- Przyprowadźcie go tutaj! - rozkazała Małgorzata.

Kilka minut później dały się słyszeć w korytarzu szybkie kroki.

Niewielki, ale silnie zbudowany mężczyzna, w mundurze z zielonego płótna ozdobionym stalowymi łuskami, jakie nosili jeźdźcy księcia, wszedł i prowadzony przez pazia ukląkł u stóp księżnej. Zdjął zakurzony hełm i trzymając go pod pachą, wyciągnął z haftowanej sakwy zwój pergaminu; podał go, kłaniając się z szacunkiem. Katarzyna patrzyła na głowę o gęstych, czarnych włosach przyciętych w kwadrat, z pełnym niepewności zaskoczeniem. Jej zdumienie, w miarę jak nabierała pewności, było coraz większe i radosne. Czy naprawdę mógł to być on? Czy to nie była iluzja?

Ostry profil tak bardzo przypominał jej utrwaloną w pamięci fizjonomię.

- Przyjeżdżasz prosto z Arras? - zapytała księżna.

- Prosto z Arras, pani, i na rozkazy Waszej Łaskawości. Książę pan osobiście zechciał mi to polecić. Wiadomości, które przywożę, są ważne.

Człowiek mówił odważnie, ale bez zuchwałości, a dźwięk jego głosu, trochę niższy niż dawniej, lecz tak znajomy, pozbawił Katarzynę ostatnich wątpliwości. Jeźdźcem Filipa Burgundzkiego był Landry Pigasse, jej przyjaciel z dzieciństwa. Nie patrzył na nią, nie odwrócił nawet głowy w stronę jedwabistej, szepczącej grupy dwórek. Klęcząc, oczekiwał na rozkazy.

Katarzyna musiała sobie przypomnieć o zasadach dobrego wychowania, aby się nie przepchnąć przez tłumek i nie rzucić na szyję towarzysza dziecięcych zabaw. Niestety, co wypadało Katarzynie Legoix, nie było dozwolone pani de Brazey, szczególnie w obecności księżnej.

Małgorzata dzierżyła pergamin opatrzony olbrzymią pieczęcią z czerwonego wosku i rozwijała go, trzymając w obu dłoniach. Marszcząc brwi, przebiegła oczami tekst, dosyć zresztą krótki. Jej twarz zachmurzyła się trochę, usta zacisnęły, a ciekawość dworu zamieniła się w zaniepokoje-nie. Czyżby wieści okazały się złe? Jednym ruchem księżna odesłała Landry'ego, który wstał z klęczek i oddalił się tyłem, ścigany natarczywym wzrokiem Katarzyny. Stłumiła westchnienie żalu, ale obiecała sobie, że go odszuka, gdy tylko to będzie możliwe... Małgorzata Bawarska milczała, z łokciem wspartym o poręcz fotela i brodą wspartą na dłoni. Po chwili wstała, spojrzała na krąg otaczających ją kobiet i zatrzymała spojrzenie na córkach.

- Wiadomości, które przesyła nam nasz pan i syn, są rzeczywiście ważne. Nie jest zbyt wcześnie, aby o nich mówić. Natychmiast musimy się przygotować, aby towarzyszyć w podróży tym z sióstr Jego Wysokości Filipa, które wzywa do siebie...

Podniósł się lekki szmer, a księżna zwróciła się do najstarszej córki, patrząc na nią z powagą.

- Małgorzato - powiedziała. - Twój brat postanowił oddać cię znowu we władanie męża. Właśnie przyrzekł twoją rękę wielmożnemu i potężnemu panu o świetnym nazwisku, wywodzącemu się ze starej szlachty.

- Komóż, moja matko? - zapytała Małgorzata, blednąc nieco.

- Poślubisz wkrótce Artura z Bretanii, księcia Richemontu. Co się zaś ciebie tyczy, Anno... - księżna zwróciła się do jednej z najmłodszych córek ze wzruszeniem, którego nie zdołała ukryć.

- Mnie, matko?

