Przez całą drogę myślała o nim, o tym, jak szybko się zaangażowała. Trochę obawiała się tego tempa, ale jego zamiary wydawały się jej tak jasno sprecyzowane, tak bardzo chciał z nią być. Wiedziała też, że dokuczała mu samotność. Dom, w którym mieszkał, był naprawdę okazały, nowoczesny, otwarty, pełen cennych eksponatów sztuki współczesnej. Były tam także dwa puste pokoje dla dziewczynek. Mieszkał w nim sam i wydawało się, że chciał być z nią jak najczęściej. Wkrótce zbliżało się Święto Dziękczynienia, a ona przywykła już do tego, że połowę tygodnia spędzał z nią w San Francisco. Po dwóch miesiącach to już w ogóle przestało być dziwne. Tydzień przed Świętem Dziękczynienia nagle zwrócił się do niej.

– Co robisz w przyszłym tygodniu kochanie?

– W Święto Dziękczynienia? – Wyglądała na zaskoczoną. Tak naprawdę, to nie myślała jeszcze o tym. Miała jeszcze rozpoczęte trzy niewielkie sprawy, które chciała zamknąć, jeśli uda się jej doprowadzić do ugody z obrońcami. To bardzo ułatwiłoby jej życie, bo naprawdę żaden z tych przypadków nie był wart rozprawy.

– Nie wiem. Nie zastanawiałam się jeszcze nad tym.

Od lat nie odwiedzała rodziny. Święta Dziękczynienia z Arturem i Jean zawsze były trudne do zniesienia. Ann rozwiodła się znowu parę lat temu i mieszkała teraz w Greenwich razem ze swoimi rozwydrzonymi dzieciakami. Billy przyjeżdżał i wyjeżdżał, jeśli akurat nie miał nic lepszego do roboty. Nie ożenił się jeszcze. Artur z wiekiem stawał się coraz bardziej męczący, a jej matka była ciągle podenerwowana. Ostatnio stale narzekała, ubolewała zwłaszcza nad tym, że Tana do tej pory nie wyszła za mąż i pewnie w ogóle to nie nastąpi. Rozmowy na temat „zmarnowanego życia” były główną treścią jej wizyt u matki, na co zwykle Tana odpowiadała „Dzięki, mamo”.

Alternatywą na Święto Dziękczynienia były odwiedziny Averil i Harry'ego, ale, mimo że bardzo ich kochała nie znosiła ich nudnych znajomych. Wszyscy przyjeżdżali dużymi samochodami kombi z gromadą dzieci. Tana zawsze czuła się w ich towarzystwie jakby trafiła w niewłaściwe miejsce i była za to głęboko wdzięczna swojemu losowi. Podziwiała Harry'ego za to, że mógł to wszystko wytrzymać. Któregoś roku śmiała się z tego razem z jego ojcem. Rozumiał Tanę, bo też nie mógł tego znieść i rzadko ich odwiedzał. Wiedział, że Harry jest szczęśliwy, ma zapewnioną dobrą opiekę i nie potrzebuje go, więc trzymał się swojego stylu życia.

– Chciałabyś pojechać ze mną do Nowego Jorku? – Drew spojrzał na nią z nadzieją.

– Mówisz poważnie? Po co? – Była zaskoczona. Co czekało na niego w Nowym Jorku? Jego rodzice nie żyli, a córki były w Waszyngtonie.

– No – przemyślał już to wszystko z góry – mogłabyś odwiedzić swoją rodzinę, a ja zajrzałbym do dziewczynek w Waszyngtonie, spotkalibyśmy się potem w Nowym Jorku i zabawili trochę. Może mógłbym zabrać je ze sobą? Co o tym myślisz?

Zastanowiła się przez chwilę i wolno pokiwała głową. Jej włosy rozsypały się wokół twarzy. – To możliwe. – Uśmiechnęła się. – Może nawet całkiem wykonalne, jeśli wyłączysz z tego tę część o mojej rodzinie. Święta z nimi mogą doprowadzić człowieka do samobójstwa.

Roześmiał się. – Nie bądź taka cyniczna, ty mała czarownico.

