- To znowu ty? - wykrzyknął Arnold wściekły, że mu przeszkadza. - Czegóż w końcu chcesz?

- Wybaczcie, ale wydaje mi się, że wybraliście zły moment na miłosne igraszki. Coś jest nie w porządku, Arnoldzie.

- Co?

- Szkoci zniknęli. Nie ma już nikogo z naszych wokół namiotu, podobnie zresztą jak na polu walki!

Arnold poderwał się jednym skokiem, chociaż Katarzyna próbowała go zatrzymać przy sobie. Wyczuwała, że dzieje się coś niedobrego. Jej miłość była zagrożona, czuła to wyraźnie jak fizyczny ból.

- Jeśli to żart... - zaczął mówić młodzieniec.

- Czy wyglądam na żartownisia?

Była to prawda. Xaintrailles był blady, a na jego twarzy malował się niepokój. Arnold, chcąc pozbyć się go jak najszybciej, wzruszył ramionami.

- Piją pewnie z ludźmi Burgundczyka. Nie sądzisz chyba, że odjechali bez nas?

- Nic sobie nie wyobrażam, stwierdzam tylko fakt. Naszych ludzi też już tutaj nie ma...Arnold skierował się z żalem ku wyjściu, ale zanim do niego dotarł, zasłona podniosła się i w progu stanął człowiek z zarozumiałą miną. Katarzyna spostrzegła, że za jego plecami połyskują oręż i pancerze grupy żołnierzy. Nowo przybyły, w wieku około trzydziestu lat, nosił wspaniałą zbroję ze złoconej stali damasceńskiej oraz tunikę z czerwonego brokatu, ale nie spodobał się Katarzynie. Przypomniała sobie, że już go widziała w otoczeniu księcia, ale nie zwracała na niego najmniejszej uwagi.

Odstręczały jego wąskie wargi, zaciśnięte nad energicznym podbródkiem, pozbawione uśmiechu. Gdy pojawiał się na nich uśmiech, to zawsze triumfalny i okrutny. Jego wyłupiaste oczy były chłodne i bez wyrazu.

Wszyscy w Burgundii wiedzieli, jak bezlitosnym panem był Jan de Luxemburg, dowódca armii burgundzkiej. Patrzył na obu rycerzy z miną kota, który przygotowuje się do schrupania myszy. Chociaż wyraz jego twarzy był niepokojący, nie wydawało się, aby to wzruszyło Arnolda i Xaintrailles'a. Ten ostatni zwrócił się szyderczo do Burgundczyka: - Pan de Luxemburg? Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?

De Luxemburg porzucił niedbałą pozę i podszedł parę kroków w asyście swoich ludzi. Jeden za drugim przekraczali próg i ustawiali się w namiocie, groźnie potrząsając orężem, otaczając obu mężczyzn i młodą kobietę, na której spoczęło spojrzenie przywódcy.

- Wydaje mi się, panowie, że jesteście nieco spóźnieni - powiedział z mocnym północnym akcentem. - Pan de Buchan i jego ludzie galopują już od dłuższego czasu drogą do Guise.

- To kłamstwo! - rzucił Arnold z mocą. - Konetabl nie pozostawiłby nas w ten sposób...

Luksemburczyk zaczął się śmiać i śmiech ten zmroził krew w żyłach Katarzyny.

- Prawdę powiedziawszy... sądzi, że podąża waszym śladem, gdyż powiedzieliśmy mu, że pojechaliście przodem,aby dogonić pewną damę. Co się zaś tyczy tych, którzy pilnowali namiotu, poradziliśmy sobie z nimi bez kłopotu.

- Co to znaczy? - zapytał Arnold wyniośle.

- Jesteście moimi więźniami i nauczę was szacunku należnego księciu.

Byłoby zbyt łatwe obrzucać ludzi zniewagami w ich domu, a następnie odjechać sobie spokojnie.

