– Więc ty jesteś Jane. – Podeszła do niej z wyciągnięta ręką. – Jestem Lynn Bonner. – Powitała ją ciepło, ale Jane wyczuwała rezerwę. – Mam nadzieję, że już jesteś w lepszej formie? Cal mówił, że kiepsko się czułaś.

– Dziękuję, mam się dobrze.


– Ma trzydzieści cztery lata – poinformował Jim. Lynn zdziwiła się i uśmiechnęła.

– Cieszę się.

Jane przyłapała się na tym, że darzy Lynn Bonner coraz większą sympatią. Jim przysiadł na wysokim barowym stołku i wyprostował długie nogi.

– Cal twierdzi, że ona ma fioła na punkcie wieśniaków z Południa. Pewnie jesteś akurat w jej typie, Amber.

Uwadze Jane nie uszło zdumione spojrzenie, jakie Cal posłał ojcu. Słyszała fałszywą nutę w słowach Jima Bonnera, nutę, której poprzednio tam nie było, ale jego żona udała, że niczego nie zauważyła.

– Zapewne wiesz od Cala, że właśnie wróciliśmy z konferencji naukowej połączonej z urlopem. Szkoda, że wczoraj byłaś chora i nie mogłaś zjeść z nami kolacji, ale nadrobimy to w sobotę. Wiesz, Jim, gdyby nie padało, moglibyśmy upiec coś na grillu.

Jim skrzyżował nogi w kostkach.

– No, Amber, dalej. Skoro nasza Jane tak przepada za południowcami, może uraczysz ją jednym z rodzinnych specjałów Glide'ów? Na przykład fasolą ze smalcem, albo głowizną, którą twoja mama tak chętnie gotowała. Jadłaś kiedyś głowiznę, Jane?

– Nie przypominam sobie.

– Nie sądzę, żeby Jane miała na to ochotę – stwierdziła Lynn chłodno. -Nikt już tego nie jada.

– Więc może powinnaś wprowadzić nową modę, Amber. Opowiedz o tym twoim eleganckim przyjaciółkom podczas następnej kolacji w Asheville.

Cal gapił się na rodziców, jakby widział ich po raz pierwszy w życiu.

– Dlaczego nazywasz mamę Amber?

– Bo tak ma na imię – odparł Jim.

– Owszem, Annie tak do niej mówi, ale ty?

– A niby dlaczego mam przez całe życie postępować tak samo?

Cal zerknął na matkę. Nie odezwała się. Czuł się nieswojo. By się czymś zająć, otworzył lodówkę.

– Naprawdę nie macie ochoty na kanapkę? Mamo?

– Nie, dziękuję.

– Głowizna to rodzinna potrawa Glide'ów – Jim uparcie powracał do tego wątku. – Chyba o tym nie zapomniałaś, co, Amber? – Przeszył żonę tak zimnym spojrzeniem, że Jane zrobiło się jej żal. Aż za dobrze wiedziała, jak się czuje kobieta pod takim wzrokiem. Nie czekał na odpowiedź, od razu uświadomił Jane: – Głowizna to, jak nazwa wskazuje, świński łeb, tyle że bez oczu.

Lynn uśmiechnęła się z wysiłkiem.

– To paskudztwo. Nie wiem, czemu mama to gotowała. Właśnie z nią rozmawiałam, stąd wiem, że już ci lepiej. Polubiła cię, Jane.

– Ja ją też. – Jane, podobnie jak teściowa, chciała zmienić temat. Nie dość, że denerwowały ją potyczki miedzy rodzicami Cala, na dodatek jej żołądek ostatnio zachowywał się nieprzewidywalnie i wołała nie rozmawiać więcej o świńskich łbach, z oczami czy bez.

– Cal powiedział, że zajmujesz się fizyką- odezwała się Lynn. – Jestem pod wrażeniem.

Jim wstał ze stołka.

– Moja żona nie ukończyła nawet szkoły średniej, więc czasami onieśmielają ją ludzie z wyższym wykształceniem.

Lynn wcale nie wyglądała na onieśmieloną, a Jane powoli traciła całą sympatię do Jima Bonnera. Jego żona może sobie ignorować jego nietaktowne uwagi, ale nie ona.

