Położył ją obok siebie, przyciskając do swej muskularnej piersi; ciałem Katarzyny wstrząsnął dreszcz. Opalona skóra rycerza błyszczała od potu.

Pachniał ciepłym łóżkiem, gorączką i czymś jeszcze, czego dziewczyna nie potrafiła określić, być może balsamem, którym medyk posmarował ranę na jego skroni. Arnold oddychał ciężko, a jego oddech wypełniał uszy pięknego więźnia. Zaklął przez zęby, ponieważ przeszkadzała mu unieruchomiona noga. Katarzyna nie próbowała się bronić. Podświadomie od dawna czekała na chwilę.

Jęknęła, kiedy twarde usta rycerza przywarły do jej ust, rozgniatając je w pocałunku. W jej głowie rozbrzmiewały dźwięki dzwonów. Były to dzwony radości, tak stare jak sama ziemia. Napięła się odruchowo pod dotykiem tych rąk, jakby z chęci odgadnięcia prawdy w swoim ciele.

Jak na rannego, Arnold dawał dowody wyjątkowego wigoru. Śmiało sobie poczynał i jego ruchy, szybkie i zdecydowane, były ruchami żołnierza, dla którego liczy się każda sekunda. O dziwo, w tej gwałtowności, która uniemożliwiała sprzeciw, Katarzyna znalazła niezwykłą słodycz. Poddawała się jej szczęśliwa. Pocałunek przeciągał się, stawał się coraz głębszy, a w dziewczynie zaczęła burzyć się krew. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co czyni Arnold, tymczasem on rozpinał jej kołnierzyk i rozsznurowywał sukienkę. Dopiero kiedy uwolnił jej usta, aby umieścić głowę między piersiami, poczuła, że jest na wpół naga w jego ramionach. Lecz widok własnego ciała, różowego w świetle poranka i tak jasnego, zwłaszcza w kontraście z czarnymi włosami Arnolda widocznymi spod opatrunku, nie wywołał w niej żadnego skrępowania. Jakby od dawna była stworzona do tego, by się oddawać temu mężczyźnie, jakby żyła tylko dla niego, dla jego szczęścia i rozkoszy.

Arnold rozbierał ją dalej jedną ręką, jednocześnie pieszcząc jej ciało drugą. Jego palce zdawały się wahać przed każdym nowym odkryciem, aliści zachwycone zdobyczą, zawładnęły nią z gwałtowną radością. Szeptał przy tym słowa bezładne i niezrozumiałe. Po chwili znowu ujął jej twarz w swe dłonie. W jego oczach malowało się pożądanie, a płomień czarnych źrenic szukał jej spojrzenia.

- Jesteś piękna... - wymamrotał ochrypłym głosem. - Taka różowa, łagodna i czuła!

Gwałtownie znów wziął jej usta, przewracając pod siebie giętkie ciało i przechylając do tyłu krągłą kibić dziewczyny. Katarzyna cicho jęknęła.

Nagle na podwórzu zabrzmiało gromkie nawoływanie: - Katarzyno! Katarzyno! Gdzie jesteś?

- O Boże, to mój wuj!...

W pośpiechu otrząsnęła się i odepchnąwszy młodzieńca, uniosła się na łóżku. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że jest naga i za chwilę mogą otworzyć się drzwi, a Murzyn, który właśnie się poruszył, zaraz się obudzi.

Czerwona ze wstydu, pragnęła jak najszybciej ubrać się i wyzwolić z uści- sku, lecz Arnold przyciągnął ją do siebie i powiedział z odcieniem zawodu w głosie: - Zostań jeszcze... Pragnę cię! Zabiję każdego, kto ośmieli się tu wejść!

- To niemożliwe! Och, mój Boże! Proszę, puść mnie!

