– Jesteś naprawdę bardzo wyrozumiała – z wdzięcznością powiedział Tino. – Sądziłem jednak, że będziesz niezadowolona i dlatego pięć minut temu zatelefonowałem do mojej siostry.

– Twojej siostry? – zdumiała się Elyn, usiłując dobrze go zrozumieć.

– Diletta jedzie w piątek w kierunku Cavalese, by spędzić weekend u rodziny swojego narzeczonego. Twoje towarzystwo sprawi jej w podróży wielką przyjemność.

– Och, ale…

– Proszę cię, Elyn – przerwał jej Tino. – Obiecałem ci wyjazd na narty i jest mi bardzo przykro, że nie dotrzymam obietnicy. Ale…

Jeśli nawet Elyn sama nie wiedziała, czy jechać do Cavalese, czy pozostać w Weronie, to sprawa rozstrzygnęła się sama. Gdy wieczorem wychodziła z biura, nagle z rytmem jej kroków zlały się inne. Spostrzegła wysoką, elegancką postać Maxa Zappellego.

Sam jego widok sprawił, że poziom adrenaliny podniósł się w jej krwi, i tylko dzięki swojej wrodzonej dumie zdołała jakoś zachować pozory chłodu.

– Jak ci idzie w krainie komputerów? – spytał spokojnie, trzymając aktówkę w dłoni, gdy dotarli do dwuskrzydłowych drzwi.

– Sądzę, że nieźle – mruknęła uprzejmie. – Tino Agosta jest znakomitym nauczycielem.

Miała wrażenie, że jej pracodawca mruknął po włosku coś, co nie brzmiało najprzyjemniej, ale uznała, że się myli, gdy w chwilę później miłym, więcej, aksamitnym tonem, orzekł:

– To dobrze. – Po czym, otwierając przed nią drzwi, dodał: – Zapewne, jak zawsze, nie grozi ci samotny weekend w obcym kraju?

Czyżby kpił? A może myślał, choć próbowała wyprowadzić go z błędu, że w jej życiu nie ma żadnych atrakcji towarzyskich? Należało bezzwłocznie uświadomić mu, że jest inaczej. Tego domagała się jej ambicja.

– O, na pewno nie! – oznajmiła raźnym głosem, szybko wychodząc z budynku i zanurzając się w chłodnym powietrzu wieczoru. – Tam, gdzie się wybieram, będą tłumy narciarzy. – Po czym chłodno dodała: – Dobranoc, panie Zappelli – i oddaliła się dystyngowanym krokiem. Miała jednak dziwne wrażenie, że on wciąż stoi w miejscu, odprowadzając ją spojrzeniem.


Diletta Agosta była gadatliwa i, w odróżnieniu od brata, niesłychanie wylewna. Nie mówiła po angielsku tak dobrze jak on, lecz w czasie dwuipółgodzinnej jazdy do Cavalese porozumiewały się całkiem nieźle. W końcu Diletta wysadziła ją przed hotelem, żegnając się wesołym:

– Ciao, Elyn, do zobaczenia niedziela, pół godziny po czwartej. – I z wprawą rajdowca ruszyła prosto w środek chaotycznego, weekendowego ruchu.

– Aaa… Signorina Talbot – powitał ją mężczyzna w recepcji, wyraźnie olśniony jej urodą. – Będzie pani jadła kolację?

– Si, grazie. - Elyn uśmiechnęła się i podążyła w ślad za boyem hotelowym.

Jak stwierdziła następnego dnia, Cavalese nie było miastem zbyt wielkim, toteż w krótkim czasie zdołała obejrzeć witryny po obu stronach ulicy.

– Dzisiaj sobota – mówiła sama do siebie – mogę robić co zechcę.

Weszła do najbliższej kawiarni i zamówiła kawę, obiecując sobie, że wróci tu po południu i skosztuje kuszących ciastek.

Wypiła kawę i zaczęła znów zwiedzać miasto, nad którym wznosiły się ośnieżone góry. W porze obiadu stwierdziła, że znajduje się nie opodal miejsca, skąd odchodzi kolejka linowa. Wydało się jej rzeczą logiczną, że wysoko w górach musi być jakaś restauracja, gdzie można by coś zjeść i wokół której mogłaby trochę pospacerować.

