż byłaby zbyt kosztowna, Jean musiała się z tym pogodzić. Miała nadzieję, że może Artur kupi jej bilet, ale wtedy nie miałaby szans na spędzenie świąt z nim. Życie czasami nie jest łatwe. Dla niektórych nigdy nie jest.

Wypiły filiżankę herbaty i obserwowały odlatujące samoloty. Tana czekała, kiedy zapowiedzą odlot jej samolotu. Zauważyła, że matka ciągle się jej przygląda. Upływały właśnie dwadzieścia dwa lata opieki nad nią i dla nich obu był to trudny moment. Nagle Jean wzięła jej dłoń i popatrzyła jej prosto w oczy. – Czy naprawdę tego właśnie chcesz, Tan?

Tana odpowiedziała cicho. – Tak, mamo, chcę tego.

– Jesteś pewna?

Tana uśmiechnęła się. – Jestem. Wiem, że dla ciebie to brzmi dziwnie, ale tego właśnie chcę. Niczego w życiu nie byłam tak pewna, bez względu na to, jak ciężko będę musiała na to zapracować.

Jean skrzywiła się i wolno pokręciła głową z dezaprobatą, zanim znowu popatrzyła na Tanę. To była dziwna chwila na takie rozmowy, kilka minut przed odlotem, w dziwnym miejscu, z tysiącem ludzi wokół, ale były właśnie tutaj i Jean musiała zrzucić ten ciężar z serca, patrząc córce prosto w oczy.

– To kariera bardziej odpowiednia dla mężczyzny. Nigdy nie przypuszczałam…

– Wiem. – Tana wyglądała na zasmuconą. – Chciałaś, żebym była taka jak Ann.

Mieszkała w Greenwich, koło tatusia i właśnie urodziła pierwsze dziecko. Jej mąż został już pełnym partnerem w firmie Sherman i Sterling. Jeździł porsche, a ona mercedesem. To było marzeniem każdej matki.

– Ja taka po prostu nie jestem. I nigdy nie byłam, mamo.

– Ale dlaczego nie? – Nie mogła zrozumieć. Może postąpiła niewłaściwie w którymś momencie. Może to była jej wina. Ale Tana kręciła głową przecząco.

– Może trzeba mi czegoś więcej. Może w tym przypadku to ja odniosę sukces, a nie mój mąż. Nie wiem, ale wydaje mi się, że inaczej nie mogłabym być szczęśliwa.

– Myślę, że Harry Winslow jest w tobie zakochany, Tan. Jej głos był łagodny, ale Tana nie chciała słyszeć jej słów.

– Mylisz się, mamo.

Znowu wróciły do punktu wyjścia.

– Lubimy się bardzo, jak przyjaciele, ale on mnie nie kocha, a ja nie kocham jego.

To nie było to, czego chciała. Potrzebowała go jak brata, przyjaciela. Jean pokiwała głową i nie powiedziała nic. Ogłosili, że samolot Tany jest gotowy do odlotu. Matka próbowała do ostatniej chwili zmienić decyzję Tany, ale nie dawała jej nic w zamian, żadnej interesującej propozycji na przyszłość, żadnego wzoru godnego naśladowania. Poza tym i tak nic by to nie zmieniło. Tana spojrzała głęboko w oczy matki, a potem przytuliła się do niej mocno i szepnęła do ucha.

– Mamo, ja naprawdę właśnie tego chcę. Jestem pewna. Przysięgam.

Gdy żegnały się, obie miały wrażenie jakby Tana wyjeżdżała gdzieś do Afryki. Jakby wybierała się w inny świat, inne życie. I w pewnym sensie to była prawda. Matka była tak pogrążona w rozpaczy, że Tanie ten widok łamał serce. Po policzkach Jean toczyły się łzy. Machała do niej, wchodząc po schodkach na pokład samolotu.

– Zadzwonię do ciebie dziś wieczorem! – zawołała na pożegnanie.

– Ale to już nigdy nie będzie to samo. – Jean szepnęła do siebie, patrząc, jak drzwi zamykają się, schodki odjeżdżają, a gigantyczny ptak rozpędza się na pasie startowym i wreszcie unosi się w górę. Stała tak i patrzyła, aż wreszcie samolot był już tylko maleńką kropką na niebie. Czuła się teraz bardzo, bardzo maleńka. Wyszła na zewnątrz, złapała taksówkę i wróciła do biura, gdzie potrzebował jej Artur Durning. Przynajmniej jeszcze w ogóle ktoś jej potrzebował. Nie miała ochoty wracać dziś wieczorem do domu. I tak już pozostało przez wszystkie kolejne lata.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Samolot wylądował na lotnisku w Oakland. Kiedy Tana wysiadła, miasteczko wydało jej się małe i sympatyczne. Mniejsze niż Boston czy Nowy Jork, ale znacznie większe od Yolan, które w ogóle nie miało lotniska. Wzięła taksówkę do kampusu Berkeley, wprowadziła się do pokoju, który jej wynajęto w ramach stypendium, rozpakowała torby i postanowiła się trochę rozejrzeć. Wszystko wyglądało tu inaczej, jakoś dziwnie i obco. Był piękny, ciepły i słoneczny dzień, ludzie wyglądali na wypoczętych, począwszy od tych w dżinsach do tych w powłóczystych sukniach. Spotkała parę wschodnich kaftanów, mnóstwo szortów i podkoszulek, sandałów, adidasów, mokasynów i gołych stóp. Było tu zupełnie inaczej niż na uniwersytecie w Bostonie. Nie widziało się tu żydowskich księżniczek z Nowego Jorku w drogich wełnach i kaszmirach od Bergdorfa. Tutaj wszyscy wyznawali zasadę „chodź, w czym chcesz” i to było fantastyczne i podniecające. Rozglądając się wokół czuła radość, która trwała nawet wtedy, kiedy rozpoczęły się zajęcia na uczelni i gdy po całym dniu wykładów biegła do domu, by uczyć się dalej po południu i przez całą noc. Jedynym miejscem, które odwiedzała, była biblioteka. Jadała zwykle w swoim pokoju albo gdzieś po drodze. Już w pierwszym miesiącu straciła na wadze sześć funtów, które wcale nie były zbędne. Jedyną zaletą tego wszystkiego był fakt, że nie miała czasu tęsknić za Harrym, a bardzo się tego obawiała. Przez ostatnie trzy lata byli niemalże nierozłączni, mimo że chodzili do różnych szkół, a teraz nagle nie było go przy niej. Dzwonił do niej w wolnych chwilach. Piątego października była w swoim pokoju, kiedy ktoś zapukał do drzwi, by powiedzieć jej, że jest do niej telefon. Pomyślała, że to pewnie matka, i nie miała ochoty schodzić na dół. Następnego dnia miała napisać test na temat prawa kontraktowego, a poza tym musiała napisać jeszcze pracę z innego przedmiotu.