Oszalały z wściekłości Arnold skoczył do swego miecza, grożąc Burgundczykowi, ale czterech ludzi rzuciło się na niego i szybko obezwładniło, podczas gdy czterech innych skoczyło na Xaintrailles'a, który pozwolił im na to ze wspaniałą obojętnością.

- To w ten sposób - wykrztusił Arnold - przestrzegacie praw rycerskich i praw gościnności. Tyle tylko warte jest słowo i ochrona waszego pana.

- Zostaw - powiedział Xaintrailles z pogardą. - Jego pan niczym jaka baba spędza czas na opłakiwaniu niedoli rycerzy. Uważa, że jest ich największą podporą, ale wydaje swoją siostrę za Anglika. Jest Burgundczykiem, to mówi samo za siebie! Postąpiliśmy jak głupcy, ufając takim ludziom.

Jan de Luxemburg zbladł i już podniósł rękę, by uderzyć Xaintrailles'a, ale Katarzyna go zasłoniła.

- Panie - wykrzyknęła - czy wiesz, co czynisz?

- Wiem, pani, i dziwię się, że jeszcze jesteś z tymi ludźmi, ty, którą nasz książę zaszczyca swą miłością. Nie musisz jednak obawiać się, nic mu nie powiem o twej obecności w tym miejscu. Nie należy go martwić. Co więcej, muszę ci podziękować za zatrzymanie obu panów...

Rozwścieczony Arnold przerwał mu w pół słowa.

- A więc o to chodziło? Dlatego przyszłaś tutaj z wilgotnymi oczyma i słowami miłości, podła dziewko! Na honor, niemal ci uwierzyłem! O mało nie zapomniałem o moim zamordowanym bracie, o zemście i nienawiści, jakie poprzysiągłem... i wszystko to z twojego powodu...

- To nieprawda. Przysięgam ci, że to nieprawda! - wykrzyknęła zrozpaczona Katarzyna, skoczywszy ku młodzieńcowi, którego łucznicy trzymali pod ręce. - Zaklinam cię, nie wierz w to, nie jestem kochanką Filipa, nie wiedziałam, że szykują na ciebie pułapkę. Nie wierzysz mi? Kocham cię, Arnoldzie!

Chciała otoczyć ramionami szyję młodzieńca, ale odsunął się od niej, podnosząc wyżej głowę, aby nie mogła dosięgnąć jego twarzy. Wzrok rycerza, ponad głową dziewczyny, spoczął na Janie de Luxemburgu.

- Panie dowódco - powiedział chłodno - jeśli drzemie w tobie chociaż cień szacunku, do jakiego jesteś zobowiązany wobec równych sobie rycerzy, wyprowadź nas stąd jak najszybciej lub zabierz tę zabawkę waszego księcia, której właściwe miejsce jest w burdelu. Proszę, usuńcie ją sprzed moich oczu, bo sam nie mogę tego zrobić.

- Bardzo dobrze! - odpowiedział Luksemburczyk. - Zabierzcie stąd tę kobietę i zaprowadźcie więźniów do zamku...

Dwaj łucznicy zbliżyli się do Katarzyny, która usiłowała jeszcze uczepić się Arnolda, oderwali ją od młodzieńca i rzucili brutalnie na łoże.

- Rzeczywiście - powiedział burgundzki dowódca. - Ten biedny Garin de Brazey nie zasługuje na los, jaki zgotował mu książę: musiał poślubić na rozkaz kobietę z nizin i jeszcze raz po raz zostaje rogaczem, to zbyt wiele jak na jednego człowieka!