Kupując bilet, zdała sobie sprawę, że na szczyt Cermis wjeżdża się dwoma różnymi wagonikami. Przypuszczała, że dzieje się tak z powodu bardzo stromego zbocza. W jego połowie zbudowano stację, gdzie turyści przesiadali się z jednego wagonika do drugiego.

Gdy w końcu dotarła do najwyższej stacji, z ulgą oddaliła się od mniej więcej czterdziestoosobowej grupy pasażerów i wciągając w płuca czyste, ostre powietrze, stanęła zachwycona widokiem.

Nie było tam narciarzy, toteż wolno ruszyła pod górę, patrząc w bok, gdzie leżały zatłoczone tereny narciarskie. Dostrzegła również wyciąg krzesełkowy – zapewne bardziej doświadczeni narciarze wjeżdżali nim na górę, by zjeżdżać trudniejszymi trasami.

Zobaczyła restaurację i weszła do środka, by, jedząc lasagne, a następnie pijąc kawę, spędzić przyjemne pół godziny. Gdy jednak myśli o Maksie znów zaczęły ją niepokoić, postanowiła wyruszyć na spacer. Niestety, wszędzie natykała się na ludzi. Pomyślała, że lepiej będzie się udać w przeciwnym, mniej uczęszczanym kierunku i spokojnie podziwiać potężne, majestatyczne sosny. Gdy dotarła w upatrzone miejsce, nie było tam nikogo. Była przekonana, że znajduje się poza trasą narciarską. Szła jeszcze jakiś czas, aż nagle dostrzegła drzewo, stojące z dala od innych, które, być może dlatego, wydawało się skamieniałe.

Przez długą chwilę podziwiała je z pewnej odległości, po czym ruszyła w jego stronę, by przyjrzeć się z bliska lodowym nawisom, które je zdobiły.

To niesłychane, zdumiewała się, wpatrzona w drzewo, które żyło i zieleniło się pod powłoką śniegu i lodu. Zaczęła żałować, że nie ma ze sobą aparatu fotograficznego. Przesunęła się o kilkanaście kroków, by spojrzeć na nie z innej perspektywy, gdy wtem usłyszała jakiś odgłos. Zaciekawiona obróciła głowę i spojrzała w prawo. Nagle zamarła. Nie! – rozbrzmiało niczym wybuch w jej głowie i jednocześnie zdała sobie sprawę, że musiała wkroczyć na trasę narciarską. Prosto na nią pędziła sylwetka w czerni. Nie było już szansy uniknięcia kolizji.

Stanęła, osłupiała, nie wiedząc, gdzie uskoczyć. I wtedy, jakimś nadludzkim wysiłkiem, narciarz skręcił w lewo, by, o zgrozo! zaryć się w zaspie śniegu – jego narty potoczyły się w jedną stronę, a on w drugą.

– Och, przepraszam! Ogromnie przepraszam! – wołała Elyn, biegnąc tak szybko, jak tylko mogła, ku miejscu, w którym leżał. Nie ruszał się, miał odwróconą twarz. Rozpaczliwie rozejrzała się wokół. Dlaczego nie było tu nikogo, choć w okolicy kręciło się tylu ludzi?! – Czy nic się panu nie stało? – zapytała gorączkowo. I nigdy nie odczuła tak wielkiej ulgi, jak wówczas, gdy nagle, wciąż skurczony, z przekrzywioną głową, powrócił do pozycji siedzącej. – Czy nic się panu nie stało? – powtórzyła, żałując, że zna tylko tyle włoskiego, ile zdołała liznąć w ciągu kilku ostatnich tygodni.

– Jeszcze nie wiem – odparł po angielsku.

Znała ten głos. Obawa, strach, niedowierzanie, by nie wspomnieć o radosnym drżeniu – wszystko zmieszało się ze sobą. Elyn spojrzała na mężczyznę, nie wierząc w to, co widzi. Okulary słoneczne kryły jego oczy. Gdy na niego patrzyła, zdjął czapkę narciarską. Miał ciemne włosy. Uniósł głowę i wysunął brodę z fałdów narciarskiej kurtki.

