Zuchwały śmiech przerwał jego słowa. Katarzyna spostrzegła, że palce Filipa zaciskają się na poręczy fotela. Wstał.

- Wiesz, że mógłbym polecić moim ludziom, aby cię pojmali i wtrącili do lochów.

Arnold przestał zwracać się do księcia po imieniu: - Mógłbyś również, panie, skierować przeciw mnie wszystkie swoje oddziały. Ale czy tak postępuje rycerz? Na polu bitwy pod Azincourt, gdzie cała szlachta Francji, oprócz ciebie, panie, i twego szlachetnie urodzonego ojca, czuła się zaszczycona, mogąc zmierzyć się z nieprzyjacielem, niejeden książę skrzyżował szablę z jeszcze mniej znacznym niż ja szlachcicem.

Pod wpływem złości głos Filipa stał się bardzo wysoki, co należało do rzadkości, i bardziej niż słowa zdradzał jego wściekłość.

- Nikt nie wątpi w mój wielki żal, że nie mogłem uczestniczyć w tym zaszczytnym i bolesnym dniu.

- Każdy może tak powiedzieć w osiem lat później! - powiedział Arnold kpiąco. - Ja tam byłem, panie, i może to pozwala mi odzywać się w ten sposób. Nieważne! Jeśli wolisz pić, bawić się i bratać z nieprzyjacielem, wolna wola. Zabieram rękawicę i...

- Ja ją podniosę...

Olbrzymi rycerz, odziany w dziwaczny, niebiesko-czerwony strój, który przylegał ściśle do jego piersi, potężnej niczym tułów niedźwiedzia, zbliżył się do tronu. Zgiął się szybko ze zręcznością, o którą trudno było go podejrzewać, i podniósł rękawicę. Następnie zwrócił się do czarnego rycerza.

- Chcesz zmierzyć się z księciem, panie Lasu Kasztanowego, więc zadowolisz się chyba krwią świętego Ludwika, chociaż z domieszką krwi bastarda. Jestem Lionel de Bourbon, bastard de Vendome, i mówię ci, że zapłacisz gardłem za swój postępek.

Katarzyna z trudem utrzymywała się na nogach; bliska omdlenia, szukała instynktownie jakiegoś oparcia. Natrafiła na mocne ramię stojącej obok Ermengardy. Z rozszerzonymi źrenicami i drgającymi nozdrzami, wielka ochmistrzyni przebierała nogami niczym koń sposobiący się do walki, który oczekuje na znak, Rozgrywająca się przed jej oczyma scena przykuwała bez reszty jej uwagę i najwyraźniej ją radowała. Spoglądała z błyskiem w oku na odważną, czarną postać kapitana de Montsalvy'ego, a jej obfita pierś kołysała się jak wzburzona fala.

Rycerz popatrzył z zimną krwią na olbrzymią postać przeciwnika.

Egzamin musiał wypaść pomyślnie, gdyż wzruszył tylko szerokimi ramionami osłoniętymi stalą.

- Zgadzam się na krew dobrego króla Ludwika, chociaż dziwię się, że bronisz, panie, niesłusznej sprawy. Będę miał więc zaszczyt, panie bastardzie, uciąć uszy tobie zamiast twemu panu. Zapamiętaj, wzywam cię na Sąd Ostateczny. Zdecydowałeś się bronić sprawy Filipa Burgundzkiego, a ja występuję przeciw niej w imieniu mego pana. Nie będzie to walka dla rozrywki dam. Będziemy walczyć, aż jeden z nas zginie lub poprosi o łaskę.

Katarzyna wydała głuchy jęk, który usłyszał Garin. Spojrzał na żonę z ukosa, ale nic nie powiedział. Pani Ermengarda również go usłyszała.

Wzruszyła ramionami.

- Nie bądź taka wrażliwa, moje dziecko. Sąd boży to pasjonująca sprawa! Mam nadzieję, że Bóg odda sprawiedliwość temu młodemu rycerzowi. Na honor, jest wspaniały! Jak on się nazywa? Montsalvy. Sądzę, że to stare, dobre nazwisko!