Zwinna jak piskorz wyślizgnęła się z łóżka. Ubierając się niezręcznie drżącymi rękami, spojrzała na zmienioną twarz rycerza. Był podobny do wygłodniałego wilka, a jego ręce wyciągały się ku niej w geście patetycznej prośby. Nie był już gwałtowny i silny, stał się nieszczęśliwym mężczyzną, który nie potrafi zatrzymać pożądanej kobiety. Nagle, zupełnie nieprzewidzianie, zaczął się śmiać, odzyskując pewność siebie.

- Przecież nie będę zawsze przykuty do łóżka, moja cudna! Jeszcze cię schwytam! Na świętego Michała! Straciłem zmysły przez ciebie...

- Zapomnij o wszystkim, panie! Zaklinam cię! -błagalnie rzekła Katarzyna, sznurując suknię. - To ja, o wiele wcześniej, straciłam dla ciebie R S głowę...

Arnold znowu roześmiał się pięknym, młodzieńczym, jasnym śmiechem, pokładając się jak długi na łożu, zupełnie rozluźniony. Jego śmiech urwał się nagle, a w poważnym spojrzeniu pojawiły się pasja i wyzwanie.

- Zapomnieć o twoich zamglonych oczach? Zapomnieć drżenia twego ciała w mych ramionach? Zapomnieć smaku twych boskich ust?... Nawet gdybym miał żyć sto lat, byłoby to niemożliwe!... Katarzyno, jakże słodkie jest twe imię, a ty jesteś najcudowniejszą kobietą, zrodzoną kiedykolwiek z innej kobiety! Jedyną, której pragnę.

Katarzyna, wahając się między chęcią słuchania go a strachem przed wujem Mateuszem, przedłużała moment opuszczenia pokoju. W końcu zrobiła krok w stronę drzwi.

- Odejdź, jeśli musisz... ale przedtem podaruj mi jeszcze jeden pocałunek, tylko jeden - błagalnie wyjąkał Arnold.

W chwili kiedy miała spełnić jego prośbę, niewolnik małego medyka przebudził się na dobre, wstał i podszedł do kominka, aby rozniecić ogień na nowo, na szczęście nie patrząc w ich stronę. Z podwórza dobiegały odgłosy licznych kopyt końskich. Słychać było też szczęk broni. Katarzyna podbiegła do okna, aby je otworzyć, i zobaczyła oddział złożony z około dwunastu żołnierzy. Na zbrojach rozpoznała czarnopopielate, krótkie opończe wyszywane srebrną nicią - ubiór straży osobistej księcia Filipa Burgundzkiego. Na ich piersiach widniał książęcy herb...

- To są żołnierze z gwardii księcia Burgundii - powiedziała Katarzyna.

- Jest z nimi oficer...

W tej chwili zsiadł z konia pokaźnej postury rycerz w białym pióropuszu i zbliżył się do Mateusza, który w towarzystwie Araba spacerował po dziedzińcu. Nieco niezgrabny chód i dźwięczny głos nowo przybyłego zdradziły Katarzynie, kim jest.

- Ależ to kapitan Jakub de Roussay! - zakrzyknęła. Arnold wydął usta.

- Dalibóg! Widzę, że zdradzasz znajomość rzeczy! Na mój parol!

Czyżbyś znała tych wszystkich przeklętych Burgundczyków?

- Zapominasz, panie, że mieszkam w Dijon i że jestem poddaną Jego Wysokości księcia Filipa!

Tymczasem kapitan de Roussay wszczął rozmowę z sukiennikiem i jego donośny głos dobiegł do uszu Katarzyny.

- Cieszę się, że cię spotykam, mistrzu Gautherinie. W rzeczy samej, szukałem cię.

Mateusz, cały w ukłonach, zapomniał na chwilę o Katarzynie.

- Mnie szukałeś?... Co za honor.

- Ciebie i twojej czarującej siostrzenicy! Jego Wysokość książę Filip, w obawie przed zbójcami grasującymi po okolicy, posyła mnie jako waszą eskortę. Mam was bezpiecznie doprowadzić do Dijon, ciebie i panienkę Legoix.

