Chciała zapomnieć, że Arnold znajdzie się tam w niebezpieczeństwie, że będzie narażał swe życie. Za dwa dni otoczą ich te same mury tego samego miasta pod tym samym niebem. Katarzyna przysięgła sobie, że nie pozwoli odejść Arnoldowi bez próby odzyskania go, niezależnie od następstw, jakie to przyniesie.

* * * Znalezienie mieszkania w Arras było o wiele trudniejsze niż w Amiens. Filip Burgundzki dobrze traktował tamtejszych mieszczan i nie chciał ich zmuszać do udzielenia gościny, tak jak to zrobił biskup Amiens.

Tak więc Katarzyna musiała tłoczyć się wraz z Ermengardą de Chateauvillain, Marią de Vaugrigneuse i dwiema innymi damami dworu księżniczek w dwóch izbach, które odstąpił im dobrowolnie pewien handlarz wełną mieszkający w górnej części miasta. Garin zamieszkał z Mikołajem Rolinem i Lambertem de Saulx w zwykłej oberży. Taki rozwój sytuacji spodobał się Katarzynie i tę chwilową separację potraktowała jako dobrą wróżbę dla swych planów.

Wiadomość o pojedynku, który miał się odbyć następnego dnia, ściągnęła do miasta tłumy. Ludzie przybywali zewsząd, ze wszystkich sąsiednich zamków, a nawet z odległych miast. Stawiano namioty, jeden obok drugiego, aż do murów miasta. Arras przypominało wielki kwietnik porosły olbrzymimi kwiatami. Na placach i ulicach rozmawiano wyłącznie o walce i robiono zakłady. Katarzynę doprowadzał do wściekłości fakt, że wszyscy przepowiadają zwycięstwo bastardowi de Vendome. Nie ceniono wysoko skóry Arnolda de Montsalvy'ego i nikt się nie krępował głosić wy- niośle, że nie wybrałby losu, który jest z góry wiadomy.

- Od kiedy to brutalna siła warta jest więcej od odwagi! -wykrzyknęła, pomagając pani Ermengardzie rozpakować kufry i wygładzić zmięte suknie, przygotowując je na wieczorny bankiet i na jutrzejszy pojedynek. - Ten bastard jest silny jak niedźwiedź, ale to wcale nie znaczy, że musi wygrać...

- Do licha, moja droga - powiedziała Ermengarda, zabierając jej zwinnie z rąk kosztowną suknię z genueńskiego aksamitu, którą zirytowana Katarzyna tak źle potraktowała. - Wydaje się, że ten młody zarozumialec ma w tobie zagorzałego obrońcę! A przecież powinnaś życzyć wszystkiego najlepszego bastardowi, który będzie bronił honoru naszego księcia. Czy przypadkiem nie jesteś złą Burgundką?Pod badawczym spojrzeniem grubej damy Katarzyna poczuła, że się rumieni, i nic nie odpowiedziała. Zdała sobie sprawę, że popełniła błąd, ale wolałaby raczej uciąć sobie język, niż zmienić zdanie. Nie wydawało się jednak, aby Ermengarda była obrażona.

Wybuchnęła śmiechem i klepnęła dziewczynę w plecy tak mocno, że ta o mało nie wpadła do otwartego kufra.

- Nie obrażaj się, Katarzyno! Jesteśmy same, więc mogę ci wyznać, że ja również chciałabym, aby zwyciężył ten młody zuchwalec. Poza tym, że uważam króla Karola za naszego prawowitego władcę, zawsze podobali mi się ładni chłopcy, szczególnie trochę szaleni. Do licha, ten brytan jest piękny! Wiem, że gdybym miała z dwadzieścia lat mniej...

- Cóż byś zrobiła, pani?