- Tak, moje dziecko. Dla ciebie również brat wybrał małżonka.

Pragnie, by równocześnie z zaręczynami siostry odbyły się i twoje, z regentem Francji, księciem de Bedfordem... - Głos księżnej przycichł przy ostatnich słowach, na które nałożył się okrzyk młodej dziewczyny.

- Anglik dla mnie?

- Jest sprzymierzeńcem twojego brata - powiedziała księżna z widocznym wysiłkiem. - Polityka wymaga zacieśnienia więzów naszej rodziny z rodziną króla Henryka.

Z głębi sali dobiegł mocny głos protestu: - Nie ma we Francji innego króla niż Jego Wysokość Karol, Anglik jest tylko złodziejem. Gdyby nie ta przeklęta dziewka Izabela, która przeczy królewskiemu pochodzeniu swego syna, nie byłoby na ten temat żadnych wątpliwości!

Wysoka i potężna dama, której barczyste ramiona żołnierza okrywał szkarłat, a twarz okalał delikatny, biały muślin, nie łagodząc jednak grubych rysów, stanęła w drzwiach jak osoba przyzwyczajona, że otwierają się przed nią same. Nie wyrażając cienia irytacji z powodu hałaśliwego wejścia, księżna popatrzyła na nią z uśmiechem. Wszyscy na dworze wiedzieli, że szlachetna pani Ermengarda de Chateauvillain, ochmistrzyni dworu księżnej, była jawną i nieprzejednaną przeciwniczką angielskiego sojuszu i że powiedziałaby to przed całym dworem z Westminsteru, gdyby okazało się to konieczne. Nienawidziła Anglika, nikt w to nie wątpił, a siłę jej gniewu poznał niejeden waleczny rycerz.

- Moja przyjaciółko - powiedziała uprzejmie księżna. - Na nieszczęście istnieją pewne wątpliwości.

- Nie dla mnie, gdyż jestem równie dobrą Francuzką, jak i Burgundką!

Więc mamy oddać to jagniątko angielskiemu rzeźnikowi - powiedziała, wyciągając w kierunku Anny dłoń wielką jak półmisek, lecz wielce urodziwą; księżniczka straciła kontenans i zapominając o protokole, zaczęła cicho płakać.

- Chce tego książę, moja dobra Ermengardo. Ponieważ jesteś dobrą Burgundką, wiesz, że nikt nie może sprzeciwić się jego woli.

- I to właśnie mnie złości! - ripostowała pani Ermengarda, siadając wygodnie w fotelu Anny Burgundzkiej, która go opuściła, aby uklęknąć w pobliżu matki.

Nagle jej spojrzenie spoczęło na Katarzynie asystującej z niemałym zdziwieniem hałaśliwej scenie. Piękna i olbrzymia dłoń skierowała się teraz w jej stronę.

- Czy to nasza nowa dama dworu? - zapytała.

- Tak, to pani Katarzyna de Brazey - odpowiedziała księżna, a ta skłoniła się z szacunkiem przed hrabiną de Chateauvillain, która spojrzała na nią i odpowiedziała skinieniem głowy, a następnie oznajmiła wesoło: - Ładniutka! Do licha, moja piękna, gdybym była na miejscu twego męża, otoczyłabym cię dobrymi strażnikami. Wkrótce nie będzie tutaj żadnego pana, który nie chciałby cię wziąć do swego łoża.

- Ermengardo! - powiedziała z wyrzutem księżna. - Zawstydzasz tę małą.

- No - powiedziała pani Ermengarda z szerokim uśmiechem, ukazując rząd mocnych, białych zębów - komplement jeszcze nigdy nikogo nie zabił, a przypuszczam, że pani Katarzyna słyszała już wiele innych...

Poczciwa dama z pewnością rozprawiałaby jeszcze dłuższą chwilę na ten temat, gdyż uwielbiała swawolne opowieści i nieprzyzwoite historie. Ale księżna ucięła rozmowy, informując swe damy, że powinny pakować kufry przed podróżą do Flandrii, i prosząc o pozostawienie jej sam na sam „z drogą przyjaciółką de Chateauvillain, z którą chciałaby omówić bardzo ważne sprawy".