Poznała energiczny zarys jego podbródka, mimo iż wciąż nie dowierzała świadectwu swoich zmysłów. Gdy w końcu wyciągnął rękę i zdjął okulary, by odsłonić dwoje ciemnych, przenikliwych oczu, które tak bardzo kochała, nie mogła powstrzymać okrzyku: – To ty?! Co tu robisz?

Rozdział 6

– Nic ci się nie stało?! Mogę ci pomóc? – wykrzyknęła Elyn tak wstrząśnięta, że nie mogła ukryć niepokoju.

– Chyba wystarczająco mi pomogłaś! – warknął.

– Tak mi przykro – jąkała się nerwowo.

– I słusznie – mruknął.

Elyn przełknęła tę uwagę. Było teraz jasne, że zjeżdżał jedną z najszybszych tras i nie przyszło mu do głowy, że jakiś idiota może stać, jak gdyby nigdy nic, w samym jej środku.

– Czy zdołasz się podnieść? – pytała z niepokojem.

– Przynieś mi narty – rozkazał.

Szczęśliwa, że może coś dla niego zrobić, ruszyła ochoczo. Gdy wracała z nartami, zdołał się już dźwignąć przy pomocy kijków.

– Chcesz założyć narty? – zapytała.

– Nie sądzę – powiedział krótko i wtedy już wiedziała, że coś mu się stało.

– Jesteś z przyjaciółmi? – Zdała sobie sprawę, że sprowadzając go na dół, może potrzebować pomocy. Jednakże z chwilą, gdy uświadomiła sobie, że z równym powodzeniem mógł wybrać się na narty z jedną z tych ślicznych panienek, które widywała obok niego na zdjęciach, zazdrość niczym sztylet ugodziła ją w serce. – Czy mam sprowadzić… eee… tobogan? To chyba tak się nazywa?

– odezwała się ponownie, gdy nie raczył odpowiedzieć na jej poprzednie pytanie. – Przecież musi gdzieś tu być stacja pogotowia górskiego…

– Nie ma potrzeby – odburknął arogancko.

Elyn wiedziała tylko tyle, że choćby bolało go jak wszyscy diabli, ambicja nie pozwoli mu na robienie wokół siebie zamieszania.

– Pięknie – powiedziała spokojnie. – Myślę jednak, że nie będzie rzeczą zdrożną, jeśli zejdziemy na dół. – Jego brwi uniosły się, gdy usłyszał „zejdziemy”, ale nic nie powiedział. Toteż Elyn odgadła, iż godzi się na to, by ruszyć ku stacji kolejki linowej. – Możesz się na mnie oprzeć, jeśli ci to pomoże – zaproponowała, wciąż nękana wyrzutami sumienia, że z winy jej bezmyślności człowiek, ba, co więcej, człowiek tak jej drogi, mógł skręcić sobie kark.

Poczuła w żyłach silniejsze pulsowanie krwi, gdy Max wolno do niej podszedł i położył rękę na jej ramieniu. Rozpoczęli wędrówkę w dół.

Wolno posuwali się w kierunku kolejki. Max uparł się, iż sam będzie nieść narty. I choć Elyn wiedziała, że cierpi, pozwoliła mu na to, skoro domagała się tego jego podrażniona męska ambicja.

– To już niedaleko – dodawała mu otuchy, gdy wolno schodzili w dół, mieszając się stopniowo z tłumem przybyłych tu na weekend narciarzy.

Jakże on musi cierpieć, martwiła się, gdy z Maxem wspartym na jej ramieniu zbliżali się do kolejki. Nikt jednak, patrząc na niego, nie dostrzegłby, że coś mu dolega. Lekko utykał jedynie na prawą nogę. Jaki dzielny, jaki dumny, kochany, myślała czule.

W końcu wsiedli do pierwszego wagonika i stojąc blisko siebie, czekali na odjazd. Podniosła na niego wzrok, by sprawdzić, jak się czuje. Patrzył prosto w jej oczy.