Katarzyna nie usłyszała nic więcej, gdyż w tej chwili za jej plecami wybuchł gromki głos Arnolda: - Legoix?!... Kto tu się nazywa Legoix?

Katarzyna, odwróciwszy się gwałtownie, zobaczyła Arnolda wyprostowanego na łóżku i bledszego niż papier. Jego czarne oczy płonęły gniewem, ręką odrzucił nakrycie, gotowy do skoku. Widząc to, niewolnik podbiegł do niego i otoczył go muskularnymi ramionami, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Lecz Arnold wyrwał się jak obłąkany z żelaznego uścisku czarnych ramion.

- Kto nosi to przeklęte nazwisko? Kogo zowią Legoix? Zaskoczona tym nieoczekiwanym wybuchem gniewu, Katarzyna znieruchomiała. R S - Ależ... ja, panie. Ja noszę to nazwisko... Nazywam się Katarzyna Legoix...

- Ty...???

W okamgnieniu wyraz twarzy młodzieńca zmienił się nie do poznania, przechodząc z osłupienia w gniew, aż po głuchą nienawiść. Patrzył na nią, jakby widział ją po raz pierwszy.

- To ty nazywasz się Legoix? - spytał tępym głosem. - Powiedz, jesteś może krewną tych paryskich rzeźników, którzy przed laty przelali tyle krwi?

- Byli moimi kuzynami, lecz...

- Zamilcz, nieszczęsna dziewczyno! Ani słowa więcej! Idź precz!

- Jak to? Dlaczego?...

- Idź precz, mówię!... Odejdź, zanim sam cię stąd wyrzucę!

Przysiągłem sobie w dniu rozpaczy, że zabiję każdego, kto nosi to nazwisko.

Ciebie oszczędzę, gdyż jesteś kobietą... nie chcę cię nigdy więcej widzieć...!

Katarzyna słuchała w niemym zdumieniu słów mężczyzny, który jeszcze przed chwilą omdlewał z rozkoszy w jej ramionach, patrzył z miłością w jej oczy. W niedorzeczny sposób nagle stawał się jej wrogiem.

- Posłuchaj mnie uważnie! Miałem brata... wspaniałego, ukochanego brata, którego uwielbiałem. Zaciągnął się na służbę do księcia Gujenny. W czasie zamieszek wznieconych przez Caboche'a został ujęty przez rzeźników, zabity i poćwiartowany jak zwierzę. Był młody, dzielny i piękny.

Nigdy nikomu nie uczynił żadnej krzywdy, a oni podcięli mu gardło jak prosięciu. Tym mordercą był niejaki Wilhelm Legoix. Teraz już wiesz...

Więc odejdź, zniknij z mych oczu i proś Pana Boga, abyśmy się nigdy więcej nie spotkali!

W głosie Arnolda było tyle gniewu i rozpaczy, że do oczu Katarzyny napłynęły łzy. Zmiana była zbyt okrutna i brutalna; runął świat miłości, który otwarł się przed nią tak niedawno, spełnione marzenie rozwiało się w absurdalny sposób. Jak mógł tak bezlitośnie obciążać ją winą za śmierć Michała, podczas gdy to właśnie przez niego wszystko utraciła?

- Na Boga! Posłuchaj mnie, panie! Nie oskarżaj mnie, nie wysłuchawszy najpierw moich wyjaśnień! Czyżbyś nie wiedział, co się wydarzyło tamtego tragicznego dnia, kiedy zginął twój brat? Czyżbyś nie wiedział, że...

Arnold przerwał jej brutalnie, wskazując palcem drzwi.

- Wiem wszystko aż nadto dobrze! Precz! Wzbudzasz moją odrazę, nie mogę znieść twego widoku! Czekają na ciebie na dole. Czyż nie słyszałem, jak ów rycerz, który niedawno przybył, mówił, że książę Burgundii przysyła go do twej ochrony? Ileż honorów! Ile atencji!... Nietrudno odgadnąć, kim jesteś naprawdę; książę uchodzi za miłośnika pięknych kobiet, czyż nie?

