W powietrzu wyczuwało się zapowiedź nowego życia, gałęzie pokrywały się nieśmiałymi jeszcze pąkami, z leśnej głuszy dobiegał uszu wędrowców zew miłości dzikich zwierząt. Nad ranem stanęli nad brzegiem rzeki, toczącej swoje rwące wody wśród głazów porośniętych drzewami. W wodnej kipieli widać było bród, który tworzyły popielate, wielkie kamienie.

- Jesteśmy nad Zuzanną! - rzekł Gervais, wskazując rzekę kosturem. Tutaj się rozstaniemy. Po przejściu jej idźcie prosto na północ. Jakieś dwie mile stąd znajduje się opactwo Saint-Seine, gdzie znajdziecie schronienie.

Pytajcie o przeora Jana de Blaisy'ego. To porządny i miłosierny człowiek.

Ta wiadomość nie spodobała się Katarzynie, gdyż właśnie przeor Saint-Seine użyczył swojej baszty w Malain Garinowi, ale Gervais ostro zaprzeczył: - Daję głowę, że wielebny Jan nie wiedział, na jaki cel przeznaczył wieżę Garin. Jestem pewien, że zmyślił jakąś historię. Możesz bez obawy udać się do Saint-Seine. Nawet gdybyś była najgorszym nieprzyjacielem jego rodziny, Jan de Blaisy przyjmie cię bez wahania. Dla niego każdy nieszczęśnik, który upadnie na kolana przed progiem jego kościoła, jest wysłannikiem samego Pana Boga i nawet książę nie ośmieliłby się odbić mu jego gościa.

Katarzyna była wyczerpana długim nocnym marszem. Nagle przypomniała sobie, że przeor Jan jest kuzynem Ermengardy. Musiała za wszelką cenę ukryć się przed Garinem, dla którego kilka worków złota nie stanowiłoby żadnego problemu, byle tylko dobrać się do jej skóry... Na dodatek Stokrotka mogła ją zdradzić po raz drugi. Wyciągnęła rękę do starca.

- Masz rację. Udam się do Saint-Seine, lecz mam prośbę... Jeśli zobaczysz w miasteczku młodzieńca ubranego w zieloną opończę, rycerza Wielkiej Stajni...

- Wiem - przerwał starzec - kochanka Stokrotki. Powiem mu, gdzie się ukrywasz. Miał po ciebie przyjechać?

- To prawda, miał przyjechać po mnie. A teraz chciałabym ci podziękować. Na razie nie mogę ci się odwdzięczyć, lecz później...

Gervais przerwał jej gwałtownie.

- O nic cię nie prosiłem i niczego nie chcę. Pomagając ci, pragnąłem jedynie naprawić zło, jakie ci wyrządziłem za sprawą Stokrotki. Jesteśmy kwita. Życzę ci szczęścia.

Po tych słowach starzec oddalił się szybko i jego potężna postać wkrótce rozpłynęła się pomiędzy drzewami. Kobiety zostały same nad rwącą rzeką. Sara pierwsza ruszyła w stronę brodu, który pozwolił im przebyć dziki nurt bez kłopotu. Posiliwszy się nieco, były gotowe do dalszej drogi. Sara przycięła dwie mocne gałęzie nożem, z którym nigdy się nie rozstawała, i podała kij Katarzynie. Jedna za drugą ruszyły w kierunku Saint-Seine.

Wstawało słońce, którego przez tyle długich dni nie było widać. Niebawem jego promienie ogarnęły zmarzniętą jeszcze ziemię.

Kilka godzin później, zmęczone, lecz szczęśliwe, ujrzały szare dachy opactwa Saint-Seine, wysoką, kwadratową wieżę kościoła pokrytą rusztowaniami i pociemniałe dachy domostw - z ich kominów dobywały się powoli pióropusze dymu.

- Jesteśmy na miejscu! - rzekła z ulgą Sara.

