W ciągu półgodziny między próbą a ćwiczeniami muzycznymi mógł poszukać Juliany. Trzydzieści minut to wystarczająco dużo czasu, by się rozmówić. Ale był wciąż zbyt wzburzony po próbie. Skierował więc kroki do dziecinnego pokoju.

Ledwie otworzył drzwi, a już rzuciło się na niego dwoje maluchów – Rachel i Rupert, i niemal go przewróciło. Ale ponieważ inne dzieci bawiły się w ciuciubabkę, bliźnięta niebawem porzuciły wuja i przyłączyły się do zabawy.

Za to Marcel uśmiechał się do niego promiennie. Jack podszedł i lekko poczochrał mu włosy.

– Jak się dzisiaj miewasz, kolego? – zapytał.

– Bardzo dobrze – odrzekł chłopczyk. – Idę na dwór z moimi przyjaciółmi: Davym, Meggie, Kitty i z ich tatą. Będziemy lepić aniołki ze śniegu.

– Ale uważaj, by ktoś ci nie wsypał śniegu za kołnierz – śmiejąc się ostrzegł go Jack. – To może być nieprzyjemne.

Poprzedniego wieczora synek Belle został przyprowadzony do salonu przez samą księżną, a wszyscy tam zgromadzeni przywitali go oklaskami. Następnie panie ucałowały małego bohatera, a panowie nagrodzili go uściskiem ręki i przyjacielskim poklepywaniem po plecach. Annę cały czas popłakiwała, a Belle dyskretnie kilka razy otarła łzy chusteczką. Książę sapał i pomrukiwał, aż wreszcie ujął rączkę chłopca w swą wielką dłoń, a kiedy ją puścił, na małej łapce pozostała błyszcząca złota gwinea.

Malec miał z przejęcia wielkie oczy i zaczerwienione policzki. Zachowywał się wzorowo. Nie chwalił się ani nie udawał bohatera. Potem księżna odprowadziła go z powrotem do dziecinnego pokoju.

Tymczasem Jacqueline właśnie coś malowała. Była bardzo tym pochłonięta, lecz gdy Jack położył dłoń na jej ramieniu, podniosła wzrok, a jej oczy rozbłysły.

– W tej dziedzinie też jesteś uzdolniona – rzekł spojrzawszy na namalowane przez nią cztery sylwetki łyżwiarzy z powiewającymi szalikami. – Bystra z ciebie dziewczynka, Jacqueline.

Przykucnął i patrzył, jak domalowała czwartemu ludzikowi czepek obrębiony futrem. Potem dokładnie opłukała pędzel i odłożyła go na stół razem z farbami. Odwróciła się i zarzuciwszy Jackowi ręce na szyję, przytuliła buzię do jego policzka.

– Proszę… – rzekła. – Proszę, niech mnie pan zabierze do pokoju muzycznego. Mama nie będzie miała nic przeciwko temu. Ostatnim razem nic nie mówiła. Mogę tam pójść?

Zaśmiał się.

– Pokój muzyczny jest dziś tak oblegany jak nigdy -odparł. – Ale tak się składa, że teraz moja kolej. Nie potrzebuję całej półgodziny, by przećwiczyć jedną fugę Bacha. Możesz więc pójść ze mną.

Ale nie od razu go puściła. Objęła go za szyję jeszcze mocniej i pocałowała w policzek.

– Dziękuję panu – rzekła.

Jack ćwiczył więc swój utwór nie dłużej niż pięć minut. Gdyby babka o tym wiedziała, dostałaby ataku serca albo, co bardziej prawdopodobne, postraszyłaby go atakiem serca dziadka. Jacqueline grała dwadzieścia pięć minut, a on słuchał, wciąż onieśmielony, choć już wiedział, czego się spodziewać.

Nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu, dopóki pukanie do drzwi nie zapowiedziało wejścia Alexa, Perry'ego, Prue, Connie i Hortense, którzy zjawili się na próbę śpiewu. Jacqueline, która właśnie skończyła grać jeden utwór i miała zacząć kolejny, w pośpiechu schowała skrzypce do futerału.

