Kiedy po powrocie przechodził obok pokoju muzycznego i usłyszał dochodzące stamtąd dźwięki, z ulgą nieco zwolnił kroku. To pewnie Juliana gra na fortepianie. Może dopisze mu szczęście i dziewczyna będzie sama w pokoju, a wtedy mógłby pozalecać się do niej trochę. Jeśli zaś nie jest sama, wydaje się mało prawdopodobne, aby wśród słuchaczy znajdowała się Belle. Zamiast w salonie, tu mógłby spędzić resztę wieczoru.

To jednak nie były dźwięki fortepianu – uzmysłowił sobie, kiedy nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Skrzypce! A więc to musi być Perry albo Martin. Tym lepiej. Odpocznie sobie w swojskim męskim gronie.

Ale znów się pomylił. Cicho zamknął za sobą drzwi i wolnym krokiem podszedł przez środek pokoju do fortepianu, gdzie stała paląca się świeczka. Obok fortepianu ujrzał szczupłą, ciemnowłosą dziewczynkę, która trzymała pod brodą o wiele za duże dla niej skrzypce i grała przesuwając po strunach niezwykle długim smyczkiem. Miała zamknięte oczy, a ruchy jej ciała świadczyły, że była bez reszty pochłonięta grą. Beethoven. Jak na kogoś tak młodego grała zadziwiająco dobrze i z wyczuciem. Założywszy ręce z tyłu, Jack stał cicho, dopóki dziewczynka nie skończyła. Ciągle jednak miała zamknięte oczy, jakby wsłuchiwała się w echo swej muzyki.

– To było piękne – rzekł miękko.

Ciemne oczy, aż za duże w tej pociągłej buzi, natychmiast się otworzyły, a skrzypce zsunęły się z podbródka, gdy przestraszona dziewczynka zrobiła kilka kroków w tył.

– Nie, nie – powiedział nie ruszając się. – Nie zrobię ci krzywdy. Kim jesteś?

Słychać było jej przyspieszony oddech.

– Nazywam się Jacqueline – odparła. – Jacqueline Gellee. Nie robię nic złego. Po prostu nie mogłam zasnąć. Zawsze zasypiam z trudem.

Córka Belle. Ma francuskie imię-podobnie jak jej brat, Marcel. Przez chwilę zrobiło mu się ciężko na sercu.

– To przykre uczucie, nieprawdaż? – powiedział. -Kiedy nie można zasnąć. Insomnia – tak to się nazywa. Ja też często na nią cierpię. Masz talent. Uczysz się gry na skrzypcach?

– Nie. – Potrząsnęła głową.

– Kto nauczył cię tego utworu? – zapytał. Wzruszyła szczupłymi ramionami.

– Kiedyś go usłyszałam – odparła. – Chyba papa to grał.

Mówiła z nieznacznym francuskim akcentem. Uniósł brwi ze zdziwienia.

– A słyszałaś jeszcze coś innego? – spytał. – Umiesz zagrać jeszcze coś czy tylko to?

– Słyszałam więcej utworów – odrzekła.

– Wobec tego zagraj mi jakiś – poprosił podchodząc do fortepianu i opierając się o niego łokciem.

Stała bez ruchu przez dłuższą chwilę ze wzrokiem wbitym w dywan, zanim znowu podniosła skrzypce i oparła je o podbródek. Nie patrząc na Jacka, zaczęła grać. Po kilku minutach znowu zamknęła oczy i Jack wiedział, że całkowicie zapomniała o jego obecności. Grała Mozarta. Trochę za szybko, trochę zbyt mocno, ale na pewno z większym uczuciem, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się słyszeć.

– Dziecko – rzekł cicho, kiedy skończyła i otworzywszy oczy, przypomniała sobie o nim – powinnaś brać lekcje.

Oboje nie usłyszeli, że otworzyły się drzwi i ktoś wszedł do pokoju.

– Jacqueline! – dał się słyszeć głos, w którym pobrzmiewały zaskoczenie i złość. – Co ty tu robisz?

