Był to pan Garin de Brazey, wielki skarbnik Burgundii, skarbnik książęcych klejnotów koronnych, noszący ponadto tytuł koniuszego księcia Filipa, tytuł czysto honorowy, lecz wyróżniający tego zamożnego mieszczanina jako jednego z najbogatszych mieszkańców Dijon. Chodził do kościoła tylko w niedziele i święta, i to zawsze z wielką pompą. Dlatego Katarzyna, która znała go ze słyszenia, zdziwiła się, widząc go o tak wczesnej porze i na dodatek w dzień powszedni. Był to mężczyzna około czterdziestki, wysoki i solidnie zbudowany. Jego twarz o wyrazistych rysach, z profilem niczym z antycznej monety, byłaby piękna, gdyby nie grymas ironii wykrzywiający wąskie usta. Na głowie nosił obszerny kaptur z czarnego weluru z naszytym klejnotem przedstawiającym świętego Jerzego.

Lewe oko pana Garina zasłaniała czarna przepaska. Wielki skarbnik stracił je w wieku szesnastu lat w bitwie pod Nicopolis, w czasie szalonej wyprawy krzyżowej na Turków, w której towarzyszył Janowi bez Trwogi, naonczas jeszcze księciu de Nevers. Młody koniuszy został pojmany wraz ze swym panem. Z owych czasów wzięły początek jego fortuna i szlachectwo, które otrzymał za poświęcenie okazane władcy w ciężkich chwilach.

Dla kobiet w Dijon Garin de Brazey stanowił wielką zagadkę, gdyż uparcie pozostawał w stanie kawalerskim; nigdy nie spojrzał na żadną z nich pomimo licznych zabiegów i zakusów płci pięknej. Był bogaty, dość przystojny, ustosunkowany u dworu, uchodzący za myśliciela, nie było więc takiej rodziny wśród mieszczaństwa czy drobnej szlachty, która by nie przyjęła go chętnie do swego grona. On jednak zdawał się nie zauważać awansów, jakie mu czyniono, i ciągle mieszkał sam we wspaniałym pałacu, otoczony liczną służbą i cennymi zbiorami.

Luiza skończyła swe modły, wstała z klęczek i obie siostry wyszły z kaplicy, zagłębiając się w mroczne wnętrze kościoła. Jedyne oko wielkiego skarbnika wpatrywało się w Katarzynę. Im bardziej dziewczęta oddalały się od aureoli blasku Czarnej Madonny, tym ciemności stawały się bardziej nieprzeniknione. Szły ostrożnie, jedna za drugą, gdyż w kościołach chowano R S zmarłych i co krok pojawiały się nieoczekiwane przeszkody, nierówności i wykopy, na których można było skręcić nogę.

Katarzyna sięgała do dużej, miedzianej kropielnicy, kiedy jej stopa natrafiła na pękniętą płytę. Osunęła się gwałtownie na posadzkę z okrzykiem bólu.

- Jaka z ciebie gapa - bąknęła Luiza. - Mogłabyś uważać!

- Ależ tutaj nic nie widać - odparła Katarzyna, chcąc się podnieść, lecz z jękiem upadła z powrotem.

- Luizo, nie mogę wstać! Z pewnością skręciłam nogę. Pomóż mi...

- Pozwól, że ci pomogę - usłyszała nad sobą niski męski głos.

Jednocześnie spostrzegła dużą ciemną postać pochylającą się nad nią.

Sucha i ciepła ręka chwyciła ją, podnosząc z posadzki, podczas gdy silne ramię obejmowało jej talię.

- Oprzyj się na mym ramieniu bez obawy. Przy bramie czekają moi ludzie, którzy zaniosą cię do domu.

Luiza pobiegła przodem i otworzyła bramę, wpuszczając szeroką strugę oślepiającego światła. Katarzyna mogła w końcu przyjrzeć się twarzy mężczyzny trzymającego ją w ramionach: był to Garin de Brazey.