Katarzyna pokłoniła się wraz z innymi i opuściła salę z nadzieją odszukania Landry'ego. W galerii chwyciła ją za rękaw Maria de Vaugrigneuse.

- Bardzo mi się podoba aksamit, który masz na sobie, moja droga. Czy dostarcza go twój szacowny wuj?

- Nie, pani - odpowiedziała Katarzyna z wdziękiem, pamiętając o wskazówkach Garina. - To osły twego szacownego dziada przywożą go z Genui...


Rozdział dziesiąty

Arnold de Montsalvy

Gdy tylko została uwolniona od dworskich obowiązków, Katarzyna spróbowała odszukać Landry'ego. Pomieszczenia dla jeźdźców książęcych znajdowały się w pobliżu stajni, gdzie dama dworu nie mogła pojawić się bez zezwolenia. Co więcej, koniuszy, do którego zwróciła się z prośbą o pomoc, powiedział jej, że Landry Pigasse będzie krótko przebywał w Dijon.

Odpoczywa, i wyjedzie tego samego wieczoru, wioząc listy, które kanclerz Rolin przysłał z Beaune w ciągu dnia. Kurier musi opuścić bramy miasta przed ich zamknięciem...

Nie mając odwagi nalegać, Katarzyna wróciła do siebie. Pomyślała, że jeśli znajdzie się w orszaku księżniczek, odnajdzie we Flandrii przyjaciela z dzieciństwa. Jego widok sprawił jej radość, gdyż stanowił jakiś związek z przeszłością, ze sklepikiem przy Pont-au-Change, z ulicami Paryża i straszliwym dniem rozruchów.

W tygodniach, które nastąpiły, nie miała czasu na rozmyślanie o przeszłości. Prawie każdego dnia udawała się do pałacu księżnej wdowy, która była jej życzliwa, i chętnie korzystała z jej usług. Wraz z Marią de Vaugrigneuse, córką chrzestną księżnej, była odpowiedzialna za garderobę swej pani. Nie obyło się bez docinków i ostrych krytyk, gdyż młode kobiety nie darzyły się sympatią. Katarzyna zrezygnowałaby chętnie z tej wojny podjazdowej, gdyż odczuwała wobec Marii jedynie pogardliwą obojętność, ale jej charakter nie pozwalał na cierpliwe znoszenie ciągłych uszczypli- wości, którymi zasypywała ją przeciwniczka. Tematu do złośliwej wymiany zdań dostarczały, w większości wypadków, kramik wuja Mateusza z materiałami i osły dziadka Vaugrigneuse'a. Szlachectwo tego ostatniego było dość świeżej daty, zdobył on fortunę na potajemnym, ale bardzo opłacalnym handlu sympatycznymi, choć upartymi zwierzętami. Ponadto Katarzyna przygotowywała się do mającego wkrótce nastąpić wyjazdu do Flandrii i załatwiała sprawy związane z podwójnym ślubem księżniczek.

Odpowiedzialna za garderobę, zajmowała się wyprawą narzeczonych, po- magała im w wybieraniu materiałów i kroju sukni, zadręczając przy tym szwaczkę, panią Gaubertę, w czym dzielnie sekundowała jej Ermengarda de Chateauvillain. Dzięki dyskretnemu, ale miłemu prezentowi w postaci wspaniałej sztuki złocistoczerwonego aksamitu z Genui, ofiarowanemu groźnej ochmistrzyni, zyskała w niej sprzymierzeńca. Dama ta lubiła ze wszech miar żywe, ostre kolory, osobliwie jaskrawoczerwony, który - jej zdaniem - podkreślał wrodzony majestat. Sztuka aksamitu i czarujący uśmiech Katarzyny, połączone z niepodważalnymi kompetencjami w dziedzinie elegancji i spraw gospodarskich, przekonały ją ostatecznie do żony wielkiego skarbnika.