Zeszły z nagiego wzgórza z oczami utkwionymi w wieży, z której schodzili robotnicy. Dzwony nawoływały zakonników na modły, rozsiewając w spokojnym powietrzu wysokie, poważne dźwięki. Katarzyna nie czuła już stóp. W bucikach, które dostała od Stokrotki, były same dziury i każdy krok sprawiał jej ból. Strach przed Garinem był jednak silniejszy od wszelkich niedomagań, więc prawie biegiem puściła się ze zbocza prowadzącego do klasztoru, marząc jedynie, żeby schronić się za wysokimi murami i zasnąć na wiązce siana.

Pół godziny później Katarzyna i Sara upadły przed dębową bramą klasztoru. Kobiety z miasteczka przyglądały się nieufnie ich porozdzieranym szatom i brudnym twarzom. Dzieci schylały się po kamienie... W tym bogatym miasteczku, z pełnymi kurnikami, dobrze utrzymanymi ogródkami, nie lubiano włóczęgów. Na dodatek Sara ze swoimi granatowymi włosami i opaloną cerą nie wzbudzała zaufania. Katarzyna przytuliła się do niej, uchylając się przed pierwszym rzuconym kamieniem. Brama klasztoru ciągle pozostawała zamknięta, a wokół nich gromadziło się coraz więcej wieśniaków. Nagle Sara zauważyła wygoloną głowę mnicha w małym okienku na wieży.

- Pomocy! Na miłość Boga! Pomocy! - krzyknęła ostatkiem sił.

Nad jej głową przeleciał kolejny kamień, lecz jednocześnie ciężka brama drgnęła i po chwili ukazała się w niej postać surowego mnicha w czarnym habicie, ze szkaplerzem na szyi. Kolejny kamień przeleciał nad ich głowami i potoczył się do stóp mnicha. Ten kopnął go sandałem, rzucając na dzieciaki i wieśniaków groźne spojrzenie, po czym zbliżył się do dwóch obdartych i zaszczutych kobiet, przytulonych do siebie.

- Wejdźcie! - rzekł niskim głosem. - Azyl stoi przed wami otworem!

W tej chwili Katarzynę opuściły siły i osunęła się w ramiona przyjaciółki, i trzeba było ją zanieść do mieszkania dla gości, mieszczącego się w klasztorze.

Rozdział ósmy Napaść

Jan de Blaisy, przeor klasztoru Saint-Seine, był w istocie takim człowiekiem, jak mówił Gervais: jego miłosierdzie nie znało granic. Nie pytając o nic, udzielił im schronienia, lecz dowiedziawszy się, że jedna z żebraczek przyjętych do domu bożego, w którym odpoczywali pielgrzymi i leczono choroby, prosi o widzenie z nim, okazał pewne zdziwienie. Pomimo tonsury i czarnej burki był to człowiek dobrze urodzony i nigdy nie pozbył się całkowicie uczucia wyższości wobec ludzi najniższego stanu, żebraków, którym jednakże sam obmywał nogi w Wielki Czwartek. Ale ponieważ nieznajoma wspomniała przy tym imię Ermengardy, jego kuzynki, rozkazał, aby przyprowadzono ją do kościoła następnego dnia, po porannej mszy.

Kiedy skończyła się msza, Katarzyna stała w ukryciu obok jednego z sarkofagów ciągnących się wzdłuż muru. Wkrótce zauważyła zbliżającego się w jej stronę imponującego postacią mnicha w surowej czarnej szacie, z głową otoczoną wąskim pasmem włosów. Upadła na kolana, lecz nie pochyliła głowy. Stanąwszy przed nią, z rękami schowanymi w rękawach habitu, mnich przyglądał się jej szczupłej twarzy otoczonej ciężkimi, jasnymi włosami.

- Chciałaś ze mną mówić! A więc mów!

- Wielebny ojcze - zaczęła, nie podnosząc się z klęczek - zawdzięczam ci życie. Wczoraj kazałeś otworzyć bramę swojego klasztoru przed dwiema zaszczutymi, nędznymi kobietami. Zaklinam cię na imię twojej kuzynki, nie pozbawiaj nas swojej opieki!