- Ależ, panie, nie zadawaj sobie tyle trudu... Stopa już mniej boli. Za chwilę będę mogła na niej stanąć.

- Czyż nie mówiłaś, że jest zwichnięta?

- To dlatego, że ból w pierwszej chwili był bardzo silny. Teraz czuję, że przechodzi. Już jest całkiem dobrze! Dziękuję ci, panie!...

W bramie uwolniła się od ramienia, które ją podtrzymywało, ale nie starało się jej zatrzymać, po czym niepewnie wykonała nieśmiały ukłon, rumieniąc się przy tym nieznacznie.

- Przykro mi, panie, że przerwałam ci modły...

Na twarzy wielkiego skarbnika pojawił się grymas mogący od biedy ujść za próbę uśmiechu. W pełnym słońcu czarna przepaska na oku dodawała obliczu dostojnika dramatycznego wyrazu, a czarny strój pogłębiał to wrażenie.

- Niczego nie przerwałaś - odparł krótko - a poza tym bardzo ci do twarzy z tym rumieńcem.

Nie był to komplement, raczej zwykłe stwierdzenie faktu. Wielki skarbnik skłonił się pospiesznie i oddalił na plac, gdzie czekał na niego służący, trzymając za uzdę czarnego narowistego konia. Katarzyna zobaczyła, jak Garin de Brazey lekko wskoczył na konia i zniknął w ulicy Kowali.

- Jeżeli skończyłaś już się mizdrzyć - oznajmiła Luiza bez cienia współczucia - możemy wracać. Wiesz, że matka na nas czeka, a wuj Mateusz spodziewa się, że pomożesz mu w rachunkach.

Katarzyna bez słowa podążyła za siostrą. Droga z kościoła do domu przy ulicy du Griffon, gdzie wuj Mateusz miał sklepik z materiałami, nie była długa. Katarzyna odwróciła się jeszcze, by zerknąć na fasadę kościoła, gdzie wśród fantastycznych kamiennych rzygaczy widoczna była śmieszna postać z żelaza, która na dużym zegarze z brązu młoteczkiem wybijała godziny. Figurkę tę, zwaną Jacquemartem, książę Filip Śmiały, dziadek obecnego księcia, zdjął z dzwonu alarmowego w Courtrai wiele lat temu, aby w ten sposób ukarać zbuntowanych mieszkańców miasta.

Od tego czasu Jacquemart stanowił nieodzowny element życia mieszkańców Dijon i stał się jednym z jego symboli. Katarzyna zawsze posyłała mu przyjacielski uśmiech na jego niewysoką wieżyczkę.

- No, idziesz wreszcie? - niecierpliwiła się Luiza.

- Idę, idę. Nie nudź!

Dziewczęta przeszły gęsiego wzdłuż obwałowania pałacu książąt. Przy kaplicy książęcej Luiza przeżegnała się pospiesznie. Katarzyna zrobiła to R S samo, po czym obydwie podążyły krętą uliczką Szklarzy. Luiza szła szybko i wydawało się, że jest w gorszym niż zwykle nastroju. Widać było, że nieoczekiwane spotkanie z panem de Brazey wytrąciło ją z równowagi, gdyż, wyłączając może wuja Mateusza, nienawidziła wszystkich mężczyzn i pogardzała całym męskim rodem. Katarzyna, tłumiąc złość, przyspieszyła kroku mimo dokuczliwego bólu w nodze. Idąc ulicą Sukienników, dotarły na ulicę Sępią, która stanowiła jej przedłużenie. Chwilę później dziewczęta przestąpiły próg sklepu Mateusza pod szyldem świętego Bonawentury.

* * * Katarzyna po powrocie z Flandrii nie czuła się pogodzona z samą sobą i ciałem, które jakby nie należało do niej. Z trudem też powracała do ustalonego od lat, niezmiennego ładu rodzinnego. To spokojne mieszczańskie życie, płynące bez niespodzianek, wydawało jej się teraz nieznośne.