Katarzyna oszalała z rozpaczy, wstrząsana konwulsyjnym szlochem, zobaczyła, jak straże wyprowadzają Arnolda. Z kamienną twarzą, nie patrząc na nią, przekroczył próg. Xaintrailles szedł w ślad za nim, nie tracąc dobrego nastroju. Znowu podśpiewywał swoją poprzednią piosenkę: O czym myślisz, moja piękna, czy ci się podobam? Katarzyna pozostała sama w namiocie z błękitnego jedwabiu, wśród porzuconej zbroi i innych przedmiotów, które wkrótce padły łupem ludzi Jana de Luxemburga. Ale ona nie rozglądała się wokół siebie. Leżąc na łożu, z twarzą ukrytą w dłoniach, szlochała z powodu straconej nadziei i wyszydzonej, odrzuconej i zbrukanej miłości... Jak szybko odwrócił się od R S niej, jakże pośpiesznie ją oskarżył, wierząc bez żadnych zastrzeżeń słowom oszczercy, bo ten, chociaż nieprzyjaciel, był równym mu szlachcicem i rycerzem. Mając do wyboru słowa rycerza i zaklęcia dziewczyny z ludu, chociaż tak głęboko zakochanej, Arnold de Montsalvy nawet się nie zawahał! Po raz drugi odtrącił ją, i to z jaką brutalnością i pogardą! Zniewagi rzucone jej w twarz raniły jej serce bardziej niż policzek. Nawet łzy nie mogły złagodzić ostrego cierpienia, uspokajały trochę napięte nerwy, ale nie mogły pomóc, gdyż rana była zbyt świeża. Pozostawała pogrążona w rozpaczy, zapominając, gdzie się znajduje. Nic więcej nie miało znaczenia, ponieważ Arnold odtrącił ją i znienawidził. W końcu jednak nadeszła chwila, kiedy łzy przestały płynąć i jakaś odrobina rozsądku wynurzyła się z tego oceanu rozpaczy. Nieszczęsna dziewczyna zdała sobie sprawę, że powinna działać, a nie płakać. Należała do istot porywczych i unoszących się gwałtownymi uczuciami. Gniew takich ludzi bywa straszliwy, a rozpacz bezdenna, ale potrafią swą porywczość łatwo zużytkować. Człowiek młody, piękny i zdrowy nie poddaje się tak łatwo. Po dłuższej chwili podniosła głowę. Poczerwieniałe oczy bolały, wzrok miała zamglony. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła, było jej własne nakrycie głowy z białego jedwabiu i hełm z kwiatem lilii. W tych leżących obok siebie przedmiotach był jakiś symbol; jakby Arnolda przyozdabiały jeszcze królewskie barwy, a ona dźwigała niedorzeczną, choć czarującą konstrukcję.

Podniosła się z trudem i podeszła do zwierciadła zawieszonego na jedwabnej ścianie nad cynową miedniczką. Dojrzała w nim przygnębiający widok: czerwoną, nabrzmiałą twarz i zapuchnięte powieki. Stwierdziła, że jest brzydka i trudna do rozpoznania. Miała zresztą rację. Łzy rzadko dodają kobiecie uroku. Zdecydowanym ruchem napełniła miedniczkę wodą o zapachu kwiatu pomarańczy, zanurzyła w niej na dłuższą chwilę twarz, podnosząc głowę tylko od czasu do czasu, aby złapać oddech. Świeża woda przyniosła jej ulgę. Woda pomarańczowa miała wiele cennych właściwości.

Mózg zaczął pracować lepiej i ból przeobrażał się powoli w wolę walki.

Kiedy podniosła twarz ociekającą wodą i wycierała ją w jedwabny ręcznik pozostawiony przez Xaintrailles'a, postanowiła, że będzie walczyć.

Najlepszym sposobem udowodnienia Arnoldowi, że nie brała udziału w zasadzce zastawionej przez Luksemburczyka, było jak najszybsze wyciągnięcie go z więzienia. Mogła to zrobić tylko jedna osoba: książę Filip.

Chcąc doprowadzić twarz do normalnego stanu, Katarzyna wyciągnęła się przez chwilę na łóżku z mokrym ręcznikiem na oczach. Następnie uczesała się, zaplotła starannie warkocze i poprawiła nakrycie głowy.

Rozglądając się wokół siebie, zaczęła szukać ametystowego naszyjnika, który Arnold odrzucił gdzieś z pogardą. Zobaczyła, że leży przy fotelu, podniosła go i założyła na szyję. Był ciężki i zimny, ciążył jej tak samo jak niewola, na którą skazał ją Filip Burgundzki, czyniąc z niej żonę Garina de Brazeya, aby doprowadzić ją do swego łoża.