Wąskie wargi Jana de Blaisy'ego rozszerzyły się w sceptycznym uśmiechu. Bez wątpienia ta wieśniaczka w łachmanach, podająca się za wielką damę, była niezwykle zarozumiała - I twierdzisz także, że znasz panią de Chateauvillain? Doprawdy, zadziwiasz mnie!

- Jest moją przyjaciółką... najlepszą przyjaciółką. Wielebny ojcze, nie spytałeś nawet o moje nazwisko, ani skąd przybywam. To oznaka wielkiego zaufania. Nazywam się Katarzyna de Brazey, byłam damą dworu nieżyjącej księżniczki Małgorzaty. Tam poznałam Ermengardę. A jeśli widzisz mnie w tych łachmanach, to dlatego, że uciekłam z okropnego więzienia, w którym zamknął mnie mój mąż... z baszty twojego zamku w Malain...

Przeor zmarszczył brwi. Schylił się i pomógł wstać Katarzynie, po czym, zauważywszy, że są obserwowani przez grupę kobiet z miasteczka, powiódł ją do zakrystii. Było to niewielkie pomieszczenie pachnące kadzidłem, olejami świętymi i wykrochmaloną bielizną. Przeor ruchem dłoni odprawił braciszków, którzy układali ornaty, następnie posadził Katarzynę na taborecie, a sam usiadł na ławie z wysokim oparciem.

- Opowiedz mi swoją historię. Dlaczego zamknięto cię w Malain?

Katarzyna powoli, ważąc każde słowo, aby nie wzięto jej za szaloną, opowiedziała swoje przygody; przeor słuchał, nie przerywając toku opowieści. Historia była nieprawdopodobna, lecz w fiołkowych źrenicach młodej kobiety dostrzegł płomień niezaprzeczalnej szczerości.

- Nie wiem już, co mam robić - powiedziała na zakończenie Katarzyna.

- Jestem winna posłuszeństwo mężowi,ale powrót do niego oznacza śmierć.

Zamknie mnie do jeszcze gorszego więzienia, z którego nigdy nie wyjdę.

Jedynie książę...

Przeor, położywszy swoją chudą dłoń na dłoni Katarzyny, przerwał jej: - Nie dodawaj nic więcej. Musisz zrozumieć, że twoje stosunki pozamałżeńskie z księciem nie znajdą zrozumienia w oczach duchownego.

Twój mąż ma prawo do ciebie i jeśli się o ciebie upomni, nie będę mógł mu odmówić. Lecz z drugiej strony grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo i prosisz mnie o schronienie...

Wstał i zaczął przemierzać zakrystię tam i z powrotem. Katarzyna z niepokojem śledziła go wzrokiem.

- Nie oddawaj mnie, wielebny ojcze, błagam! Jeśli masz trochę litości dla nieszczęśliwej kobiety, nie pozwól, aby Garin mnie stąd zabrał! Pomyśl o dziecku, które noszę i które on chce zabić!

- Wiem! Nie mogę jednak podjąć decyzji natychmiast. Muszę przemyśleć sprawę w spokoju. Powiadomię cię o tym, co postanowiłem. Na razie możesz tu zostać. Wydam rozkazy, abyś wraz ze swoją służącą została odseparowana od chorych z naszego domu bożego i żeby przeniesiono was do oddzielnego pokoju.

- Ojcze - zaczęła Katarzyna, zaniepokojona słowami przeora, lecz ten przerwał jej gestem i uczynił nad nią znak krzyża, który zmusił ją do pochylenia głowy.

- Zostań w pokoju, moje dziecko. Twój los jest w rękach Pana Boga, a on nie może się mylić.