– Nie ma ku temu powodów – oznajmiła spokojnie. – Wśród ludzi z najbardziej imponującymi tytułami są głupcy. Ale właściwie dlaczego to mówię, doktorze Bonner? Na pewno przekonał się pan o tym sam.

Ku jej zdumieniu uśmiechnął się. A potem wsunął dłoń za kołnierz żony i pieszczotliwie pogładził jej szyję. Robił to odruchowo, jakby powtarzał ten gest od prawie czterdziestu lat. Intymność tej pieszczoty uświadomiła Jane, że pakuje się na głęboką wodę. Szkoda, że nie ugryzła się w język. Cokolwiek się psuło w ich małżeństwie, psuło się od lat. To nie jej sprawa. Ma wystarczająco dużo własnych problemów na głowie.

Jim odsunął się od żony.

– Muszę iść, bo spóźnię się na obchód. – Poklepał Jane po ramieniu i uśmiechnął się do syna. – Cieszę się, że cię poznałem, Jane. Do zobaczenia jutro, Cal. – Widać było, że darzy syna szczerym uczuciem. Zanim wyszedł, ani słowem nie odezwał się do żony.

Cal wyjął z lodówki paczkę wędliny i kawałek sera. Ledwie trzasnęły drzwi wejściowe, spojrzał na matkę.

Patrzyła na niego spokojnie. Jane miała wrażenie, że niewidzialny znak „Zakaz wstępu", który wyczuwała w obecności męża, znikł bez śladu.

Cal martwił się wyraźnie.

– Dlaczego tata mówi do ciebie Amber? Nie podoba mi się to.

– Więc musisz z nim o tym porozmawiać. – Lynn uśmiechnęła się do Jane. – O ile znam Cala, zabierze cię tylko do klubu „Mountaineer". Jeśli chcesz rozejrzeć się po okolicznych sklepach, z przyjemnością cię oprowadzę. Potem możemy zjeść razem lunch.

– Bardzo chętnie.

Cal podszedł bliżej.

– Jane, nie musisz być uprzejma. Mama zrozumie. – Objął Lynn ramieniem. – Jane nie ma chwili czasu, ale nie chce sprawić ci przykrości. Zgadza się, choć w głębi serca wolałaby odmówić.

– Rozumiem. – Sądząc po minie Lynn, nie rozumiała ani odrobinę, -Oczywiście, skoro praca jest dla ciebie ważniejsza niż… Zapomnij, że cokolwiek mówiłam.

Jane nie posiadała się z oburzenia.

– Kiedy ją naprawdę…

– Proszę, nie mów nic więcej. – Odwróciła się do niej tyłem, uściskała Cala. ~ Muszę iść na spotkanie w kościele. Okazuje się, że matka pastora ma pełne ręce roboty; oby Ethan jak najszybciej się ożenił. -Zerknęła na Jane ponad ramieniem syna; w jej oczach czaił się chłód. – Mam nadzieję, że w sobotę poświęcisz nam chwilę twego drogocennego czasu.

Jane poczuła ukłucie.

– Oczywiście.

Cal odprowadził matkę do drzwi, gdzie rozmawiał z nią przez dłuższą chwilę. Wrócił do kuchni.

– Jak mogłeś? – zdenerwowała się Jane. – Zrobiłeś ze mnie snobkę!

– A co to za różnica? – Wyjął kluczyki z kieszeni dżinsów.

– Różnica? Było jej przykro.

– I co z tego?

– Nie mieści mi się w głowie, że byłeś taki gruboskórny.

– Ach, rozumiem. – Rzucił kluczyki na stół. – Chciałabyś być ukochaną synową, tak?

– Chcę być uprzejma, nic więcej.

– Dlaczego? Żeby cię polubili, a potem cierpieli, kiedy się rozejdziemy?

Ogarnął ją niepokój.

– O co ci chodzi?

– Stracili już jedną synową – wyjaśnił cicho. – Nie pozwolę, żeby opłakiwali i drugą. Chcę, żeby na wieść o naszym rozwodzie otworzyli szampana, by uczcić fakt, iż najstarszy syn odzyskał rozum.