Delikatnie ujął pukiel jej włosów i pocałował ją w usta. Był tak cudownie czuły, że otwierała przed nim najbardziej niedostępne zakamarki swej duszy. Nigdy przedtem nie spotkała takiego mężczyzny jak on. Zaufanie, jakim go obdarzyła, zaskoczyło ją samą.

– A tak poważnie, mogłabyś się urwać?

– Tak naprawdę, to akurat teraz mogłabym. – W rzeczywistości prawie nigdy nie miała wolnego czasu, więc było to dla niej coś niezwykłego.

– Więc? – W jego oczach błyszczały iskierki, a ona zarzuciła mu ręce wokół szyi.

– Wygrałeś. Posunę się nawet do tego, że złożę wizytę matce, w ramach poświęcenia.

– Z pewnością pójdziesz za to prosto do nieba. Zajmę się wszystkim. Możemy oboje polecieć na Wschodnie Wybrzeże w następną środę wieczorem. Ty spędzisz czwartek w Connecticut i spotkamy się w Nowym Jorku w czwartek wieczorem, kiedy przyjadę z dziewczynkami. Zatrzymamy się w…, zastanówmy się. – Zamyślił się, a ona roześmiała się.

– Hotel Pierre? – Miała zamiar zapłacić za swoją część, ale on miał inny pomysł.

– Carlyle. Zawsze się tam zatrzymuję, jeśli tylko mogę, zwłaszcza z dziewczynkami. Lubią tam mieszkać.

Zawsze jeździł tam z Eileen przez ostatnie dziewiętnaście miesięcy, ale tego nie powiedział Tanie. Zorganizował wszystko i w środę wieczorem wsiedli w dwa różne samoloty lecące na wschód. Zastanowiło ją przez moment jak łatwo pozwoliła mu robić za siebie plany. To była dla niej zupełna nowość, nikt tego do tej pory nie robił, a jemu przychodziło to z taką łatwością. Nie mogła mieć wobec niego żadnych zastrzeżeń. A on był do tego przyzwyczajony. Dopiero gdy doleciała do Nowego Jorku dotarło do niej wreszcie, że naprawdę tam jest. Było przejmująco zimno. Jadąc taksówką z lotniska Johna F. Kennedy'ego do Connecticut widziała na drodze pierwsze ślady śniegu. Myślała o Harrym i o tym, jak uderzył Billy'ego w twarz. Szkoda, że teraz nie było go przy niej. Naprawdę nie miała ochoty na spędzenie Święta Dziękczynienia z Durningami. Wolałaby polecieć z Drew do Waszyngtonu, ale nie chciała przeszkadzać w jego świątecznym spotkaniu z dziewczynkami po dwumiesięcznej rozłące. Harry zapraszał ją do Piedmont, jak co roku zresztą, ale wyjaśniła, że jedzie do Nowego Jorku.

– O Boże, ty musisz być chora – śmiał się.

– Jeszcze nie. Ale jak wrócę będę na pewno. Już teraz słyszę słowa matki… zmarnowane życie…

– Jak już o tym mówimy, to chciałbym ci przedstawić w końcu mojego wspólnika.

Rzeczywiście, otworzył swoją własną kancelarię adwokacką, a Tana nie miała dotąd okazji poznania drugiego współwłaściciela spółki. Nigdy nie miała dość czasu, a oni także byli bardzo zajęci. Szło im nieźle, na niewielką, ale zadowalającą skalę. Obaj tego właśnie chcieli, a Harry zawsze opowiadał jej o pracy z wielkim entuzjazmem.

– Może kiedy wrócę.

– Zawsze tak mówisz. Chryste, ty nigdy go nie poznasz, Tan, a to taki fajny facet.

– Aha. To cuchnie randką w ciemno. Mam rację? Jeszcze jeden wygłodzony wilk… o nie! – Śmiała się teraz beztrosko jak przed laty, a Harry jej wtórował.

– Ty podejrzliwa małpo. Co ty sobie wyobrażasz, że każdy chce się dobrać do twoich majtek?