- Nie umiem ci powiedzieć dokładnie, jak bym się do tego zabrała, ale kiedy by wchodził do łoża, zawsze czekałabym na niego w pościeli. I, do licha, gdyby mnie chciał wyciągnąć z łóżka, miecz by nie wystarczył! Jeśli się nie mylę, on ma nie tylko wygląd mężczyzny, ale i duszę, widać to w jego spojrzeniu. Co więcej, przysięgłabym, że jest mistrzem w miłości. Czuję to, bo znam się na tym.

Katarzyna z zapałem szczotkowała purpurową suknię, a następnie rozłożyła ją na olbrzymim łożu, które miała dzielić z wielką ochmistrzynią.

To pozwoliło jej ukryć rumieńce na policzkach wywołane rubasznymi uwagami Ermengardy. Ale oczy księżnej były bardzo przenikliwe.

- No, zostaw już tę suknię - krzyknęła wesoło - i nie ukrywaj rumieńca, abym uwierzyła, że te słowa wprawiają cię w zakłopotanie. Powiedziałam ci, co bym zrobiła, gdybym miała dwadzieścia lat mniej i gdybym była na przykład na twoim miejscu...

- Och! - wykrzyknęła zgorszona Katarzyna.

- Powiedziałam ci, żebyś nie udawała niewiniątka, i dodam: nie uważaj mnie za idiotkę, Katarzyno de Brazey. Jestem stara, umiem czytać z twarzy, na której widnieją miłość i pożądanie. Bardzo dobrze się składa, że twój mąż widzi tylko na jedno oko, gdyż na wczorajszym balu każdy rys twej twarzy wyrażał miłość do tego człowieka.

A więc tajemnica, którą Katarzyna uważała za bezpieczną w głębi serca, daje się tak łatwo wyczytać z jej twarzy? Któż więcej, w takim razie, spośród uczestników uroczystości poznał ten sekret? Ile osób dostrzegło niewidoczną i tajemną nić łączącą czarnego rycerza i damę z mrocznym diamentem? Może Garin, który od tamtego czasu był bardzo małomówny, albo może książę Filip. Bez wątpienia inne kobiety czyhające zawsze na słabostki swoich rywalek, aby uczynić z nich śmiercionośną broń.

- Nie przejmuj się - ciągnęła dalej Ermengarda, dla której najwidoczniej twarz Katarzyny nie miała tajemnic. - Twój mąż jest jednooki, a co się tyczy Jego Wysokości, miał zbyt dużo kłopotu z twoim pięknym rycerzem, by zwracać uwagę na ciebie. Czy ci się to podoba, czy nie, jeśli w gronie kobiet pojawi się taki zuch jak Arnold, patrzą tylko na niego i nie tracą czasu na obserwowanie rywalek. No, no, nie przejmuj się tak. Nie wszyscy czytają z twarzy tak jak ja. Poza tym, jestem twoją przyjaciółką i tajemnica będzie dobrze strzeżona.

W miarę jak dama mówiła, napięcie Katarzyny malało, a prawdziwa ulga zastąpiła poprzedni niepokój. Była szczęśliwa, odkrywając obok siebie tę nieoczekiwaną i z pewnością szczerą przyjaźń. Ermengarda de Chateauvillain, znana ze swobody, z jaką wyrażała swe uczucia, nigdy, przenigdy nie zniżyłaby się do udawania, choćby od tego zależało jej życie.

Mimo swej pozycji była jednakże bardzo ciekawska, jak każda kobieta.

Jednym ruchem wzięła Katarzynę pod rękę i posadziła obok siebie na wielkim łożu, a następnie uśmiechnęła się promiennie.

- Teraz, kiedy odgadłam połowę sekretu, opowiedz mi resztę, moja droga. Prócz tego, że się palę, aby ci pomóc w tej przygodzie, niczego nie lubię bardziej od pięknych historii miłosnych.

- Boję się, że będziesz, pani, rozczarowana - westchnęła Katarzyna. - Nie mam wiele do opowiadania.

Dawno już nie czuła się tak bezpiecznie. Siedząc obok masywnej kobiety, w tej wielkiej izbie o niskim stropie, oświetlonej wyłącznie płomieniami kominka, wiedziała, że nadeszła chwila szczerości i będzie mogła otworzyć przed nią serce. Za murami było niespokojne miasto, pełne ludzi, którzy jutro przybędą popatrzeć, jak zabijają się ich bliźni.