- Nie jestem „kimś" dla księcia Filipa - zbuntowała się Katarzyna, czerwieniąc się po uszy. - Wprost przeciwnie! Chciał mnie wrzucić do lochu, i to niedawno! Co ty na to, panie?

Śmiech Arnolda był jeszcze bardziej obraźliwy niż jego słowa.

- Co ja na to? Zapewne nie natrudził się zbytnio, by cię zdobyć, sądząc według mego własnego doświadczenia. Łatwo dajesz się posiąść, dziewko niecna!

Katarzyna wydała okrzyk śmiertelnie ranionego zwierzęcia, a z jej oczu trysnęły łzy i potoczyły się po policzkach, spadając na szyję.

Wyciągnęła do Arnolda drżące ręce.

- Litości, panie... Czymże zasłużyłam sobie na takie traktowanie?

Czyżbyś nie zrozumiał, że...

- Co takiego? - przerwał Arnold sarkastycznie. - Czy to, że zaledwie wyszłaś z łóżka Filipa, nie czekając, wśliznęłaś się do mojego?! A może tylko wypełniałaś rozkazy?... Któż to wie?... Ten napad... i wasza pomoc były może zręcznie zaplanowane... Twoje zadanie polegało na tym, aby wleźć mi do łóżka, ażeby wyciągnąć ze mnie cel mojej misji... Moje gratulacje! Przyznaję, że prawie ci się to udało. Dalibóg! O mało co nie oszalałem przed chwilą. To prawda, nie spotkałem dotąd dziewczyny tak pociągającej jak ty... Ale, dosyć tego! Znikaj!Oszalała ze złości Katarzyna rzuciła się w kierunku Arnolda, zaciskając pięści.

- Nie odejdę, dopóki mnie nie wysłuchasz, panie! -krzyknęła zdecydowanym głosem. - I zanim nie uzyskam twych przeprosin!

- Przepraszać? Taką... - parsknął ranny, rzucając okropną obelgę.

Pod ciężarem straszliwej zniewagi Katarzyna cofnęła się, zakrywając twarz rękami, jakby w obawie przed następnym policzkiem. Jej odwaga i gniew opuściły ją. Piękny romans przeistoczył się w groteskową i upadlającą farsę. Pomyślała, że nie warto walczyć, gdyż Arnolda zaślepia nienawiść.

Zrezygnowana odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Już miała je otworzyć, gdy nagły przypływ dumy nakazał jej zmienić zamiar. Odwróciła się do niego, podnosząc dumnie głowę otoczoną aureolą rozwianych włosów.

Utkwiła pogardliwy wzrok w czarnych źrenicach swego prześladowcy, który w złości, napinając do granic możliwości wszystkie swoje muskuły, podobny był w tej chwili do dzikiego zwierzęcia gotowego do skoku. Jedynie absurdalny biały turban, z lekka pomięty w czasie ostatnich wydarzeń, odbierał mu nieco wojowniczy wygląd.

- Nadejdzie taki dzień - rzekła zimno Katarzyna - że będziesz się czołgać u mych stóp, błagając, abym zapomniała o twoich słowach, Arnoldzie de Montsalvy, panie Lasu Kasztanowego! Wtedy będzie już za późno i nie zaznasz mej litości! Twój brat był dobry i łagodny... i kochałam go... Adieu!...

Chciała wyjść i właśnie miała przekroczyć próg, kiedy gwałtowne uderzenie omalże nie powaliło jej na podłogę. Ledwo zdążyła oprzeć się o ścianę, by nie upaść. Była to poduszka, ciśnięta pewną ręką. Oszołomiona dziewczyna spojrzała na Arnolda, który śmiał się, ukazując białe zęby.

- Jeżeli jeszcze choć raz wymówisz imię mego brata, plugawa dziewko, uduszę cię własnymi rękami! Dzięki niebiosom, że nie mogę się ruszyć. Nazwisko Montsalvy nie może być znieważane przez takie jak ty...