Wracając tej nocy do swego mieszkania, Helen Weissman myślała o trudnych latach, jakie czekały Jean Roberts – młodą wdowę, w wieku lat dwudziestu dwóch, samotnie wychowującą dziecko. Dochodząc do domu Helen osuszyła łzy spływające po policzkach. Naziemna kolejka przemknęła z hałasem o czwartej trzydzieści nad ranem. Starsza kobieta zdawała sobie sprawę, jak ogromnego poświęcenia wymaga samodzielne wychowywanie dziecka. Potrzeba było bezgranicznego oddania, ogromnej pasji, by zrobić wszystko dla dziecka, które nigdy nie pozna własnego ojca.

Jean przyjrzała się swemu maleństwu następnego ranka, gdy pielęgniarka przyniosła je po raz pierwszy do karmienia. Patrzyła na maleńką buzię, ciemne, jedwabne włoski, które wytrą się niebawem, jak mówiły pielęgniarki. Czuła instynktownie, że będzie musiała poświęcić wszystko dla tego maleństwa. Nie przerażało jej to jednak. Tego właśnie chciała. Dziecka Andy'ego. To był ostatni prezent od niego. Będzie troszczyła się o nie i zrobi wszystko, by mu zapewnić to, co w życiu najlepsze. Będzie żyła, oddychała, pracowała tylko dla niej. Gotowa jest oddać temu dziecku całą swą duszę.

Podczas gdy usteczka jak pączek róży, ssały pierś Jean, ona uśmiechała się na myśl o tym nie znanym dotąd uczuciu. Trudno jej było uwierzyć, że upłynęły dwadzieścia cztery godziny, odkąd dowiedziała się o śmierci Andy'ego. Do pokoju weszła pielęgniarka, żeby zobaczyć, jak przebiega karmienie. Obie radziły sobie jednak doskonale. Dziecko było stosunkowo duże, biorąc pod uwagę fakt, że urodziło się o cztery tygodnie za wcześnie.

– Wygląda na to, że ma świetny apetyt. – Kobieta w wykrochmalonym, białym fartuchu i czepku na głowie, przyglądała się matce i niemowlęciu.

– Czy tatuś już ją widział?

Nie mogła przecież wiedzieć… nikt nie wiedział… nikt poza Jean i Helen Weissman. Oczy Jean wypełniły się łzami i pokręciła przecząco głową. Pielęgniarka poklepała ją po ramieniu, nic nie rozumiejąc. Nie, tatuś jej nie widział i nigdy nie zobaczy.

– Jak będzie miała na imię?

Zastanawiali się nad tym w listach i wreszcie wybrali imię dla dziewczynki, mimo że oboje mieli nadzieję, że to będzie chłopiec. To zabawne, ale po chwili zaskoczenia i niemal rozczarowania dziewczynką, teraz Jean uważała, że to najwspanialsze, co mogło ją spotkać. Tak jakby od początku dokonała takiego właśnie wyboru. Widać natura wiedziała, co dla niej najlepsze. Gdyby urodził się chłopiec, dostałby imię po ojcu. Ale Jean już miała imię dla dziewczynki, które jej się podobało i nadeszła właśnie chwila, kiedy miała wypowiedzieć je po raz pierwszy. Jej oczy błyszczały dumą, tuląc niemowlę odparła:

– Nazywa się Tana Andrea Roberts. – Tana… Uwielbiała melodię tego imienia i doskonale pasowało ono do jej córeczki.

Pielęgniarka uśmiechała się, odbierając małe zawiniątko po zakończonym karmieniu. Zgrabnym ruchem poprawiła pościel i spojrzała na Jean.

Proszę teraz odpocząć, pani Roberts. Przyniosę pani Tanę, gdy będzie gotowa.