Pomyśleć, że wystarczyło tak niewiele, aby ją wyrwać z jej małego, bezbarwnego światka i skierować na nieznane dotąd ścieżki. Wystarczyło spoliczkować gandawskiego kuśnierza, aby rozszalały się żywioły przeznaczenia. Najpierw ten policzek, który opóźnił ich wyjazd z Brugii, rzucając ją nieomal w ramiona księcia Filipa, a potem nieoczekiwane spotkanie rannego rycerza na drodze... Była taka chwila, kiedy Katarzyna myślała, że otwierają się przed nią bramy olśniewającej przyszłości. Ale te bramy zatrzasnęły się nagle wraz z głośnym plaśnięciem wymierzonego przez nią następnego policzka. Właściwie bieg wydarzeń zamknął się między jednym a drugim spoliczkowaniem, lecz Katarzyna przeczuwała, że to nie może trwać długo i że coś się jeszcze wydarzy.

Aby się o tym przekonać, wystarczyło spojrzeć w kąt pokoju. Tam, siedząc na pozłacanej żerdzi, drzemała wspaniała papuga z czerwonymi i niebieskimi piórami. Pewnego poranka przyniósł ptaka, w darze od księcia, paź Filipa. Katarzyna uśmiechnęła się na wspomnienie tego dnia oraz miny wuja na widok egzotycznego stworzenia, które okrągłymi aroganckimi oczami bacznie mu się przyglądało. Mateusz, dowiedziawszy się, że to prezent dla Katarzyny od księcia, aż poczerwieniał ze złości.

- Jego Wysokość jest dla nas aż nadto łaskaw! - rzekł do niewzruszonego pazia, który czekał, aby go uwolniono od ciężaru. - Moja siostrzenica jest panną i nie godzi się jej przyjmować tak cennego prezentu.

Nie wiedział, jak wyrazić swoją myśl, aby nie obrazić władcy, lecz paź w lot go zrozumiał.

- Nie mogę zabrać Gedeona z powrotem, gdyż to obraziłoby Jego Wysokość - odparł.

- To mnie Jego Wysokość obraża - odparował Mateusz - sądząc, że moja siostrzenica mogłaby przyjąć jego hołdy. Reputacja młodej dziewczyny jest sprawą niezmiernie delikatną!

Gedeon, widocznie uznając, że dyskusja się przeciąga, postanowił włączyć się do debaty. Otworzył swój duży, czerwony dziób (co czyniło go podobnym z profilu do wuja Mateusza) i zaskrzeczał: - Drrrrrrogi... książę! Drrrrrrogi... książę!

Mateusz zachwycony, że ptak przemówił, pozwolił paziowi odejść.

Katarzyna, ubawiona sytuacją, mogła zabrać gadającą papugę do swojego pokoju. Gedeon w krótkim czasie stał się ulubioną rozrywką całego domu, a w szczególności wuja, który lubił się z nim droczyć.

Katarzyna stała przed lustrem, poprawiając uczesanie, kiedy do jej uszu dobiegł tętent kopyt. Przez okno zobaczyła gęste tumany kurzu wzbijające się spod nóg rumaka, jako że ulice w Dijon nie były wybrukowane. W jeźdźcu przejeżdżającym powoli środkiem ulicy rozpoznała pana Garina de Brazeya. W tej samej chwili Garin podniósł głowę i widząc Katarzynę, ukłonił się jej z wielką powagą. Oddała mu ukłon i zapłoniona uciekła w głąb pokoju, zastanawiając się, co oznacza to kolejne spotkanie, które nastąpiło tak szybko po pierwszym. Czyżby przyjechał kupować materiały?... Nie, bo usłyszała oddalający się tętent. Gładząc machinalnie swoją zieloną sukienkę, zeszła na dół, aby odszukać wuja.