Isabella spędziła popołudnie na spacerze z dziećmi. Powiedziano jej, że nie opodal na zarastającym jeziorze znajduje się mostek wsparty na trzech łukach. Zbudował go obecny książę Portland dla żony niedługo po ślubie. Z mostka roztacza się podobno malowniczy widok na dom.

Gnębiło ją okropne poczucie winy, że tu przyjechała. Może rzeczywiście jednym z powodów, dla których przyjęła zaproszenie księżnej, był ten, iż mogła spędzić z dziećmi święta na wsi, i to w miłym gronie. Ale w głębi serca wiedziała, dlaczego tak naprawdę tu przyjechała, choć dotąd wzbraniała się przed tą myślą.

Przyznała wreszcie, że być może z powodu Jacka wróciła do Anglii. Pragnęła go zobaczyć. Lecz wbrew jej nadziejom nie przyszedł z wizytą ani nie był w teatrze na żadnym z jej przedstawień.

Powinna stąd wyjechać. Duma nakazywała jej trzymać się od niego z daleka. Bo choć dzięki sukcesom scenicznym była obecnie szanowana i podziwiana, wiedziała, że dla niego jest tylko byłą utrzymanką.

Na początku w swej straszliwej naiwności wierzyła, że przydarzył im się wspaniały romans. Nawet gdy zabrał ją tamtego popołudnia do gospody i tak bardzo upokorzył, a potem rozczarował, gdyż doznała tylko bólu i szoku -nawet wtedy myślała, że to miłość. Sądziła, że zaproponował jej swe mieszkanie i opiekę, ponieważ domyślał się, w jakiej żyje biedzie i że często nie dojada. Nie traktowała tego jako transakcji handlowej. Mimo że Jack opłacał jej mieszkanie i służącą, a także dawał pieniądze na jedzenie, ubranie i inne zbytkowne drobiazgi, nie myślała o sobie jako o utrzymance.

Sądziła, że Jack kocha ją tak, jak ona kocha jego. Myślała, że w przyszłości… Ależ była naiwnie głupia. Wprost niewiarygodnie.

To był tylko jeden rok życia – dlaczego więc nie mogła o nim zapomnieć? Mimo że pod koniec Jack był dla niej szorstki, a nawet okrutny, mimo że zdawała sobie sprawę z charakteru ich związku, mimo że minęło wiele lat, w których zaznała od Maurice'a tyle dobroci i czułości, mimo że odniosła sukces, o jakim nawet nie śniła – mimo tego wszystkiego nie mogła wymazać z pamięci tamtej namiętności.

Nie powinna była tu przyjeżdżać. A już w żadnym wypadku nie należało przywozić tu dzieci.

One tymczasem świetnie się bawiły. Marcel, spokojny i zadowolony zawsze i wszędzie, podskakiwał teraz idąc obok niej i opowiadał o swym koledze, czternastoletnim Davym – synu Stanleya i Celii Stewartów, jak domyśliła się Isabella – który powiedział mu, że jutro albo pojutrze wszyscy pójdą zbierać choinę do dekoracji domu.

– I ja będę niósł ostrokrzew, maman – mówił piskliwym z podniecenia głosikiem. – A Davy pokaże mi, jak to zrobić, żeby się nie pokaleczyć.

Pięcioletni Marcel uważał za swego przyjaciela każdego, kto – niezależnie czy miał rok, czy osiemdziesiąt jeden lat – w jakiś sposób zwrócił na niego uwagę.

– A mój przyjaciel Kenneth rano dał mi się napić mleka ze swojej butelki – dodał. – Później mu coś poczytam. Bo umiem czytać, maman. Widzę obrazki i pamiętam historyjki, które kiedyś słyszałem. I znam różne słowa.

Maurice, kiedy był mały, musiał być taki sam jak Marcel, i z wyglądu, i z charakteru – pomyślała Isabella. Miała nadzieję, że w wieku czterdziestu lat Marcel też będzie podobny do ojca. Ale pragnęła, by żył dłużej od niego. Biedny Maurice. Brakowało jej go.