Drzwi zamknęły się za nimi, a Jean leżała z głową opartą na poduszkach, starając się nie myśleć o Andym, tylko o dziecku… Nie chciała myśleć o tym, jak zginął, o tym, co mu zrobili… czy wzywał ją w obliczu śmierci… Wydała z siebie cichy jęk obracając się, by poleżeć na brzuchu, po raz pierwszy od miesięcy. Wtuliła twarz w poduszkę i jęczała tak długo, aż wreszcie zapadła w sen. Śniła o jasnowłosym chłopcu, którego kochała… i dziecku, które jej pozostawił… Tana… Tana…

ROZDZIAŁ TRZECI

Jean Roberts podniosła słuchawkę telefonu od razu po pierwszym dzwonku. W ciągu kilkunastu lat intensywnej pracy nauczyła się wykonywać swoje obowiązki bardzo sprawnie i z dużą dozą profesjonalizmu. Zaczęła tu pracować dwanaście lat temu. Miała wtedy dwadzieścia osiem lat, Tana sześć. Jean nie mogła już znieść myśli o nudnej pracy sekretarki w kolejnym biurze adwokackim. W ciągu sześciu lat zmieniła trzy miejsca pracy i każde następne zajęcie wydawało się jej jeszcze mniej ciekawe. Ponieważ jednak dostawała niezłą pensję, nie szukała innej posady ze względu na Tanę. Ona zawsze stała na pierwszym miejscu. Była oczkiem w głowie Jean.

– Na litość boską, daj dzieciakowi odetchnąć… – powiedziała kiedyś jedna z jej koleżanek z pracy.

Od tej pory Jean traktowała ją ozięble. Wiedziała dokładnie, co ma robić. Zabierała Tanę do teatru, na balet, do muzeów, bibliotek, galerii sztuki i na koncerty. Starała się, by dziewczynka mogła uczestniczyć we wszelkich wydarzeniach kulturalnych, na jakie Jean było stać. Niemal wszystkie pieniądze wydawała na edukację i rozrywki córki. Całą rentę po Andym udawało jej się odkładać. Tana nie była jednak zepsuta. Jean chciała, by jej córka zaznała tego, co w życiu najlepsze i czego tak bardzo jej samej brakowało.

To było bardzo ważne. Trudno teraz ocenić, czy tak samo wyglądałoby ich życie, gdyby był z nimi Andy. Najprawdopodobniej wynająłby łódź i zabrałby je na Long Island Sound. Od małego uczyłby Tanę pływać, zbierać mięczaki, biegałby z nią po parku, jeździliby na wycieczki rowerowe… rozpieszczałby swoją śliczną, jasnowłosą córeczkę, która wyglądała dokładnie tak samo jak on. Szczupła, zgrabna, zielonooka blondynka, z tym samym co ojciec figlarnym uśmieszkiem na twarzy. Pielęgniarki w szpitalu miały rację. Jedwabiste, czarne włoski wytarły się wkrótce po urodzeniu i zastąpiła je burza bladozłotych kędziorków. Potem zaczęły bardziej przypominać złociste, proste łany zboża. Wyrosła na śliczną dziewczynkę i Jean była z niej bardzo dumna.

Gdy Tana miała dziewięć lat, Jean udało się przenieść ją ze szkoły publicznej do szkoły Panny Lawson. Miało to dla niej wielkie znaczenie, a dla dziewczynki była to wspaniała szansa na lepszą przyszłość. Artur Durning okazał się bardzo pomocny w tej sprawie, mimo że nazywał to tylko drobną przysługą. Wiedział, jak istotną kwestią było umieszczenie dziecka w dobrej szkole. Sam miał dwoje dzieci, które chodziły do ekskluzywnych szkół: Cathedral i Williams w Greenwich. Były starsze od Tany; jedno o dwa, a drugie o cztery lata.

Jean dostała tę posadę przez przypadek. Artur Durning kilkakrotnie przychodził do biura, w którym pracowała. Odbywał długie konferencje z jednym z właścicieli, Martinem Pope. Pracowała dla Pope'a, Madisona i Watsona już dwa lata i umierała z nudów. Ponieważ jednak płacili jej nieźle, nie mogła pozwolić sobie na to, żeby się zwolnić i szukać jakiejś pracy „dla przyjemności”. Musiała pamiętać o Tanie. Myślała o niej w dzień i w nocy. Celem jej życia było wychowanie córki. To właśnie powiedziała Arturowi, kiedy zaprosił ją na drinka po dwóch miesiącach przypadkowych spotkań w biurze Martina Pope'a.