Miłe słowa pocieszyły trochę Katarzynę. Pośród nienawiści otaczającej Arnolda te przyjacielskie tony trochę ją uspokoiły.

Dał się słyszeć głos księcia, który zapytał chłodno rycerza, czy ma sekundanta.

- Do licha - wykrzyknął Artur de Richemont. - Jeśli go nie ma, jestem gotów ofiarować moją szpadę. To dzielny kompan, widziałem, jak walczył pod Azincourt. Nie czuj się urażony, panie mój i bracie, robię to tylko W imię dawnego braterstwa broni.

- Zezwalam na to, panie - powiedziała jego narzeczona, Małgorzata, wzruszonym głosem. - Ten rycerz jest młodszym bratem giermka przebywającego niegdyś w moim domu w Gujennie, szlachetnego pana, którego paryski motłoch pozbawił życia w czasie straszliwych dni rewolty Caboche'a. Błagałam o łaskę dla niego, ale ojciec mi odmówił. Walcząc u boku Arnolda de Montsalvy'ego, będziesz nosił podwójnie me barwy, drogi Arturze. Nie pochwalam mego brata.

Wzruszony Richemont ujął dłoń swej jasnowłosej narzeczonej i ucałował ją czule.

- Słodka pani, wybierając cię moje serce się nie myliło. Arnold, skłoniwszy się Bretończykowi, wskazał dumnie na innego rycerza w zbroi, który stanął w progu sali.

- Pan de Xaintrailles pomoże mi w walce, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Przybysz stał z odsłoniętą głową; miał rudą niczym marchewka czuprynę i drwiący uśmiech na ustach. On również był wielki i dobrze zbudowany. Wezwany, podszedł kilka kroków i ukłonił się.

Filip Burgundzki wstał z wysiłkiem ze swego fotela, wspierając się nadal jedną dłonią o poręcz.

- Panowie - powiedział. - Aby nie zbrukać ziemi naszego gospodarza, biskupa Amiens, wasz pojedynek, który rozsądzi Bóg, odbędzie się za trzy dni u mnie w Arras. Daję wam moje słowo, iż zostaniecie przyjęci uprzejmie i będzie wam zapewnione bezpieczeństwo. A teraz, ponieważ jest to wieczór uciech, zapomnij, panie, o pojedynku i przyłącz się do zabawy.

Duma w końcu przyszła Filipowi w sukurs, zapanował nad sobą, tak że nikt nie był w stanie odgadnąć, jakie burzliwe uczucia nim miotają po tej publicznej obrazie. Jak przystało na księcia panującego, miał olbrzymie po-czucie godności. Co więcej, ufając wielkiej sile bastarda de Vendome, mógł małym kosztem ofiarować sobie luksus bycia szlachetnym i okazać gościnność wobec najbardziej zdeklarowanego wroga. Ale Arnold de Montsalvy obojętnie nałożył hełm i jednym ruchem podniósł przyłbicę. Po- nure spojrzenie ponownie rzuciło wyzwanie w szare oczy księcia Filipa.

- Wielkie dzięki, książę. Jeśli chodzi o ścisłość, moi nieprzyjaciele pozostają nimi nadal, a piję tylko z przyjaciółmi. Spotkamy się za trzy dni na polu walki. Teraz wracamy do Guise. Z drogi!

Skłaniając szybko głowę, rycerz odwrócił się i ruszył wolno do drzwi.

Zanim to uczynił, jego wzrok prześlizgnął się po zebranych. Przez moment zatrzymał się na Katarzynie, a młoda kobieta, bliska łez, zobaczyła błysk w jego czarnych oczach. Wyciągnęła nieznacznie ręce w jego kierunku, ale Arnold de Montsalvy był już daleko. Wkrótce za dwoma rycerzami zatrzasnęły się bramy. Kiedy postać czarnego rycerza była już niewidoczna, Katarzynie wydało się, że wszystkie światła zgasły jednocześnie, a rozległa sala stała się ciemna i zimna. W tym momencie fanfary obwieściły początek wieczerzy.