– A ty, cherie! – Uśmiechnęła się do córeczki, czując znajomy niepokój w sercu. Jacqueline szła w milczeniu obok niej, trzymając ją za rękę. – Podoba ci się tu?

– Tak, mamusiu – odrzekła. – Dziś rano pomagałam niani ubrać te małe dziewczynki. I rozczesywałam włosy Catherine Stewart. Ona to bardzo lubi. Powiedziała mi, że mama zawsze ją czesze wieczorem, ale niania rano nie ma na to czasu. Mama Catherine była dla mnie bardzo miła i podziękowała mi, kiedy przyszła do pokoju dziecinnego przywitać się z Catherine i Kennethem. Powiedziała, żebym mówiła do niej „ciociu Annę".

Co za dziwne, poważne dziecko. Isabella nigdy nie wiedziała, czy Jacqueline jest szczęśliwa, czy nie. Ciągle też córeczka była dla niej źródłem jakiegoś nieokreślonego niepokoju. Późnym wieczorem, godzinę po tym, jak ułożyła dzieci do snu i pocałowała je na dobranoc, przeprosiła towarzystwo w salonie i tak jak dzień wcześniej poszła zajrzeć do dziecinnego pokoju. Była tam na pewno jakaś niańka, ale Isabella wolała sprawdzić, czy dzieci mają się dobrze.

Marcel spał z otwartą buzią i z jedną rączką opartą o policzek. Łóżeczko Jacqueline było puste, ale dziewczynka nie mogła przecież opuścić pokoju, gdyż co najmniej trzy niańki siedziały tu przy herbacie, gawędząc w najlepsze. Nie widziały, by ktoś wychodził. Kiedy jednak dowiedziały się, że mała zniknęła, przestraszone skoczyły na równe nogi.

Isabella wiedziała, że Jacqueline nie opuściłaby domu. Mimo to, gdy szukała córeczki we wszystkich możliwych miejscach, umierała z niepokoju. Była noc, na dworze panowała ciemność. A jeśli dziecko się nie znajdzie? Co wtedy? Ogarnęła ją panika. Chyba będzie musiała zejść do salonu i błagać o pomoc.

I wtedy doszła do pokoju muzycznego. Wiedziała, że to pokój muzyczny, gdyż księżna wcześniej osobiście oprowadziła ją po domu. Nie ma sensu tu zaglądać -pomyślała, ale sięgnęła ręką do klamki. I zanim jeszcze otworzyła drzwi i zobaczyła światło, już wiedziała. Oczywiście! Powinna się była tego domyślić.

Gdy ujrzała świeczkę i drobną figurkę córki stojącej po drugiej stronie fortepianu i trzymającej w dłoniach ukochane skrzypce i smyczek, poczuła taką ulgę, że aż ugięły się pod nią kolana. Zaraz jednak ulga ustąpiła miejsca innym uczuciom, zwłaszcza gdy Isabella zobaczyła mężczyznę opartego łokciem o fortepian.

Jack.

O Boże. Dobry Boże. Ogarnął ją niepokój, nieracjonalny, głupi strach. Musiała chyba oszaleć, że w ogóle tu przyjechała i przywiozła ze sobą dzieci.

I wtedy ulga i niepokój zamieniły się w gniew. Niemal wściekłość.

– Jacqueline! – syknęła. – Co ty tu robisz?

Dziewczynka podskoczyła ze strachu i uczyniła daremny wysiłek, by schować za plecami skrzypce i smyczek. Jack niespiesznie się wyprostował. Isabella szybkim krokiem przemierzyła pokój, patrząc na córkę gniewnym wzrokiem.

– Szalałam ze strachu – rzekła. – Nie było cię w łóżku, a niańki nie widziały, żebyś wychodziła z pokoju. Na dodatek to dla ciebie obcy dom.

– Nie mogłam zasnąć, mamo – odparła dziewczynka podchodząc do fortepianu, by ukryć to, co trzymała za plecami.

