– To ci się nie spodoba. – Jodie wyraźnie się bała.

– O, na pewno.

– Widzisz, ona jest geniuszem. I przez to, że jest taka mądra, inne dzieciaki traktowały ją jak dziwadło. Nie chce, żeby jej dzieciak też przez to przechodził, więc postanowiła, że dawcą spermy nie może być ktoś taki jak ona.

– Taki jak ona? Czyli?

– No… geniusz.

Najchętniej potrząsałby nią tak mocno, aż zgubi wszystkie zęby.

– O co ci, do cholery, chodzi? Dlaczego ja? Jodie patrzyła na niego uważnie.

– Bo myśli, że jesteś głupi.

– Trzy protony i siedem neutronów izotopu… – Jane odwróciła się tyłem do ośmiu studentów: sześciu chłopców i dwóch dziewcząt, i zaczęła rysować na tablicy.

Do tego stopnia pochłonęło ją rysowanie, że nie zwróciła uwagi na małe zamieszanie za plecami.

Zaskrzypiało krzesło. Rozległy się szepty.

– Jądro atomu… – Szelest papieru. Głośniejsze szepty. Zdumiona, odwróciła się, chcąc poznać źródło hałasów.

I zobaczyła Cala Bonnera. Opierał się nonszalancko o ścianę.

Cała krew odpłynęła jej z głowy i po raz pierwszy w życiu myślała, że zemdleje. Jakim cudem ją odnalazł? Co tu robi? Przez ułamek sekundy łudziła się, że może jej nie poznał. Miała na sobie konserwatywny w kroju kostium, włosy, jak zwykle w pracy, zaplotła we francuski warkocz. Była też w okularach, a nigdy ich u niej nie widział. Ale nie nabrała go nawet na chwilę.

W sali zapadła cisza. Studenci chyba go rozpoznali, ale nie zwracał na nich uwagi. Patrzył na nią.

Nigdy nie była obiektem takiej nienawiści. Zmrużył oczy i obrzucił ją lodowatym spojrzeniem.

Z trudem wzięła się w garść. Do końca zajęć zostało jeszcze dziesięć minut. Musi się go pozbyć, żeby dokończyć wykład.

– Panie Bonner, czy mógłby pan na mnie poczekać w moim gabinecie? Na samym końcu korytarza.

– Nigdzie się nie ruszę. – Po raz pierwszy popatrzył na ośmiu seminarzystów. – Koniec zajęć. Do widzenia.

Zerwali się na równe nogi, zamykali notesy, wkładali płaszcze. Nie chciała doprowadzić do publicznej awantury, więc oznajmiła spokojnie:

– 1 tak już prawie skończyłam. Do zobaczenia w środę.

Wyszli w ciągu kilku sekund, obrzucając ich przy tym ciekawymi spojrzeniami. Cal oderwał się od ściany i zamknął drzwi na klucz.

– Otwórz – poprosiła natychmiast, przerażona, że znajduje się z nim sama w ciasnej salce bez okien. – Porozmawiamy w moim gabinecie.

Przyjął wcześniejszą pozycję. Skrzyżował nogi, splótł ręce na piersi. Miał silne ramiona.

– Najchętniej rozerwałbym cię na strzępy.

Gwałtownie nabrała tchu, gdy ogarnęła ją panika. Nagłe jego postawa nabrała nowego znaczenia – wyglądał jak człowiek, który z najwyższym trudem panuje nad sobą.

– Nie masz nic do powiedzenia? Co się stało, pani profesor? Poprzednio buzia ci się nie zamykała.

Łudziła się, że uraziła dumę wojownika, ukrywając, kim jest naprawdę, i to go wyprowadziło z równowagi. Niech to nie będzie nic innego, błagam, modliła się bezgłośnie.

Podszedł powoli. Odruchowo cofnęła się o krok.

– Jak się teraz czujesz? – zapytał. – A może twój genialny mózg jest taki wielki, że zajął miejsce serca? Myślałaś, że mnie to nie obchodzi, czy może liczyłaś, że się nie dowiem?