Katarzyna przeczuwała niejasno, że czas odpoczynku należy już do przeszłości, a przyszłość będzie trudna, że zedrze sobie skórę z kolan i rąk na bolesnej drodze usianej ostrymi kamieniami, na której pojawił się dopiero R S pierwszy zakręt. Jak brzmiało zdanie, które kiedyś szeptał Abu-al-Khayr?

Droga miłości jest wybrukowana ciałami i krwią. Była gotowa zostawić swe ciało, strzęp po strzępie, swą krew, kropla po kropli, na ciernistej drodze, aby zdobyć tę miłość, chociażby tylko na godzinę, gdyż w tej jedynej godzinie potrafiłaby zamknąć tchnienie swego życia i całą swą miłość. Pytanie Ermengardy sprowadziło ją brutalnie na ziemię.

- A jeśli jutro bastard de Vendome zabije Arnolda?

Katarzynę ogarnęła fala strachu, wypełniła jej usta goryczą, pojawiła się w wystraszonym spojrzeniu. Myśl, że ukochany mógłby umrzeć, nawet nie postała w jej głowie. Było w nim coś niezniszczalnego. Był samym życiem i wydawało się, że jego ciało jest równie wytrzymałe jak stal jego zbroi. Katarzyna odrzucała z całych sił obraz Arnolda leżącego na piasku areny w pękniętej zbroi, z której wypływa purpurowa krew. Śmierć nie mogła go zabrać, gdyż należał do niej, Katarzyny! Ale słowa Ermengardy wydrążyły w murze pewności małą szczelinę, przez którą zaczęła przenikać trwoga. Jednym skokiem zerwała się na nogi, chwyciła opończę i otuliła się nią.

- Gdzie idziesz? - zdziwiła się Ermengarda.

- Idę zobaczyć się z nim! Muszę z nim porozmawiać, muszę mu powiedzieć...

- Co?

- Nie wiem! Że go kocham! Nie mogę pozwolić, aby zginął w walce, zanim powiem, ile dla mnie znaczy.

Na pół szalona, rzuciła się w kierunku drzwi. Ermengarda chwyciła w locie połę jej płaszcza, złapała ją za ramiona i zmusiła, aby siadła na skrzyni.

- Czyś zwariowała? Ludzie króla rozbili obóz poza miastem, w pobliżu pola walki, a bastard de Vendome wzniósł swój namiot z drugiej strony. Po R S raz pierwszy straże księcia Filipa otaczają pole walki wspólnie ze Szkotami króla Francji, którymi dowodzi Buchan*. Nie tylko nie będziesz mogła przekroczyć bram miasta, chyba że opuścisz się po linie wzdłuż muru, ale i tak nie dostaniesz się do obozu. Zakładając nawet, że ci się powiedzie, nie pozwolę ci tam pójść.

* Jan Stuart, książę Buchan, wielki konetabl Francji. Nie jest powszechnie wiadomo, że w czasie wojny stuletniej Szkocja walczyła u boku Francji. - A dlaczegóż to? - krzyknęła Katarzyna bliska płaczu.

Silne palce Ermengardy gniotły jej ramię. Ale nie miała do niej żalu, gdyż pod szorstkością Burgundki kryła się czułość. Jej czerwona twarz przybrała nagle niespotykany wyraz godności.

- Kiedy mężczyzna idzie się bić, nie potrzebuje pocałunków i łez kobiety: one osłabiają jego odwagę i rozmiękczają stanowczość. Arnold de Montsalvy uważa cię za kochankę księcia Filipa. Z tego powodu będzie walczył z większą pasją, z większym zapałem. Jeśli wyjdzie z tego żywy, będzie czas, aby wyprowadzić go z błędu i nęcić rozkoszami miłości.