– A tobie nic się nie stało? – zapytał z niepokojem w głosie.

Elyn poczuła, że kocha go jeszcze bardziej. W trosce o nią zapomniał o swoim cierpieniu. Zwilgotniały jej oczy. Była bliska płaczu. Oczywiście nie zapłakała. Nie pozwalała jej na to ambicja. Nigdy nie odgadnie, czego mógłby dokonać kilku serdecznymi słowami!

– Nic a nic! – zapewniła go wesoło.

Wtedy kolejka ruszyła. Gdy byli już na dole i wychodzili z budynku stacji kolejki, Elyn dostrzegła szeroką wnękę okienną. Wskazując na nią, powiedziała:

– Może chciałbyś tam usiąść? Idę po taksówkę.

– Mam tu samochód – powiedział chłodno i trzymając rękę na jej ramieniu, lekko pchnął ją w kierunku parkingu.

Elyn dostrzegła jego ferrari niemal na wprost siebie. W miarę, jak się ku niemu zbliżali, coraz bardziej niepokoiła się o Maxa. Czuła wyraźnie, choć nie było to widoczne, że z każdym krokiem bardziej utyka.

– Czy nie sądzisz… że powinien cię obejrzeć lekarz? – spytała, gdy otwierał bagażnik.

– Nie – uciął. – Nie sądzę.

Policz do dziesięciu, powiedziała do siebie, gdyż jego ton, jego sposób bycia, zaczynały ją drażnić. Przecież on cierpi, przypomniała sobie i zrobiło jej się przykro, że przez chwilę gniewała się na niego.

– Tu! – rozkazał i utykając, podszedł do drzwi od strony kierowcy. – Siadaj! – powiedział.

Tym razem Elyn poczuła do niego zdecydowaną niechęć. Nie znosiła, by ktoś nią dyrygował. Zdołała to jednak opanować.

– Dobrze – odpowiedziała spokojnie.

Tymczasem on, nie prosząc jej o pomoc, obszedł samochód, otworzył drugie drzwi i usiadł na miejscu pasażera.

– Zamknij drzwi i ruszaj – powiedział.

Ruszaj… – powtórzyła w myślach, nie wierząc w to ani przez chwilę. Ferrari! Na miłość boską. On chyba żartuje! Nie wyglądał jednak na kogoś, kto żartuje.

– Ruszaj! – warknął.

A niech cię diabli! – pomyślała z wściekłością. Wyrwała mu kluczyki, wcisnęła jeden z nich w stacyjkę i przez chwilę zaczęła się wpatrywać w tablicę rozdzielczą.

– Dokąd? – zapytała przez zaciśnięte zęby, modląc się o to, by nie odparł: Do domu. Jego dom bowiem leżał gdzieś pomiędzy lotniskiem w Bergamo a Werona.

– Jeden z przyjaciół użyczył mi swojej willi na weekend. Leży w górach, nie opodal Cavalese – powiedział. – Będę ci mówił, jak tam dojechać.

Elyn nie czekała dłużej. Zebrawszy w sobie odwagę, co przyszło jej tym łatwiej, że złość przesłoniła wszelkie obawy, włączyła silnik i po chwili przekonała się, jak łatwo jest prowadzić ferrari. Jazda nie trwała zbyt długo. Po dziesięciu minutach zatrzymali się przed parterową willą.

– Zaczekaj! Pomogę ci wysiąść – powiedziała, wyłączając silnik.

Tymczasem Max otworzył już swoje drzwi, gdy do niego dotarła. Oparł się o jej ramię, wydawało się to sprawiać mu satysfakcję. Tak szli podjazdem, wspięli się po schodkach, a w końcu stanęli na wpółzadaszonej werandzie.

– Zdejmę tu buty – oświadczył i przysiadł na ławce.

Zdjął lewy but, a Elyn wyciągnęła po niego rękę. Ważył chyba tonę.

– Ostrożnie – przestrzegła, gdy zmagał się z prawym butem. – Stopa nie wygląda na zbyt opuchniętą – zauważyła.