– Dowiesz? – zdobyła się zaledwie na szept.

Dotknęła plecami tablicy.

– Obchodzi mnie, pani profesor. I to bardzo.

Zrobiło jej się gorąco.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Bzdura. Kłamiesz.

Podchodził coraz bliżej. Miała wrażenie, że ktoś zmuszają do łykania kłębków waty.

– Wolałabym, żebyś sobie stąd poszedł.

– Wyobrażam sobie. – Podszedł tak blisko, że dotykał jej ramienia. Poczuła zapach mydła, wełny i gniewu. – Mówię o moim dziecku, pani profesor. O tym, że postanowiłaś zajść ze mną w ciążę. O tym, że z tego, co mi wiadomo, osiągnęłaś cel.

Straciła resztki sił. Ciężko oparła się o tablicę. Nie to, błagam, Boże, tylko nie to. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię.

Nic nie mówił; czekał.

Głęboko zaczerpnęła tchu. Zdawała sobie sprawę, że nie ma sensu zaprzeczać. Z trudem wykrztusiła:

– To nie ma z tobą nic wspólnego. Proszę, zapomnij o tym.

Był przy niej w ułamku sekundy. Jęknęła gardłowo, gdy złapał ją za ramię i szarpnął mocno. Był blady, na skroni pulsowała nabrzmiała żyłka.

– Zapomnieć? Mam zapomnieć?

– Nie przypuszczałam, że to cię obchodzi! Myślałam, że to dla ciebie bez znaczenia!

Jego usta prawie się nie poruszały.

– Owszem.

– Proszę… Tak bardzo pragnę dziecka. – Jęknęła, gdy zacisnął dłoń na jej ramieniu. – Nie chciałam cię w to mieszać. Nie miałeś się dowiedzieć. Nigdy… nigdy wcześniej nie zrobiłam czegoś takiego. To… narastało we mnie… takie pragnienie. Nie miałam innego wyjścia. -Nie miałaś prawa.

– Wiem, że postąpiłam niewłaściwie, ale myślałam tylko od dziecku. Puścił ją powoli. Wyczuwała, że z trudem panuje nad sobą.

– Są inne sposoby. Beze mnie.

– Banki spermy to żadna alternatywa.

Patrzył na nią z pogardą, a groźba w przeciągłym głosie z południowym akcentem sprawiła, że najchętniej schowałaby się do mysiej dziury.

– Alternatywa? Nie lubię, kiedy używasz trudnych słów. Widzisz, nie jestem naukowcem, jak ty. Jestem wiejskim głupkiem, więc lepiej mów po ludzku.

– Bank spermy nie wchodził w grę.

– A to czemu?

– Mój iloraz inteligencji przekracza sto osiemdziesiąt.

– Gratuluję.

– To nie moja zasługa, więc nie ma czego. Taka się urodziłam, ale przekonałam się, że to raczej przekleństwo niż błogosławieństwo. Chciałam urodzić normalne dziecko. I dlatego musiałam starannie wybrać ojca. – Wykręcała nerwowo ręce, głowiąc się, jak to powiedzieć, nie denerwując go jeszcze bardziej. – Potrzebny był mi mężczyzna o… eee… przeciętnym ilorazie inteligencji. A dawcami spermy są najczęściej studenci medycyny.

– A nie wieśniaki z Karoliny, co to zarabiają na życie ganiając za piłką.

– Wiem, że niewłaściwie cię oceniłam. – Machinalnie kręciła guzik od żakietu. – Ale teraz mogę tylko przeprosić.

– Mogłabyś załatwić aborcję.

– Nie! Kocham to dziecko! Nie!

Spodziewała się, że będzie ją namawiał, ale milczał. Odwróciła się i przeszła w kąt, chcąc odsunąć się od niego najdalej jak to możliwe. Musi chronić siebie i dziecko.

Słyszała, że za nią idzie i miała wrażenie, że celuje do niej z niewidzialnej strzelby. Mówił cicho, tak że ledwie go słyszała.