– Nie, wcale nie. Po prostu znam ciebie. Jeśli facet ma mniej niż dziewięćdziesiąt pięć lat i nie ma nic przeciwko małżeństwu, to ty od razu chcesz go ze mną wyswatać. Nie wiesz Winslow, że ze mnie twarda sztuka? Daj sobie spokój, na miłość boską. Jak chcesz to powiem matce, żeby zadzwoniła do ciebie z Nowego Jorku. Będziecie mogli sobie pogadać na ten temat.

– Bez przesady, ty wariatko. Ale nie wiesz, co tracisz. On jest wspaniały. Averil też tak uważa.

– Jestem pewna, że to prawda. Ożeń go z kimś innym.

– Dlaczego? Masz kogoś?

– Może. – Drażniła się z nim, ale jego czujne uszy momentalnie wyłowiły w jej głosie coś nowego. Natychmiast pożałowała swoich słów.

– Tak? Kto to?

– Frankenstein. Na litość boską, odczep się.

– Akurat nie mam zamiaru. Widujesz się z kimś, prawda?

– Nie… tak… to znaczy, nie. Cholera! Tak, ale to nic poważnego. Dobra? Czy to wystarczy?

– Nie, do diabła. Kim on jest, Tan? Czy to poważne?

– Nie. To tylko facet, z którym się spotykam, tak jak z innymi. To wszystko. Miły facet. Przyjemnie spędzamy czas. I tyle.

– Skąd jest?

– Z L.A.

– Co robi?

– Jest gwałcicielem. Spotkałam go w sądzie.

– Niezbyt śmieszne. Spróbuj jeszcze raz.

Czuła, jak ją osaczał, i w końcu zaczęło ją to denerwować.

– Jest prawnikiem, a teraz odczep się, do cholery. To nic ważnego.

– Coś mi mówi, że tak nie jest. – Znał ją dobrze. Drew był inny niż wszyscy, ale nie chciała się do tego przyznać, zwłaszcza przed sobą.

– No, dobra, to trzymaj się, dupku. Pozdrów ode mnie Averil i do zobaczenia po powrocie z Nowego Jorku.

– Co robisz w tym roku na Święta Bożego Narodzenia? – Było to oczywiście zaproszenie, ale zabrzmiało raczej jak błaganie. Miała ochotę już odłożyć słuchawkę.

– Jadę do Sugar Bowl, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

– Sama?

– Harry! – Oczywiście, że nie. Jechała z Drew. Już się umówili. Eileen zabiera dziewczynki do Yennont, więc będzie wolny. Święta będą dla niego na pewno trudnym okresem. Oboje spodziewali się tego. Tana nie miała zamiaru mówić o tym Harry'emu. – Do widzenia. Do zobaczenia wkrótce.

– Zaczekaj… chciałem ci powiedzieć więcej o…

– Nie! – Wreszcie odłożyła słuchawkę, a kiedy dotarła taksówką do Greenwich, uśmiechnęła się do siebie, zastanawiając się, co by pomyślał o Drew. Chyba polubiliby się, mimo że Harry na pewno by go przeegzaminował. Właśnie dlatego zwlekała z przedstawieniem go. Rzadko się zdarzało, żeby Harry poznawał któregokolwiek z jej mężczyzn. Tylko wtedy, kiedy już nie mieli dla niej znaczenia. Ale tym razem było inaczej…

Matka i Artur wypatrywali jej, kiedy nadjechała. Była zaskoczona widząc, jak bardzo Artur się postarzał. Jej matka miała tylko pięćdziesiąt dwa lata, Artur sześćdziesiąt sześć i starość nie dodawała mu uroku. Lata stresów z żoną alkoholiczką wycisnęły na nim swoje piętno, tak samo jak harówka w Durning International. Wszystko to wyryte było na jego twarzy głębokimi bruzdami. Przeszedł kolejne ataki serca i niewielki wylew, wyglądał bardzo staro i słabowicie. Jean otaczała go nieustanną, troskliwą opieką, popadając coraz bardziej w nerwicę. Tana widziała w swojej matce jego łódź ratunkową dryfującą na sztormowych falach morza. Gdy Artur położył się spać, matka przyszła do jej pokoju i usiadła na brzegu łóżka. Tana po raz pierwszy nocowała w tym domu. Dostała do dyspozycji świeżo umeblowaną sypialnię, którą obiecywała jej Jean. Nocowanie w hotelu w mieście byłoby zbyt kłopotliwe, a poza tym matka poczułaby się urażona. I tak widywali ją bardzo rzadko. Artur nie ruszał się prawie z domu, poza wyjazdami do Palm Beach, do ich kondominium, a matka nie chciała zostawiać go samego, rezygnując z przyjazdu do San Francisco. Tanę mogli więc widywać tylko wtedy, kiedy przyjeżdżała na Wschód, co zdarzało się coraz rzadziej.