– Uciekinierka z pokoju dziecinnego? – zapytał Alex uśmiechając się do niej. – Obserwowałaś Jacka i poprawiałaś jego palcówki, Jacqueline? Uczysz się gry na fortepianie?

– Tak, proszę pana – odrzekła.

– Chodź – odezwał się Jack i wyciągnął do niej rękę -zaprowadzę cię na górę, a potem wrócę na próbę śpiewu.

Ale kiedy dotarli na piętro, na którym znajdował się pokój dziecinny, zaświtała mu w głowie pewna myśl.

Niewątpliwie był to nierozważny pomysł. Jeden z tych, które z pewnością najpierw powinien uzgodnić z babką i Belle. Natychmiast jednak podzielił się nim z Jacqueline.

– Nie chciałabyś zagrać podczas wieczornego koncertu? – zapytał. – Jestem pewien, że byłabyś gwiazdą nawet wśród dorosłych. Mogłabyś wystąpić zamiast mnie. Co ty na to?

Kiedy na niego spojrzała, zauważył, że jej oczy rozszerzyły się i zabłysły. Nagle uświadomił sobie, że nie powinien był tego mówić. Belle urwie mu głowę. Stało się jasne, że wszystkie jej obawy były jak najbardziej uzasadnione. Miał przed sobą dziecko, które chciało dzielić się swym talentem z innymi ludźmi, a nawet czuło taką potrzebę.

– Tak – wyszeptała. – O tak, bardzo proszę.

Do diabła – nie był pewien, czy uda się to przeprowadzić. Babka może się nie zgodzić. A Belle ma prawo dać mu w twarz.

– Zobaczymy, co da się zrobić. – Uścisnął jej rączkę i patrzył, jak dziewczynka wślizguje się do pokoju dziecinnego.

Przesunął palcami po włosach i wydymając policzki, głośno wypuścił powietrze. Czas na próbę kukania. Potem będzie musiał poszukać babki i Belle. A później porozmawiać z Juliana i panem Holyokiem.

Co za wspaniały wigilijny dzionek – pomyślał. Ciekawe, co w tej chwili porabiają Reggie, jego ślicznotki i przyjaciele. Pewnie odsypiają noc, którą spędzili najpierw na hulankach, a potem na innych przyjemnościach.

Juliana i Howard gorliwie ćwiczyli w pokoju muzycznym niemal całe pół godziny. Dziewczyna miała ochotę porozmawiać od serca z bratem, lecz ten zdawał się pochłonięty własnymi problemami. Po próbie zamierzał wybrać się na plebanię.

– Nie, nie mogę iść z tobą – odrzekła, gdy ją o to zapytał. – Ja… Jack… muszę tu zostać.

Howard zmarszczył czoło.

– Jak myślisz, czy będę mógł ją zabrać na krótki spacer? – zapytał. – To bardzo mili ludzie, państwo Fitzgerald, nie sądzisz?

– Howardzie – rzekła Juliana – nie skompromitujesz Rosę, prawda? Bardzo cię proszę. To taka miła dziewczyna.

Spojrzał na siostrę poważnie.

– Jeszcze tylko kilka dni i potem już jej nie zobaczę -powiedział. – Nie wiem, czy będę mógł się z tym pogodzić, Julie.

– Ona jest tylko guwernantką, Howardzie – rzekła Juliana. – Papa…

– Co tam papa! – odparł lekceważąco. – Jej siostra wyszła za Lynwooda. Ich ojciec jest dżentelmenem.

– Ależ Howardzie – rzekła z rozszerzonymi ze zdumienia oczami – myślisz poważnie o…

– Nie wiem jeszcze, co myślę – rzekł, ciągle marszcząc czoło. – Mam mętlik w głowie, Julie.

To bez wątpienia nie była odpowiednia chwila, by mówić o sobie – pomyślała. A poza tym właściwie nie miała o czym rozmawiać. Lubiła Jacka, podobał jej się i nawet zaczęła się w nim zakochiwać. Wszystko toczyło się gładko – tak jak powinno. Z wyjątkiem tego, że Fitz ją pocałował i przez to wywrócił cały jej świat do góry nogami. A wczoraj na ślizgawce, podczas tego okropnego zamieszania, odruchowo zwróciła się do niego, a on opiekuńczo objął ją ramieniem. I nie odezwał się ani słowem. Ten zwykle wesoły, gadatliwy Fitz!