– Oto, co nas czeka, pani profesor. Za kilka dni pojedziemy do Wisconsin, tam prasa się o nas nie dowie, i weźmiemy ślub.

Wstrzymała oddech, porażona jego jadowitym tonem.

– Nie licz na romantyczny miesiąc miodowy, bo to będzie małżeństwo z piekła rodem. Po ceremonii rozstaniemy się, a kiedy już dziecko przyjdzie na świat, weźmiemy rozwód.

– Co ty opowiadasz? Nie wyjdę za ciebie. Nie rozumiesz. Nie obchodzą mnie twoje pieniądze. Niczego od ciebie nie chcę.

– Nie obchodzi mnie, czego chcesz.

– Dlaczego? Dlaczego to robisz?

– Bo nie chcę, żeby moje dziecko było bękartem.

– Nie będzie bękartem. Dzisiaj…

– Zamknij się! Mam wiele praw, łącznie z prawem opieki, o które będę walczył, jeśli akurat przyjdzie mi na to ochota!

Poczuła się, jakby ją uderzył w splot słoneczny.

– Prawem opieki? Nie możesz! To moje dziecko!

– Nie tylko.

– Nie pozwolę!

– Straciłaś wszelkie prawo sprzeciwu, gdy uknułaś ten podstępny plan.

– Nie wyjdę za ciebie.

– Owszem, wyjdziesz. A wiesz dlaczego? Bo prędzej cię zniszczę niż dopuszczę do tego, by moje dziecko dorastało jako bękart.

– Czasy się zmieniły. Na świecie żyją miliony samotnych matek. Nikt na to nie zwraca uwagi.

– Ja zwracam. Posłuchaj uważnie: sprzeciwisz mi się, a zażądam wyłącznego prawa opieki. Będziemy się procesowali, aż pójdziesz z torbami.

– Nie rób tego. To moje dziecko! Tylko moje!

– Powiedz to sędziemu.

Nie wiedziała, co powiedzieć. Nagle znalazła się w strasznym, ciemnym miejscu, gdzie słowa nie przechodziły przez gardło.

– Pani profesor, babranie się w błocie to mój zawód, nie przejmuję się tym wcale. Wiesz co? Właściwie nawet to lubię. Masz wybór: albo załatwimy to między nami, czysto i grzecznie, albo publicznie, z praniem brudów i marnowaniem pieniędzy. Wybieraj. I tak wygram.

Słuchała go uważnie.

– To niesprawiedliwe. Nie chcesz tego dziecka.

– Rzeczywiście, dzieciak to ostatnia rzecz, jakiej mi trzeba, i będę cię za to przeklinał do śmierci, ale to nie jego wina, że za matkę ma kłamliwą sukę. Jak już powiedziałem, nie chcę, żeby moje dziecko było bękartem.

– Nie mogę. Nie chcę.

– Trudno. Mój prawnik jutro się z tobą skontaktuje, musisz podpisać umowę przedślubną. Po rozwodzie oboje zostaniemy z tym, co mamy w tym momencie. Nie tknę ani grosza z twoich pieniędzy, a ty z moich. Poczuwam się do finansowej odpowiedzialności tylko za dzieciaka.

– Nie chcę twoich pieniędzy! Posłuchaj wreszcie! Sama dam sobie radę! Niczego od ciebie nie chcę. Puścił jej słowa mimo uszu.

– Niedługo muszę wracać do Karoliny Północnej, więc musimy załatwić to jak najszybciej. Za tydzień będziemy małżeństwem. Później będziemy się porozumiewali przez mojego prawnika.

Zepsuł jej piękne plany. Boże, co ona narobiła? Przecież nie powierzy dziecka temu barbarzyńcy, nawet na krótko!

Musi z nim walczyć. Nie ma prawa do jej dziecka! Nie obchodzi jej, ile ma milionów, nieważne, jak kosztowny okaże się proces, to jest jej dziecko. Nie pozwoli mu wpadać bez zaproszenia i odbierać jej skarbu. Nie ma prawa…

Gniew ustąpił wyrzutom sumienia. Ma prawo, a jakże. Sama chciała, żeby właśnie Cal był ojcem jej dziecka. Tym samym, czyjej się to podoba, czy nie, on ma prawo decydować o jego przyszłości.