– Czy wszystko u ciebie w porządku, kochanie?

– Najzupełniej. – Było nawet bardziej niż w porządku, ale nie chciała o tym rozmawiać z Jean.

– Cieszę się. -Zwykle odczekiwała jeden dzień, zanim zaczęła narzekać na temat jej „zmarnowanego życia”, ale tym razem nie miała zbyt wiele czasu, więc musiała szybciej przystąpić do ofensywy. Tana wiedziała o tym. – W pracy wszystko dobrze?

– Tak, jest wspaniale.

Uśmiechnęła się, ale Jean wyglądała na smutną. Zawsze przygnębiało ją to, że Tana tak bardzo lubiła swoją prace. To znaczyło, że nie miała zamiaru z niej zrezygnować. Jean cały czas miała jednak nadzieje, że któregoś dnia Tana rzuci wszystko dla właściwego mężczyzny. Nie mogła pogodzić się z myślą, że jej córka mogłaby tego nie zrobić. Ale nie znała jej przecież prawie wcale. Właściwie nigdy za dobrze jej nie rozumiała, a teraz coraz bardziej traciły kontakt.

– Jacyś nowi mężczyźni? – To była stereotypowa rozmowa, jaką zwykle odbywały, i Tana zawsze odpowiadała na to pytanie „nie”, ale tym razem pomyślała, że może uchyli przed matką rąbek tajemnicy, żeby sprawić jej przyjemność.

– Jeden.

Jean uniosła brew. – Coś poważnego?

– Na razie nie. – Tana roześmiała się. Zabawianie się z nią w ten sposób było niemal okrutne. – I nie spodziewaj się zbyt wiele, bo chyba nic z tego raczej nie będzie. To miły facet, jest nam ze sobą dobrze, ale najlepiej będzie jak wszystko pozostanie tak jak jest.

Jednak jakaś mała iskierka w oczach Tany zdradziła, że kłamie i Jean zauważyła ją także.

– Od jak dawna się z nim widujesz?

– Od dwóch miesięcy.

– Dlaczego nie zabrałaś go ze sobą na Wschód?

Tana wzięła głęboki oddech, usiadła na tapczanie obejmując rękami podkurczone kolana. Przyjrzała się Jean. – Jeśli chodzi o ścisłość to właśnie jest z wizytą u swoich córeczek w Waszyngtonie. Nie powiedziała jej, że ma się z nim spotkać następnego dnia w Nowym Jorku. Pozwoliła Jean wierzyć, że wraca z powrotem na Zachód. Zyskała w oczach matki tym, że przyjechała do domu specjalnie na ten jeden dzień i jednocześnie mogła swobodnie spędzać czas w Nowym Jorku, bez rodzinnych zobowiązań. Nie chciała przywozić Drew, żeby poznał jej rodzinę, zwłaszcza że był tu Artur i jego potomstwo.

– Od jak dawna jest rozwiedziony, Tano? – Głos matki był trochę zachrypnięty i nie patrzyła jej w oczy.

– Od jakiegoś czasu. -Kłamała, ale nagle oczy matki spojrzały na nią przenikliwie.

– Jak długo?

– Uspokój się mamo. Właściwie jest w trakcie. Złożyli papiery.

– Jak dawno?

– Parę miesięcy temu. Na miłość boską… uspokój się!

– To ty nie powinnaś być taka spokojna. – Wstała z łóżka Tany i nerwowo przemierzyła pokój zatrzymując się znowu przy niej. Patrzyła jej prosto w oczy. – A druga rzecz, której nie powinnaś robić, to spotykać się z nim