Rozmowa była zakończona, Katarzyna więcej nie nalegała. Wróciwszy do Sary, była bardziej niespokojna, niż chciała to po sobie pokazać. Jeśli przeor postanowi, że ma wrócić do męża, nic nie uchroni jej od losu gorszego niż śmierć. Czy ksiądz może rozdzielić to, co złączył Bóg? Czy może nie wydać żony prawowitemu mężowi tylko dlatego, że udzielił jej schronienia? Do tego nie była pewna, czy przeor uwierzył całkowicie w jej opowiadanie. Przecież jej nie znał, a więc nie mógł wiedzieć, czy nie jest jedną z tych zepsutych kobiet, których rozwiązłe życie okrywa wstydem rodzinę, zmuszając ją do podjęcia surowych kroków. Jaka szkoda, że nie zdecydowała się prosić przeora, by napisał do Ermengardy...

Nazajutrz okazało się, że Jan de Blaisy ukrywał pod maską surowości więcej subtelności, niż przypuszczała Katarzyna. Otóż wieczorem, na odgłos hejnału wygrywanego na trąbkach, wielka brama opactwa otworzyła się i na dziedziniec wpadła kawalkada jeźdźców, wznosząc tumany kurzu. Na ich czele, na dużym białym koniu pędziła na złamanie karku rosła kobieta, popędzając konia pejczem ze złotą rączką. Zeskoczyła sprawnie z wierzchowca i rzuciła się w ramiona Katarzyny, która przybiegła z okrzykami radości, gdyż z daleka rozpoznała hrabinę Ermengardę. Dziewczyna śmiała się i płakała równocześnie.

- O niedobra! - wykrzykiwała hrabina. - Gdzie się podziewałaś, do diabła? Zamartwiałam się przez tyle dni, na flaki papieża!

- Pani, byłbym niewymownie wdzięczny, gdyby zechciała pani nie przeklinać jak żołdak w moim klasztorze - przerwał te wylewności cicho i wyniośle przeor, który przybył zawiadomiony o przyjeździe kuzynki. - Nie sądziłem, posyłając pani mój list, że uczynisz nam zaszczyt i odwiedzisz nas osobiście. Jestem jednakowoż szczęśliwy...

Najwyraźniej majestat przeora nie wywarł na Ermengardzie większego wrażenia, gdyż zaśmiała mu się bezceremonialnie prosto w nos.

- Czy nie wstyd ci tak kłamać, drogi Janie? Wcale nie jesteś szczęśliwy, bo zakłócam wasze spokojne życie, robię za dużo hałasu i zajmuję za dużo miejsca. Muszę jeszcze coś dodać: to nie koniec twoich kłopotów ze mną!

- A to dlaczego? - spytał przeor, wzdrygnąwszy się.

- Dlatego, że zanim oddasz to biedne dziecko okrutnemu mężowi, będziesz musiał mnie zabić - dokończyła spokojnie Ermengarda, zdejmując rękawiczki i wyjmując z sakiewki wielką jedwabną chustkę, którą energicznie wytarła spoconą twarz. - A teraz każ podać kolację, gdyż umieram z głodu! I muszę porozmawiać z Katarzyną!

Postawiony przed faktem dokonanym, przeor chciał odejść, ale Ermengarda zatrzymała go, wołając gromkim głosem: - Nie zapomnij, kuzynie! Jeśli przed twoją bramą pojawi się Garin de Brazey, masz go nie wpuszczać!

- Ależ, kuzynko, ja nie mam prawa! Boję się go...

- Jeżeli będzie trzeba, uzbroisz swoich benedyktynów i zaczniemy się bronić, lecz zapamiętaj sobie dwie rzeczy: po pierwsze, prawo azylu jest święte, nawet dla króla. Po drugie, jeśli chcesz uczynić z księcia Filipa swego śmiertelnego wroga, to oddaj panią de Brazey jej miłemu małżonkowi!

- Ermengardo! Jesteś niemożliwa! - odparł przeor. - Co za pomysły, żeby urządzać oblężenie!

Jednak to, co przeor wziął za zwykłą gadaninę Ermengardy, wkrótce przybrało barwy brutalnej rzeczywistości. O godzinie, w której benedyktyni schodzą z pól na Anioł Pański i sadowiąc się dwójkami na krużgankach klasztoru, intonują pieśń na chwałę Boga, do bramy klasztoru Saint-Seine zbliżał się ponury orszak.