Zmusiła się, by spojrzeć prawdzie w oczy. Nawet gdyby było ją stać na kosztowną batalię sądową, nie może tego zrobić. Wpakowała się w tę sytuację ignorując własne zasady, wmawiając sobie, że cel uświęca środki, i proszę, dokąd ją to zaprowadziło. Koniec. Od tej chwili będzie się kierowała jednym: dobrem dziecka.

Porwała notatki z katedry i ruszyła do drzwi.

– Zastanowię się nad tym.

– Doskonale. Masz czas do czwartej w piątek po południu.

– Doktor Darlington zdążyła w ostatniej chwili. – Brian Delgado, prawnik Cala, dotknął umowy przedślubnej lezącej na biurku. – Przyszła tuż przed czwartą. Była bardzo zdenerwowana.

– I dobrze. – Nawet tydzień później Cal nie potrafił opanować wściekłości na myśl o tym, co mu zrobiła. Nadał ją widział tam, w klasie, w pomarańczowym kostiumie ze złotymi guzikami. W pierwszej chwili jej nie poznał. Upięła włosy z tyłu głowy, a na nosie miała wielkie okulary. Wyglądała jak belferka, nie jak kobieta.

Podszedł do okna, niewidzącym wzrokiem zapatrzył się na parking. Za dwa dni będzie żonaty. Cholera. Wszystko w nim burzyło się na tę myśl, wszystko poza kodeksem moralnym, według którego go wychowano, a który głosił, że mężczyzna nie porzuca swojego dziecka, nawet jeśli go nie chciał.

Na samą myśl o tym poczuł, że się dusi. Stabilizacja jest dobra po skończonej karierze, na stare lata, nie teraz, gdy jest w kwiecie wieku. Spełni obowiązki wobec dzieciaka, ale doktor Jane Darlington zapłaci za to, co mu zrobiła. Nikt nie będzie go wykorzystywał. Już on tego dopilnuje.

– Chcę, żeby poniosła zasłużoną karę, Brian – warknął. – Dowiedz się o niej wszystkiego.

– To znaczy?

– Znajdź jej czuły punkt.

Delgado był młody, ale miał oczy rekina i Cal wiedział, że to odpowiedni człowiek do tego zadania. Delgado reprezentował go od pięciu lat. Był inteligentny, agresywny i dyskretny. Czasami posuwał się za daleko, chcąc za wszelką cenę zadowolić najważniejszego klienta, ale Cal uważał, że zdarzają się gorsze wady niż nadgorliwość. Jak dotychczas wykazał się skutecznością i szybkością działania i Cal nie wątpił, że to się nie zmieni.

– To nie może ujść jej na sucho, Brian. Żenię się z nią, bo muszę, ale to nie koniec. Dowie się jeszcze, że zadarła z niewłaściwym facetem.

Delgado w zadumie odłożył umowę przedślubną.

– Wydaje się, że prowadzi spokojny tryb życia. Chyba nie znajdę zbyt wielu kościotrupów w szafie.

– Więc dowiedz się, co jest dla niej najważniejsze i zacznij od tej strony. Niech zajmą się nią twoi najlepsi ludzie. Sprawdź, czym przejmuje się najbardziej, wtedy będę wiedział, co jej odebrać.

Cal niemal widział trybiki w głowie adwokata. Mniej agresywny prawnik mógłby się wycofać, ale nie Brian. Lubił polowanie.

Wychodząc z jego biura, Cal obiecał sobie, że będzie chronił najbliższych przed Jane Darlington.

Jego rodzina nadal opłakiwała Cherry i Jamiego. Nie będzie rozdrapywał ich ran. Jeśli zaś chodzi o dziecko… Odkąd pamiętał, nazywano go twardym sukinsynem, ale jest sprawiedliwy. Nie pozwoli, by dzieciaka karano za błędy matki.