Rozdział jedenasty

Pole walki



Biesiada była dla Katarzyny prawdziwą udręką. Pragnęła znaleźć się sama w zaciszu swojej komnaty, żeby wspominać do woli tego, który pojawił się tak niespodzianie w jej życiu. Widok Arnolda wywołał omdlenie jej serca; po odejściu rycerza zaczęło bić coraz uporczywiej. Kiedy czarna postać zniknęła za dębowymi drzwiami, Katarzyna musiała przywołać cały zdrowy rozsądek, aby za nim nie pobiec, tak gwałtowna była siła popy- chająca ją ku niemu. Wiedziała dobrze, jak by ją potraktował, ale za samą tylko możliwość porozmawiania z nim, dotknięcia go, poczucia na sobie ciężaru mrocznego spojrzenia, oddałaby wszystkie skarby świata. Gdyby mogła znaleźć się chociaż na mgnienie oka w jego ramionach, z radością sprzedałaby duszę diabłu. Przez cały wieczór rozmawiała, uśmiechała się, przyjmowała hołdy dla swej urody, ale jej usta i oczy reagowały machinalnie. W rzeczywistości była nieobecna duchem w pałacu w Amiens.

Wraz z Arnoldem de Montsalvym i panem de Xaintrailles'em pędziła drogą do Guise, ku obozowi stronników króla Karola. Oczami pełnymi miłości, które nigdy się nie mylą, widziała postać z czarnej stali, pochyloną nad końskim karkiem, twarz o mocnym profilu, zaciśnięte usta, słyszała ciężki galop koni, szczęk zbroi, a nawet bicie serca Arnolda pod stalowym pancerzem... Była razem z nim, tak blisko, że wydawało się, iż tworzą jedno ciało. Nie zwróciła uwagi na suchy ton głosu Garina, gdy zarządził: - Wracamy!

Wszystko straciło znaczenie od momentu zjawienia się Arnolda: Garin i jego bogactwo, Filip i jego miłość. Chociaż we wzroku, jakim ją obrzucił Arnold, opuszczając salę, nie było żadnej zachęty, lecz tylko złość i pogarda, wydało jej się, że błysnął w nim też pewien rodzaj podziwu. Tym nikłym płomykiem rozświetlała swoje marzenie. Bez wątpienia czuł do niej nienawiść, pogardzał nią, ale Abu-al-Khayr powiedział, że Arnold jej pragnie. W czasie powrotu z Garinem do domu nad zielonym kanałem poczuła, że wracają jej siły do walki. Cel jej życia znalazł się tuż obok. Nie był już tak niedostępny, gdyż dumny hrabia de Montsalvy mógł patrzeć z pogardą na siostrzenicę sukiennika, ale jako pani de Brazey stała się mu równa. Katarzyna zrozumiała, że zawdzięcza to małżeństwu z Garinem.

Teraz stanowiła integralną część jego świata dumy i splendoru, czy tego chciał, czy też nie, a tego wieczoru przekonała się o blasku i sile swej urody.

Ileż to razy wzrok Filipa spoczął na niej, a ilu innych mężczyzn na nią spoglądało! Wszyscy do siebie podobni, a każdy z wyrazem pożądania na twarzy. Tego wieczoru Katarzyna poczuła w sobie siłę, aby usunąć wszelkie przeszkody stojące między nią i jej miłością i przysięgła sobie, że zniweczy nienawiść Arnolda do rodziny Legoix. Czy będzie mógł winić ją za śmierć Michała, jeśli dowie się, że o mało nie zginęła, chcąc go ratować, że Gaucher, jej ojciec, został powieszony, a ich dom zniszczony?

Katarzyna zdała sobie sprawę, że pragnie ze wszystkich sił tego do dzisiaj tak odległego człowieka i nie spocznie, dopóki nie stanie się jego na zawsze. Tak rozmyślając, powróciła do domu i udała się do swojej izby.