Co się zaś tyczy życia prywatnego nowej damy dworu, nie było w nim żadnych zmian. Dni upływały spokojnie i bez żadnych niespodzianek ze strony Garina. Małżonek przyjmował niewielu gości, nie lubił afiszować się swoim bogactwem, gdyż wiedział, że wielka fortuna wywołuje zazdrość.

Otaczał się pewnym zbytkiem w domu tylko dla własnej radości i osobistej satysfakcji. Nad hałaśliwe uroczystości i wielkie bankiety przedkładał partię szachów przy kominku, dobrą książkę, przeglądanie zbiorów rzadkich przedmiotów i - od pewnego czasu - towarzystwo Abu-al-Khayra, którego wiedzę i wschodnią mądrość bardzo cenił. Obydwaj mężczyźni prowadzili długie rozmowy. Katarzyna często uczestniczyła w dysputach, chociaż ziewała z nudów, gdyż nie interesowały jej ani tajniki medycyny, ani tajemna i subtelna wiedza o truciznach. Mauretański medyk był znamienitym jak na owe czasy praktykiem, ale jeszcze lepiej znał naukę o truciznach.

Nadszedł wreszcie czas wyjazdu z Dijon księżniczek Małgorzaty i Anny wraz ze świtą. Długi rząd koni, wozów i mułów załadowanych kuframi, który silna eskorta chroniła przed pożądliwością złodziejaszków, przekroczył bramę Wilhelma w ostatnich dniach marca. Otoczone murami miasto, wieże i dzwonnice, z daleka upodabniające Dijon do lasu włóczni, zniknęły za horyzontem. Radość, która zwykle towarzyszyła takim wyjazdom, tym razem była nieobecna, lecz Katarzyna przyjęła to bez zdziwienia. Zdrowie księżnej Małgorzaty pogorszyło się w ciągu dwóch ostatnich tygodni i mimo wielkiego rozczarowania musiała zrezygnować z towarzyszenia córkom. Zastąpiła ją księżna Ermengarda mająca za zadanie nadzorować obie księżniczki.

Siedząc wygodnie w siodle, otulona obszerną pelisą w kolorze wina, podbitą futrem z rudego lisa, Ermengarda de Chateauvillain jechała na koniu obok Katarzyny. Nie rozmawiały ze sobą, rozkoszując się świeżym powietrzem i zielenią drzew, ciesząc się widokiem słońca. To samo słońce z takim trudem docierało do krętych, wąskich i śmierdzących uliczek miasta.

Katarzyna zawsze lubiła wojaże, nawet bardzo krótkie, a ta wyprawa przypomniała jej podróż z ubiegłego roku i jej wydarzenia.

Książę Burgundii oczekiwał na siostry w Amiens, gdzie miały się odbyć podwójne zaręczyny, owoc wielomiesięcznych negocjacji prowadzonych z angielskim regentem i księciem Bretanii. Wybrał miasta z siedzibą episkopatu, w zasadzie neutralne, aby nie martwić księcia Sabaudii, ponieważ negocjacje, którym patronował ten ostatni, nie były zerwane. W gruncie rzeczy biskup Amiens był mu bardzo oddany i czuł się u niego jak u siebie w domu.

W miarę jak orszak obu księżniczek zbliżał się do Sommy, przejechawszy bez kłopotów przez zniszczoną Szampanię, dawała się wyczuć coraz większa niechęć ze strony miejscowej ludności. Na całej trasie przejazdu zbytkownego orszaku spotykano wyłącznie wynędzniałych mężczyzn oraz odziane w szmaty kobiety i dzieci, z twarzami wychu- dzonymi z głodu, o płonących wilczych wejrzeniach. Wszędzie dali się we znaki Anglicy lub rabusie, wszędzie panowały nędza, głód, strach i nienawiść! Koniec zimy był straszny. Głód, spowodowany rozkradzionymi lub spalonymi zbiorami, ogarnął olbrzymie połacie kraju, niszcząc wiele istnień ludzkich. Wioski opustoszały, pozostały tylko na wpół spalone pola.