Katarzyna wyrwała się gwałtownie z rąk przyjaciółki. - A jeśli zginie?

Jeśli jutro zabiją mi go?

- Wtedy -wykrzyknęła Ermengarda - nie pozostanie ci nic innego, jak zachowywać się z godnością, pokazać, że chociaż urodzona w mieszczańskiej rodzinie, naprawdę zasługujesz na obecną pozycję! Będziesz miała do wyboru: zadać sobie śmierć, jeśli nie boisz się Boga, lub pójść do klasztoru, gdzie zagrzebują się żywcem te, których rany nie chcą się zabliźnić. To, co możesz zrobić dla mężczyzny, którego kochasz, Katarzyno de Brazey, to uklęknąć tutaj, obok mnie, i modlić się, modlić i jeszcze raz R S modlić! Może Pan Jezus i Matka Boska ochronią go i zwrócą nam żywego.

* * * Pole walki wytyczone było za murami miasta, na obszernym, pustym terenie, wzdłuż którego płynęła rzeka Scarpe. Na wprost rzeki wybudowano w dwóch rzędach prowizoryczne, przypominające wieże trybuny suto zdobione dywanami, tarczami herbowymi, proporcami i jedwabnymi chorągwiami, otaczające wielką lożę dla księcia, jego sióstr i książęcych gości. Na każdym końcu ogrodzenia, wzdłuż którego tłoczył się już tłum, ustawiono dla każdego z przeciwników duży namiot, pilnowany przez żołnierzy.

Kiedy Katarzyna przybyła na pole walki w towarzystwie Ermengardy, rzuciła obojętne spojrzenie na dekorację, popatrzyła bez zainteresowania na wielki namiot z purpurowego jedwabiu, nad którym powiewała chorągiew z herbem bastarda de Vendome. Przedstawiał wizerunek lwa przekreślonego czerwoną wstęgą, na znak, że jego właściciel pochodzi z nieprawego łoża.

Jej wielkie, fiołkowe oczy spoczęły na drugim namiocie, gdzie zgrupowali się Szkoci konetabla w srebrnych zbrojach, z zatkniętymi piórami białej czapli, podczas gdy straż Filipa w czarnych kolczugach otaczała namiot bastarda. Wstrząśnięta Katarzyna odgadywała obecność Arnolda za delikatnymi ścianami z niebieskiego jedwabiu z większą pewnością, niż gdyby popatrzyła na srebrną tarczę z czarnym krogulcem zawieszoną u wej- ścia. Serce popychało ją ku niemu. Odczuwała ból, wyobrażając sobie duchową samotność tego, który w środku przygotowywał się na śmierć.

Podczas gdy w namiocie de Vendome'a wrzało jak w mrowisku, gdyż panowie i paziowie chodzili tam i z powrotem ruchliwą i wielobarwną falą, niebieskie ściany namiotu Arnolda nie poruszały się wcale. Wszedł tylko kapitan!

- Gdybym nie był pewien, że nasz młody zarozumialec jest w środku - powiedział tuż za Katarzyną nosowy głos -przypuszczałbym, że ten namiot jest pusty.

Ermengarda de Chateauvillain, trudząca się wyborem poduszki, na której chciała usadowić swoje szerokie siedzenie, podniosła oczy, tak jak i Katarzyna, i zobaczyła mężczyznę dwudziestosiedmio- lub dwudziestoośmioletniego, jasnowłosego, szczupłego i eleganckiego, lecz pełnego próżności. Młody człowiek był z pewnością przystojny, ale Katarzyna miała wrażenie, że zbyt jest tego świadom. Jednakże Ermengarda wzruszyła tylko ramionami i zaczęła gderać: - Nie wygaduj głupot, panie de Saint-Remy. Młody de Montsalvy z pewnością nie należy do osób, które uciekają w ostatniej chwili.

Jan de Saint-Remy uśmiechnął się do niej drwiąco, przekroczył bezceremonialnie ławkę, na której obie damy zamierzały usiąść, i znalazł się w ich rzędzie.