Artur i Marie żyli wtedy w separacji – Marie przebywała w „prywatnej klinice” w Anglii. On niechętnie o tym mówił, a Jean nie naciskała. Miała dosyć swoich własnych problemów i obowiązków. Nigdy nie użalała się przed nikim na swój los. Nie skarżyła się z powodu śmierci męża. Nie narzekała na samotność, mimo że sama wychowywała dziecko. Nie opowiadała o swoich problemach i obawach. Wiedziała dokładnie, jakiego życia pragnęła dla Tany. Chciała zapewnić jej odpowiednie wykształcenie, przyjaciół na poziomie i poczucie bezpieczeństwa. Wszystko to, czego jej samej brakowało. I mimo że nie mówiła o tym, wydawało się, że Artur Durning ją rozumiał. Był szefem jednego z największych w kraju konsorcjów w branży plastiku, szkła i opakowań do artykułów spożywczych. Konsorcjum posiadało też ogromne udziały w wydobyciu ropy na Środkowym Wschodzie. Dysponował nieograniczonymi funduszami. Jean podobał się jego zrównoważony charakter i bezpośredni stosunek do niej.

Właściwie było więcej cech, które w nim ceniła. Do tego stopnia, że wkrótce po pierwszym zaproszeniu na drinka pozwoliła zabrać się na kolację. Potem nastąpiły kolejne spotkania i tak oto po miesiącu ich znajomość przerodziła się w romans. Był najwspanialszym mężczyzną, jakiego Jean Roberts spotkała do tej pory. Roztaczał wokół siebie atmosferę siły i zdecydowania w działaniu. Oprócz tego cechowała go jednak nadzwyczajna wrażliwość – Jean dobrze wiedziała, jak bardzo cierpiał z powodu żony. Kiedyś opowiedział jej o tym. Marie zaczęła pić zaraz po urodzeniu drugiego dziecka. Jean zbyt dobrze pamiętała ból, jakiego doznawała patrząc jak jej rodzice zapijają się na śmierć. Z przykrością wspominała tę tragiczną chwilę, gdy oboje zginęli w wypadku samochodowym. Wpadli w poślizg na oblodzonej szosie w noc sylwestrową. Oczywiście byli wtedy pijani. Marie także rozbiła samochód wioząc pewnego wieczora córkę z koleżankami. Ann i jej przyjaciółki miały po dziesięć lat i jedno z dzieci, które były wtedy w samochodzie, ledwie uszło z życiem. Marie Durning obiecała wtedy, że zerwie z nałogiem, ale Artur nie robił sobie nadziei. Miała trzydzieści pięć lat i od dziesięciu lat była nałogową alkoholiczką. Artur był rozpaczliwie zmęczony takim życiem. Dlatego właśnie tak bardzo pociągała go świeżość i atrakcyjność Jean. Spotkania z nią dodawały mu sił i chęci do życia. Podobała mu się swego rodzaju duma, która emanowała z tej młodej, dwudziestoośmioletniej dziewczyny. Ujęła go. także miłym i łagodnym wyrazem oczu. Zachowywała się tak, jakby wszystko, co robiła, było dla niej bardzo ważne, zwłaszcza jeśli dotyczyło to jej córki. Roztaczała wokół siebie jakieś ciepło i tego właśnie potrzebował najbardziej. Na początku czuł się trochę zagubiony i zaskoczony rodzącym się między nimi uczuciem. Szesnaście lat temu poślubił Marie i miał już czterdzieści dwa lata. Nie wiedział, jak poradzić sobie z dziećmi, co zrobić z domem… ze swoim życiem… z Marie. Tego roku zdarzyło się wiele spraw nieoczekiwanie, a on nie lubił niespodzianek. Na początku nie zapraszał Jean do domu. Nie chciał, aby dzieci nabrały podejrzeń i poczuły się zagrożone. Ale po jakimś czasie spotykali się już co wieczór i stopniowo Jean przejęła załatwianie spraw, na które nie mógł znaleźć czasu. Zatrudniła do jego rezydencji dwie gosposie i ogrodnika. Organizowała małe służbowe kolacje, które lubił wydawać, i przyjęcia dla dzieci z okazji Gwiazdki. Pomogła mu wybrać nowy samochód. Wzięła nawet parę dni urlopu, żeby towarzyszyć mu w kilku służbowych wyjazdach. Nagle okazało się, że życie bez niej jest zupełnie niemożliwe. Nie mógł się bez niej obejść. Jean zaczęła jednak zastanawiać się coraz częściej, co ich łączy i w głębi serca znała już odpowiedź. Kochali się, to było pewne. Gdy tylko Marie wyzdrowieje, on rozwiedzie się z nią i ożeni się z Jean…