– Sprawdź, proszę, kto to jest i czy mogę zadzwonić później.

– Dobra, zaczekaj chwilę. – Za parę minut wróciła. – To telefon z Nowego Jorku. Znowu matka.

– Powiedz, że zadzwonię później.

– On mówi, że nie możesz. – On? Harry? Tana uśmiechnęła się. Dla niego przerwie nawet naukę.

– Za chwilę będę na dole. – Sięgnęła po pogniecione dżinsy, które wisiały na krześle, i wciągała je na siebie, biegnąc do telefonu.

– Halo?

– Co ty, do diabła, wyrabiasz? Robisz to z jakimś facetem na czternastym piętrze? Wiszę tu już od godziny, Tan. – Był niezadowolony i chyba trochę wstawiony. Miała już wprawione ucho. Znała go dobrze.

– Przepraszam, uczyłam się w pokoju i myślałam, że to mama.

– Nic z tego. – Mówił to jakoś poważnie.

– Jesteś w Nowym Jorku? – Uśmiechała się, szczęśliwa że znowu go słyszy.

– Tak.

– Myślałam, że wracasz dopiero w przyszłym miesiącu.

– Tak miało być. Ale przyjechałem zobaczyć się z wujem. Konkretnie, to on uważa, że może potrzebować mojej pomocy.

– Jakim wujem? – Tana była zupełnie zdezorientowana. Harry nigdy nie mówił o żadnym wuju.

– Z wujem Samem. Pamiętasz go, ten facet z plakatu w idiotycznym czerwono-niebieskim garniturze z długą białą brodą?

Naprawdę musiał być pijany i zaczęła się nawet z niego śmiać, kiedy nagle uśmiech zastygł jej na ustach. On mówił poważnie. O mój Boże…

– Co ty, do diabła, chcesz powiedzieć?

– Zaciągnąłem się, Tan.

– O, cholera. – Zamknęła oczy. Tylko o tym się mówiło. Wietnam… Wietnam… Wietnam… każdy miał coś do powiedzenia na ten temat… załatwcie ich… trzymaj się od tego z daleka… pamiętasz, co się stało z Francuzami… zaciągnij się… zostań w domu… akcja policyjna… wojna… nie sposób było zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi, ale na pewno nie działo się nic dobrego.

– Po cholerę wracałeś? Dlaczego nie posiedziałeś tam dłużej?

– Nie chciałem. Ojciec zaproponował mi nawet, że mnie wykupi, ale wątpię, żeby mu się udało. Są pewne sprawy, których pieniądze Winslowów nie są w stanie załatwić. Poza tym to nie w moim stylu, Tan. Nie wiem, może gdzieś w podświadomości chciałem tam pojechać i czuć się potrzebny.

– Masz nie po kolei w głowie. Mój Boże… Jesteś jeszcze gorszy niż myślałam. Mogą cię przecież zabić. Zdajesz sobie z tego sprawę? Harry, wracaj do Francji.

Krzyczała na niego, stojąc w otwartym korytarzu. Krzyczała na Harry'ego, który był w Nowym Jorku.

– Dlaczego do diabła nie pojedziesz do Kanady albo nie postrzelisz się w stopę… zrób coś, wykręć się z tego. To jest rok 1964, a nie 1941. Nie bądź taki szlachetny, bo nie ma powodu, dupku. Wracaj.

Nagle jej oczy wypełniły się łzami i bała się zapytać o to, co chciała wiedzieć. Ale musiała. Musiała wiedzieć. – Dokąd cię posyłają?

– Do San Francisco. – Jej serce podskoczyło. – Na początek. Dokładnie na pięć godzin. Zobaczysz się ze mną na lotnisku, Tan? Moglibyśmy zjeść razem lunch. Potem do dziesiątej tego wieczoru muszę dotrzeć do miejsca, które nazywa się Fort Ord, a w San Francisco ląduję o trzeciej. Ktoś powiedział mi, że jazda do tego miejsca zajmie mi około dwóch godzin… – Jego słowa zawisły w powietrzu i oboje pomyśleli o tym samym.