– Nie rozumiem. – Nieprawda, rozumiała doskonale.

– Więc wyłożę kawę na ławę. Chciałbym, żebyś zrobiła co w twojej mocy, żeby moi rodzice nie mogli na ciebie patrzeć.

Splotła drżące ręce na piersi. Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, że żywiła cichą, ale silną nadzieję, iż stanie się częścią rodziny Cala. Dla kogoś, kto zawsze chciał gdzieś przynależeć, był to bolesny cios.

– Mam odegrać czarny charakter?

– Nie patrz tak na mnie. Nieproszona wtargnęłaś w moje życie i postawiłaś je na głowie. Nie chcę być ojcem, a już na pewno nie pragnę być mężem. Niestety, nie dałaś mi wyboru i musisz to jakoś wynagrodzić. Jeśli masz choć odrobinę współczucia, nie skrzywdzisz moich rodziców.

Odwróciła się, żeby nie widział jej łez. Poprosił o najtrudniejszą z możliwych rzeczy. Znowu będzie wyrzutkiem; czy tak już ma być do końca życia? Czy zawsze będzie stała na obrzeżu życia innych? Tylko że Cal chce czegoś więcej. Chce, żeby ją znienawidzono.

– Tu, w Salvation, jest wielka część mojego życia – odezwał się. – Moi przyjaciele. Moja rodzina. Ty stąd wyjedziesz po kilku miesiącach.

– Zostawiając po sobie wyłącznie złe wspomnienia.

– Jesteś mi to winna – przypomniał cicho.

W tym, o co ją prosił, kryła się przewrotna sprawiedliwość. Postąpiła wobec niego niemoralnie, gryzły ją wyrzuty sumienia i teraz nadarzała się okazja pokuty. Cal ma rację. Nie zasługuje na jego rodzinę. I jest mu coś winna.

Bawił się kluczykami. Nagle dotarło do niej, że stracił typową pewność siebie. Dopiero po chwili odgadła, dlaczego: obawia się, że ona sienie zgodzi, i szuka dalszych argumentów.

– Pewnie zauważyłaś, że między moimi rodzicami panuje napięcie. Za życia Cherry i Jamiego zachowywali się inaczej.

– Wiedziałam, że pobrali się wcześnie, ale są młodsi niż się spodziewałam.

– Byłem prezentem dla ojca na zakończenie szkoły. Mama zaszła w ciążę jako piętnastolatka. Urodziła mnie mając szesnaście.

– Och.

– Wyrzucili ją ze szkoły, ale Annie opowiadała, że stała pod bramą w najlepszej sukience i słuchała mowy pożegnalnej ojca.

Jane pomyślała o niesprawiedliwości sprzed lat. Amber Lynn Glide, biedna dziewczyna z gór, wyleciała ze szkoły za ciążę, a bogaty chłopak, który zrobił jej dziecko, wygłaszał mowę pożegnalną i zbierał pochwały.

– Wiem, o czym myślisz – odezwał się Cal. – Nie uszło mu to na sucho. Nikt się nie spodziewał, że się z nią ożeni. Miał na głowie rodzinę podczas studiów.

– Pewnie rodzice pomagali mu finansowo.

– Na początku wcale. Nie znosili mamy, powiedzieli, że jeśli się z nią ożeni, nie dostanie ani grosza. Przez pierwszy rok dotrzymywali słowa, ale potem urodził się Gabe i ulegli.

– Twoi rodzice wydają się bardzo nieszczęśliwi.

Natychmiast się nastroszył. Zrozumiała, że co innego, kiedy on o tym mówi, a co innego, gdy spostrzega to ona.

– Są smutni i tyle. Nigdy nie byli zbyt wylewni, ale między nimi wszystko się doskonale układa, jeśli o to ci chodzi.

– O nic mi nie chodzi.

Porwał kluczyki i ruszył na tył domu, do garażu. Zatrzymała go w ostatniej chwili.