Tym razem w lustrze pojawił się obraz czarującej, młodej kobiety, pełnej wytwornej elegancji, lecz o twarzy przepełnionej rozpaczą. Zmusiła się do uśmiechu, o mało co nie zaczęła znowu płakać i odwróciła głowę od lustra. Już miała wychodzić, gdy spostrzegła hełm Arnolda pozostawiony na stole. Nasunęła się jej myśl, że młodzieniec cierpiałby, gdyby królewski herb znalazł się w nieprzyjacielskich rękach. Nie mogła pozwolić, by Jan de Luxemburg dotykał z szyderczym uśmiechem królewskich barw, w których Arnold tak chlubnie zwyciężył. Zaczęła szukać wokół siebie czegoś, w co mogłaby owinąć hełm. Zobaczyła czarną chorągiew ze srebrnym krogulcem, należącą do rodziny de Montsalvy, zerwała ją z drzewca, owinęła hełm i sta-nowczym ruchem włożyła go pod pachę; wyszła z namiotu z zamiarem udania się do Arras.

Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, gdy przechodziła obok trybun, kierując się do wyjścia, zobaczyła Jana de Saint-Remy'ego. Spacerował tam i z powrotem, z rękami splecionymi na plecach; najwyraźniej czekał na kogoś.

Zobaczywszy ją, zbliżył się pośpiesznie.

- Zastanawiałem się, czy wyjdziesz pani kiedykolwiek z tego przeklętego namiotu. Spostrzegłem, że coś się tam wydarzyło, i zastanawiałem się, co się z panią dzieje - powiedział z niezwyczajnym u niego gadulstwem.

- Czy na mnie czekasz, panie?

- A na kogóż innego, piękna damo? Człowiek o dobrych manierach nie pozostawia kobiety, kiedy ta odwiedza nieprzyjaciela. Nie ośmieliłem się podejść, widząc, jak eskorta wyprowadza z namiotu naszych dzielnych przeciwników.

- Pomówmy o tym! - wykrzyknęła Katarzyna, zadowolona, że może na kimś wyładować złość. - Ten twój książę, to ładny numer...

- Twój książę, moja droga! - przerwał oburzony Saint-Remy.

- Zabraniam ci, panie, mówić w ten sposób. Nie będę służyła władcy postępującemu niehonorowo, wrzucającemu do lochu rycerzy, którym wcześniej obiecał ochronę, dlatego tylko, że okazali się lepsi. To jest niegodziwe! Nie wiem nawet, jak to nazwać.

Saint-Remy obdarzył ją pobłażliwym uśmiechem, jakim niania obdarza kapryśne dziecko, które tupie i krzyczy.

- Całkiem się z tym zgadzam. To niegodziwe! Ale czy jesteś pewna, piękna damo, że Jego Wysokość maczał palce w uwięzieniu królewskich rycerzy?

- Co chcesz, panie, przez to powiedzieć?

Jan de Saint-Remy wzruszył ramionami i poprawił na głowie swoją dziwaczną czapeczkę.

- Że pan Jan de Luxemburg mógł to zrobić na własną rękę. To do niego podobne. Czy pójdziesz ze mną, pani?

- Dokąd?

- Ależ... do Jego Wysokości, naturalnie! Przecież chyba taki miałaś zamiar? Nieopodal czeka na nas lektyka. Będzie ci wygodniej dostać się do pałacu. Małe, śliczne nóżki nie powinny się trudzić, tym bardziej że dźwigasz hełm. Daj, poniosę ten ciężar.

Po chwili zdziwienia Katarzyna wybuchnęła śmiechem. Saint-Remy okazał się zaskakującym mężczyzną! Pod uśpioną i zarozumiałą powłoką krył się umysł szczególnie żywy. Był w tej chwili cennym sojusznikiem. Z czarującym uśmiechem wyciągnęła do niego rękę.