Zamiast małżeństwa sześć miesięcy później zaproponował jej pracę. Nie bardzo wiedziała, jak ma na to zareagować. Tak naprawdę to nie chciała dla niego pracować. Kochała go, a on był dla niej taki dobry. Zakres obowiązków, jaki jej proponował, przekraczał jej najśmielsze marzenia. Miałaby robić dokładnie to, co robiła dla niego jako przyjaciółka już od sześciu miesięcy. Organizacja przyjęć, zatrudnianie personelu pomocniczego, dopilnowywanie, by dzieci miały odpowiednie ubrania, przyjaciół, opiekunki. Uważał, że ma doskonały gust, a nie wiedział przecież, że wszystkie ubrania dla siebie i Tany szyła własnoręcznie. Nawet obicia na meble w ich skromnym mieszkanku zrobiła sama. Nadal mieszkały w tym samym wąskim piaskowcu przy Third Avenue El, a Helen Weissman opiekowała się Taną, kiedy Jean była w pracy. Gdyby przyjęła ofertę Artura, mogłaby posłać Tanę do przyzwoitej szkoły. Na pewno pomógłby jej to załatwić. Przeprowadziłyby się do większego mieszkania. Artur był właścicielem jednego z budynków przy Upper East Side. Co prawda to nie to samo co Park Avenue, mówił z uśmiechem, ale i tak było tam znacznie przyjemniej niż tu, gdzie mieszkały teraz. Kiedy powiedział jej, jakie proponuje wynagrodzenie, o mało nie zemdlała z wrażenia. I w dodatku ta praca to czysta przyjemność.

Gdyby nie robiła wszystkiego dla Tany, prawdopodobnie nie zgodziłaby się. Z jednej strony nie chciała być jego dłużniczką, a z drugiej była to wspaniała okazja, by spędzać z nim więcej czasu, mieć go ciągle przy sobie… a gdy Marie wyzdrowieje… Miał już co prawda swoją asystentkę w Durning International, ale na zapleczu sali konferencyjnej sąsiadującej z jego eleganckim, wyłożonym drewnem gabinetem, był mały, zaciszny pokoik, jakby stworzony dla niej. Widywałaby go codziennie, miałaby go w zasięgu ręki. Stałaby się nieodłączną częścią jego życia, mogłaby go od siebie uzależnić.

– Będzie prawie tak samo jak do tej pory, tylko jeszcze lepiej.

Przekonywał ją i prosił, by się zgodziła, proponował jeszcze więcej przywilejów i wyższą pensję. Był do niej bardzo przywiązany, potrzebował jej. Wiedział także, że potrzebna jest również jego dzieciom, chociaż do tej pory nie miały okazji, by ją poznać. Nareszcie spotkał bliską osobę, na którą mógł zawsze liczyć. Dotychczas wszyscy oczekiwali pomocy od niego, a tu nagle pojawił się ktoś, komu on mógł zaufać i mieć pewność, że nigdy go nie zawiedzie. Przemyślał to bardzo dokładnie i stwierdził, że chce mieć ją zawsze przy sobie. Wyznał jej to tej nocy, kiedy leżąc w łóżku błagał ją znowu, by przyjęła jego ofertę pracy.