Od samego rana miała świadomość, że to jest ten dzień. I wiedziała, jaka będzie jej odpowiedź. Była z tego powodu szczęśliwa. Kiedy więc po lunchu Jack zapytał ją, czy nie poszłaby z nim do galerii, uśmiechnęła się ciepło i odrzekła, że musi tylko wziąć szal.

Szli w milczeniu przez całą długość galerii – ona trzymała go pod rękę, on nakrył jej dłoń swoją dłonią.

– Cóż – rzekł wreszcie, przystając i patrząc na nią. -Przyszedł moment, kiedy musisz się zdecydować, Juliano. Obiecałem ci, że nie będę cię do niczego zmuszał, jeśli do dziś mnie nie polubisz. I oto nadeszła pora.

– Wiem – rzekła. – Polubiłam cię, Jack.

On ma jakieś inne oczy – pomyślała. Dziś nie wydawały się takie stare, nie miały tego cynicznego wyrazu. Były po prostu łagodne. Oczy zakochanego mężczyzny? Czy oczy miłego wujka? Co za dziwna myśl w takiej chwili!

– Dobre i to na początek – powiedział. – Sądzisz, że mogłabyś mnie poślubić, Juliano?

– Tak – odparła.

– Czy tylko tak ci się wydaje, czy jest w tym coś więcej?

Nie była pewna, co miał na myśli.

– Czy chcesz za mnie wyjść? – zapytał. – Gdybyś w tej chwili miała dokonać absolutnie niezależnego wyboru, zdecydowałabyś się mnie poślubić?

– Tak – odrzekła.

– Dlaczego? – spytał patrząc na nią uważnie.

Z jego oczu zniknęła łagodność, ale też nie było w nich cynizmu.

Nie spodziewała się takiego pytania. Z pewnością nie musiał go zadawać.

– Bo papa cię wybrał – powiedziała – i dlatego, że byłeś dla mnie dobry. Polubiłam cię. Widziałam też, że lubisz dzieci, a to ważne. I dlatego że… cóż, powinnam już wyjść za mąż. Byłbyś dobrym mężem, a ja starałabym się być dobrą żoną.

Zabrzmiało to nieprzekonująco.

– Ale czy naprawdę mnie lubisz? – zapytał.

– Tak. – To była prawda. Nie kłamała.

– A nie jakiegoś innego mężczyznę?

– Nie.

Jej serce zaczęło bić niepokojąco szybko. Nie umiała kłamać. Chciała mu zadać te same pytania, lecz nie śmiała. Była kobietą. A kobiecie nie wypadało pytać o takie rzeczy. A jeśli on zamierzał się z nią ożenić, bo uważał to za swój obowiązek? Jeżeli nie polubił jej przez ten tydzień? Jeśli darzy uczuciem jakąś inną kobietę?

Pochylił głowę i pocałował ją. Ciepły, delikatny pocałunek z lekko rozchylonymi ustami. Bardziej wyrafinowany niż gwałtowny pocałunek Fitza.

– Chcesz więc, bym oficjalnie porozmawiał z twoim ojcem i poprosił go o twoją rękę? – zapytał, kiedy już odchylił głowę. – I by jutro zostały ogłoszone nasze zaręczyny… może wieczorem? Jesteś tego zupełnie pewna, Juliano?

– Tak – powiedziała. – Jestem pewna, Jack. W jego oczach znowu dostrzegła czułość.

– A więc jestem najszczęśliwszym z ludzi – odparł. Te konwencjonalne słowa nagle wydały jej się dziwnie nienaturalne. Były raczej jak zasłona między nimi niż jak okno do wnętrza jego duszy. Czy rzeczywiście jej odpowiedź go uszczęśliwiła? Szkoda, że nie mogła tego wiedzieć. Och, jaka szkoda!

– Je też jestem szczęśliwa. – Uśmiechnęła się. – Bardzo szczęśliwa.