– Cal, zrobię, co zechcesz, wobec twoich rodziców… będę tak niemiła, jak to możliwe… ale nie wobec Annie. Ona i tak domyśla się prawdy. – Jane czuła dziwną więź ze staruszką. Musi mieć choć jedną przyjazną duszę, inaczej zwariuje.

Popatrzył na nią.

Wyprostowała ramiona, podniosła głowę.

– Takie są moje warunki. Zgadzasz się? Powoli skinął głową.

– Zgadzam.

Rozdział dziesiąty

Jane jęknęła, pochylając się by wyłączyć komputer. Rozebrała się i włożyła piżamę. Od trzech dni co rano pomagała Annie w ogródku i bolały ją wszystkie mięśnie. Z uśmiechem złożyła dżinsy i koszulkę i schowała je do szafy. Zazwyczaj denerwowali ją apodyktyczni ludzie, ale Annie Glide stanowiła niezwykły wyjątek.

Annie rozkazywała także Calowi. W środę rano uparł się, że osobiście zawiezie Jane do babci. Na miejscu Jane wskazała nieszczęsny stopień i zaproponowała, żeby sam zrobił to, do czego zatrudnia innych. Zabrał się do pracy naburmuszony, ale już po chwili usłyszała pogodne gwizdanie. Spisał się doskonale przy schodkach i zabrał się do dalszych prac. Dzisiaj rano kupił kilka puszek farby i zabrał się za zdrapywanie starej.

Włożyła nocną koszulkę z wizerunkiem Prosiaczka na kieszonce. Jutro idą na kolację do rodziców Cala. Nie wspominał ani słowem o ich umowie, wiedziała jednak, że o niej nie zapomniał.

Była zmęczona, ale zarazem zbyt pobudzona, by zasnąć, zwłaszcza że dochodziła dopiero jedenasta. Układała dokumenty na biurku i rozmyślała, gdzie podziewa się Cal. Pewnie ugania się za kobietami. Przypomniała sobie, że Lynn mówiła coś o klubie Mountaineer i zapytała o to Annie. Staruszka oznajmiła, że to prywatny klub. Czy tam znajduje sobie kochanki?

Choć to małżeństwo na pokaz, bolała jata myśl. Nie chciała, żeby sypiał z innymi, tylko z nią!

Zastygła z plikiem wydruków w rękach. Co jej chodzi po głowie? Seks tylko skomplikowałby i tak już niełatwą sytuację. Tłumaczyła to sobie, ale jednocześnie wspominała, jak wyglądał rano, bez koszuli, przy domku Annie. Gra mięśni pod skórą podziałała na nią do tego stopnia, że kazała mu się natychmiast ubrać, wygłosiwszy przedtem wykład o dziurze ozonowej i raku skóry.

Pożądanie, i tyle. Zwykłe pożądanie. Nie ulegnie mu.

Musi się czymś zająć. Zaniosła przepełniony kosz na śmieci do garażu. Przysiadła w kuchni, zapatrzyła się w okno i rozmyślała o dawnych uczonych: Ptolomeuszu, Koperniku, Galileuszu. Chcieli rozwikłać tajemnice wszechświata mając do dyspozycji prymitywne instrumenty. Newtonowi nawet się nie śniło, że można mieć takie cuda jak ona.

Podskoczyła, gdy otworzyły się drzwi i wszedł Cal. Przeszło jej przez myśl, że nie zna mężczyzny równie pewnego własnego ciała. Oprócz dżinsów miał na sobie bordową koszulkę i czarną kurtkę. Przeszył ją dreszcz.

– Spodziewałem się, że jesteś w łóżku – stwierdził. Czyjej się wydaje, czy naprawdę usłyszała ochrypłe nuty w jego głosie?

– Rozmyślam.

– O ziemniakach, które zasadziłaś?

Uśmiechnęła się.

– Szczerze mówiąc, o Newtonie. Isaaku – dodała.

– Chyba coś słyszałem -rzucił ironicznie. Podciągał rękawy kurtki, wsunął dłonie do kieszeni spodni. – Myślałem, że wy, współcześni fizycy, zapomnieliście o starym Isaaku i czcicie wyłącznie Wielkiego Alberta.