Wówczas przypomniała sobie o mężu, gdyż spostrzegła, że po raz pierwszy towarzyszył jej do sypialni. Oparty łokciem o kominek, spoglądał na nią z ciekawością, ale z jego nieruchomego oblicza niczego nie mogła wyczytać.

Posłała mu przelotny uśmiech, podając Sarze długi, aksamitny płaszcz, który miała narzucony na suknię.

- Nie jesteś, panie, zmęczony? - zapytała. - Ja jestem wyczerpana. Tylu ludzi, taki upał.

To mówiąc, skierowała się do toaletki. Lustro odbiło olśniewający obraz, ożywiony jeszcze bardziej blaskiem czarnego diamentu na czole.

Sądząc, że Garin przyszedł za nią, aby odebrać cenny kamień, szybko odpięła złoty łańcuszek i podała mu klejnot.

- Proszę, oddaję ci, panie, twój cenny skarb. Widzę, że chcesz go szybko schować w jakimś bezpiecznym miejscu.

Ale Garin odepchnął wyciągniętą dłoń. Na jego wąskich wargach pojawił się pogardliwy uśmiech.

- Zatrzymaj go, pani! Przyszedłem tutaj za tobą, gdyż chcę ci zadać jedno pytanie: od jak dawna znasz pana de Montsalvy'ego?

Te słowa zbiły Katarzynę z tropu; z przyzwyczajenia zaczęła szukać wzrokiem Sary. Ale Cyganka usunęła się po cichu, widząc, że jej pan pragnie pozostać u żony. Katarzyna odwróciła głowę, wzięła grzebień z kości słoniowej i zaczęła wolno rozczesywać włosy.

- Czemu sądzisz, panie, że go znam?

- Twoje wzruszenie było zbyt widoczne. Nie drżałabyś tak mocno, nie znając go. Więc zadam jeszcze raz pytanie: skąd go znasz, pani?

Ton Garina był bardzo grzeczny, a jego głos nie wzniósł się ponad zwyczajne, niskie tony. Żądał odpowiedzi i musiał ją otrzymać. Najlepiej byłoby powiedzieć mu prawdę lub przynajmniej jej część. W kilku słowach przedstawiła mu wydarzenie, jakie miało miejsce na drodze do Tournai, kiedy wraz z Mateuszem znaleźli rannego rycerza. Opowiedziała, jak zawieźli go do oberży i jak Abu-al-Khayr opatrzył młodzieńca.

- Jak widzisz, panie - powiedziała z uśmiechem - to dawna i luźna znajomość. Wzruszyłam się, kiedy pojawił się niespodziewanie tego wieczoru, i to w tak tragicznych okolicznościach.

- Tragicznych, to rzeczywiście właściwe słowo. Możliwe, moja droga, że już wkrótce będziesz musiała opłakiwać tę „starą znajomość". Bastard de Vendome jest niebezpiecznym przeciwnikiem; przebiegłość i zręczność węża łączy z siłą byka. Walka będzie na śmierć i życie. Jeśli jesteś, pani, tak wrażliwa, może wolisz jej nie oglądać?

- Cóż za pomysł? Przeciwnie, zależy mi bardzo, aby zobaczyć walkę.

Czyż książę Filip nas nie zaprosił?

- To prawda. No więc dobrze, udamy się tam, skoro sądzisz, że wytrzymasz to widowisko. Życzę ci dobrej nocy, Katarzyno.

Przez moment dziewczyna miała ochotę go zatrzymać. Jego postawa wydawała się jej dziwna. Chciała, aby powiedział coś więcej, co pomogłoby zorientować się, czy ufa jej wyjaśnieniom. Ale pragnienie pozostania sam na sam ze wspomnieniem o Arnoldzie było silniejsze. Pozwoliła Garinowi odejść, odesłała nawet Sarę, gdy ta przyszła pomóc jej w rozbieraniu. Nie miała ochoty dzielić z nikim przepełniającej ją nadziei, ciepłej i tajemnej, jak obietnica macierzyństwa, którą chciała nosić, aż przerodzi się w plon szczęścia. W chwili obecnej cel zamykał się w jednym słowie: Arras.