– Chyba powinienem teraz poszukać twego ojca -rzekł.

– Tak – potwierdziła.

Ale gdy odprowadził ją na dół, nie mogła pójść do salonu, do matki i babki. Obie wiedziały, co się dzieje, i płonęły z ciekawości i podniecenia. Podobnie zresztą jak księżna i matka Jacka. Nie mogła tam iść i siedzieć obok nich, gawędząc o pogodzie i udając, że nic niezwykłego się nie wydarzyło.

Pobiegła więc do sali balowej, myśląc, że nikogo w niej nie będzie, gdyż próba miała się odbyć przed południem. Lecz zastała tam Isabellę, która sprawdzała akustykę pomieszczenia, wydając dziwne dźwięki.

– Och, przepraszam – rzekła Juliana i wycofałaby się, gdyby Isabella nie uśmiechnęła się i nie zatrzymała jej.

– Wejdź, proszę – powiedziała. – Czas skończyć na dzisiaj.

Juliana była ostatnią osobą, z którą miała ochotę rozmawiać. Isabella spędziła okropną, bezsenną noc, przewracając się z boku na bok i rozważając, co by było, gdyby dziewięć lat temu nie uciekła, lecz powiedziała Jackowi prawdę. A kiedy wreszcie zasnęła, śnił jej się Marcel: kurczowo trzymając się krawędzi lodu, powoli zsuwał się pod wodę. Budziła się kilka razy, chwytając powietrze, jakby to ona tonęła.

Dziś musiała wreszcie pogodzić się z myślą, że to ostateczny, nieodwołalny koniec. Właściwie wszystko skończyło się już dziewięć lat temu. Zapomniała o Jacku i żyła swoim życiem. W ciągu tych lat osiągnęła bardzo dużo. Ale dopiero dziś uświadomiła sobie, że aż do wczoraj sprawa nie była zakończona.

Wczoraj oboje wyznali, że kochali się niegdyś. I wczoraj pożegnali się na zawsze.

Zupełnie nie miała teraz ochoty rozmawiać z dziewczyną, z którą Jack zamierzał się ożenić. A przecież to taka niewinna, słodka istota. I bez wątpienia bardzo zakochana w Jacku. Bo jakaż kobieta mogłaby się oprzeć jego zalotom?

– Nie chciałam ci przeszkadzać – rzekła Juliana, lecz weszła do pokoju. – Szukałam jakiegoś ustronnego miejsca.

– Masz więc całą tę salę do dyspozycji, jeśli chcesz -odparła Isabella nie przestając się uśmiechać.

Patrzyła, jak dziewczyna bierze głęboki oddech i powoli wypuszcza powietrze.

– Czy kiedykolwiek czułaś się tak przerażona, że chciałabyś gdzieś uciec z krzykiem?

– Tak – odrzekła Isabella. – Czułam się tak wczoraj na ślizgawce. Czy coś się stało?

– Tylko to, czego się spodziewałam od tygodnia – powiedziała Juliana. – Jack rozmawia właśnie w tej chwili z moim ojcem. Uzgadniają sprawy związane z naszym małżeństwem. Jutro zostaną ogłoszone zaręczyny… chyba na balu.

Uśmiechnęła się promiennie.

Isabella poczuła się, jakby ktoś wbił jej nóż w serce i jeszcze obracał nim w ranie.

– I jesteś przestraszona? – zapytała. – Czyż to nie jest zwykły lęk towarzyszący podobnym okazjom? Masz jakieś wątpliwości co do swoich uczuć?

– Jakżebym mogła? – odrzekła Juliana. – To mężczyzna, o jakim marzyłaby każda kobieta, czyż nie? Przystojny, bogaty, czarujący. I okazało się, że nie jest taki, jakim wydawał mi się na początku. Myślałam wtedy, że to cyniczny, zimny człowiek. Ale myliłam się. Bardzo go lubię. I podziwiam za to, co wczoraj zrobił, choć na pewno wszyscy inni mężczyźni także pospieszyliby z pomocą, gdyby byli bliżej. Chyba mam wielkie szczęście. A on powiedział, że uczyniłam go najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.