– Więc powinnaś leżeć w łóżku i czekać, aż przyjdzie sen – powiedziała surowo Isabella, a jej gniew spotęgowała jeszcze obecność mężczyzny stojącego w milczeniu kilka kroków od niej. – Nie pozwolę na to, Jacqueline. Nie możesz nocą błąkać się w koszuli nocnej po obcym domu i rozmawiać z nieznajomymi.

Jack się nie poruszył.

– Co ty sobie wyobrażasz stojąc tu z tym! – wykrzyknęła, oskarżycielskim gestem wskazując skrzypce. -Wiesz, że nie wolno ci grać na skrzypcach, Jacqueline. Nigdy. Jesteś krnąbrnym, nieposłusznym dzieckiem.

Na policzkach dziewczynki pojawiły się dwie łzy.

– To ja poprosiłem, by coś zagrała – odezwał się cicho Jack. – Przecież nic się nie stało. Na insomnię nie zawsze pomaga leżenie w łóżku i czekanie na sen.

Isabella nagle przypomniała sobie, że Jack cierpiał często na insomnię. Czasami przychodził do niej w środku nocy, zmęczony i zirytowany, błagając, by utuliła go do snu. Rankiem następnego dnia opowiadał ze swym zwykłym leniwym uśmiechem, jak to jej kołysanki w cudowny sposób pomagają mu zasnąć.

Nie spojrzała na niego i nie uczyniła żadnego znaku świadczącego, że usłyszała to, co powiedział.

– Wracaj do pokoju i kładź się do łóżka – poleciła córce. – Zaraz tam do ciebie przyjdę. I ciesz się, że nie dostałaś porządnego klapsa.

Nigdy nie uderzyła żadnego z dzieci – nie mogła nawet powstrzymać łez, kiedy Marcel musiał ukarać któreś z nich. Zdziwiło ją więc, że przed chwilą tak dała się ponieść gniewowi.

– Dobrze, mamo – powiedziała Jacqueline cienkim, płaczliwym głosikiem.

Isabella miała ochotę przytulić córeczkę i zapłakać razem z nią.

– I odłóż to – rzekła chłodno. – W przyszłości nie chcę cię już z tym widzieć, Jacqueline. Słyszysz?

– Tak, mamo.

Dziewczynka musiała stanąć na palcach i wysoko unieść rączki, by z nabożeństwem położyć skrzypce na fortepianie. Potem odwróciła się i z opuszczoną głową wyszła z pokoju.

Isabelli krajało się serce. Ale gniew jeszcze jej nie przeszedł.

– Jak śmiałeś! – Spojrzała wreszcie na Jacka błyszczącymi oczami. – Jak śmiałeś!

Złożył ręce z tyłu. Patrzył na nią poważnym wzrokiem.

– Nie bardzo rozumiem – powiedział.

– Jak śmiałeś przebywać sam na sam z moją córką -wyjaśniła. – Jak śmiałeś z nią rozmawiać!

– Belle – rzekł cicho. – Ona ma siedem lat. Tak mi powiedziałaś dziś rano. Siedmioletnie dziecko. Za kogo ty mnie uważasz?

Spojrzała na niego. Umiała poznać, kiedy był zagniewany – zaciskał wtedy szczęki.

– Myślisz, że uwodzę małe dziewczynki? – zapytał. Zaczerpnęła głęboko powietrza.

– To jest dom moich dziadków – powiedział. – Ona jest tu gościem. Ja jestem ich wnukiem. A poza tym to przecież dziecko.

Te słowa w niewytłumaczalny sposób spotęgowały jej gniew. Czuła, że aż mdli ją z nienawiści.

– Nie życzę sobie, abyś zbliżał się do moich dzieci -rzekła. – A zwłaszcza do Jacqueline. Nie życzę sobie, byś z nimi rozmawiał czy patrzył na nie. I nie życzę sobie, abyś przebywał z nimi w jednym pokoju. Nie chcę, żeby znały ciebie i twoje nazwisko. Rozumiesz?

A przecież sama je przywiozłam, wiedząc, że on może tu być – pomyślała. Mając nadzieję, że on tu będzie. I bojąc się tego.

Jack ciągle był denerwująco spokojny.