W jego kantorku znalazła sukiennika pochylonego nad czarnym drewnianym pulpitem, z gęsim piórem zatkniętym za ucho, robiącego rachunki w dużej, oprawnej w skórę księdze. Widząc, że wuj jest bardzo zajęty, Katarzyna postanowiła pomóc staremu Piotrowi w układaniu nowych materiałów nadesłanych właśnie z Italii. Bardzo lubiła dotykać tych wspaniałych tkanin. Były tam brokaty z Mediolanu i welury z Wenecji, które zamawiały tylko dobrze urodzone, bogate panie. Ona nigdy nie włoży równie wykwintnych. Jej szczególną uwagę zwrócił niezwykły brokat przetykany srebrną nitką, z wyhaftowanymi na bladoróżowym tle fantastycznymi ptakami.

- Popatrz na to cudo! - rzekła do Piotra, upinając na sobie rąbek materiału. - Chciałabym nosić coś takiego!

Stary Piotr uważał w głębi serca, że Katarzyna godna jest wszystkich wspaniałości, więc popatrzył na nią z pobłażliwymi uśmiechem.

- Poproś mistrza Mateusza, żeby ci go podarował - odparł. - Może się zgodzi. Na twoim miejscu poprosiłbym jeszcze o tamten.

Wskazał na wenecki welur w duże kwiaty na złotym tle, a Katarzyna z okrzykiem zachwytu już miała go dotknąć, gdy doszedł ich grzmiący głos Mateusza: - Zostawcie materiały w spokoju! Są delikatne i bardzo drogie!

- Wiem o tym - odparła dziewczyna z westchnieniem żalu - lecz twój sklep, wuju, jest jedynym miejscem, gdzie mogę chociaż dotknąć takich wspaniałości...

Wskazała na pootwierane szafy z równiutkimi stosami aksamitów, cienkich jedwabi i miękkich welurów. W innych znowu kłębiły się zwoje koronek delikatnych jak włosy anielskie, woale z Mosulu, lekkie i szeleszczące tiule. W jeszcze dalszych schowane były materiały pościelowe z Szampanii i Anglii, miękkie blanszety utkane przez kobiety z Valenciennes, pościel z Florencji, równie delikatna i błyszcząca jak jedwabie...

Mateusz pospiesznie zabrał z rąk Katarzyny różowy brokat, przedmiot jej westchnień, Piotrowi wyrwał czarno-złoty welur i zaczął skrzętnie układać je w worku z mocnego białego płótna, dorzucając do nich niezliczoną ilość kolorowych jedwabi, jednobarwnych i w paski, które wybrał z ostatniej dostawy.

- Wszystko to jest już sprzedane - wyjaśnił - na zamówienie pana de Brazeya. Przyjedzie po to później. Katarzyno, idź skończyć rachunki z tygodnia i przestań marzyć! Mam teraz sprawę do załatwienia w mieście, gdy wrócę, wszystko ma być w najlepszym porządku. Byłbym zapomniał!

Przygotuj też rachunek dla pani de Chateauvillain i przypilnuj, ażeby zmierzyć ten turkusowy welur, na który czeka żona pana de Toulongeona!

Z westchnieniem zawodu Katarzyna wyszła ze sklepu i udała się do kantorka wuja. Grube księgi, całe zapisane rzymskimi cyframi, nudziły ją okropnie. Jedyne, co ją ciekawiło, to odczytywanie nazw dalekich krajów, skąd wuj sprowadzał swoje towary, krain o magicznym brzmieniu. Od czasu powrotu z Flandrii wśród szeleszczących pergaminowych kart pojawiała się ogorzała twarz Arnolda. Kiedy to się zdarzało, Katarzynie zawsze zbierało się na płacz, gdyż myślała wtedy o nieprzebytej odległości, jaka dzieliła ją, siostrzenicę zwykłego sukiennika z Dijon, od książęcego rycerza. Kłopotów dopełniała jeszcze ta jego pogarda i tocząca się wojna, która ustawiała ich w R S zwalczających się obozach!

Tego poranka wyjątkowo Arnold był nieobecny w myślach Katarzyny.