Katarzyna wsunęła do dłoni strażnika dziesięć złotych monet i ruszyła do wyjścia. Na dziedzińcu czekała na nią Sara, chodząc nerwowo tam i z powrotem.

- Idziemy! - rzuciła Katarzyna.

Po powrocie do domu Ermengardy, nie zdejmując nawet czarnej peleryny, Katarzyna posłała po Abu-al-Khayra i powiedziała mu o ostatnim życzeniu Garina.

- Prosił mnie o wino z Beaune... lecz jemu chodzi o truciznę, pragnie uniknąć hańby podczas wleczenia w plecionce. Czy możesz mu to dać?

Mały medyk słuchał jej słów, stojąc nieruchomo.

- Zrozumiałem. Każ mi podać dzban wina. To nie potrwa długo.

Sara pobiegła po wino i zaniosła je medykowi. Zamknął się w swoim pokoju, a po chwili wrócił, niosąc cynowy dzban, który wręczył Katarzynie.

- Masz! To jest to, o co mnie prosiłaś. Każ go zanieść natychmiast!

Z mieszaniną ciekawości i przerażenia Katarzyna spoglądała na ciemnoczerwony płyn, którym wypełniony był dzban.

- I... nie będzie cierpiał? - spytała niepewnie.

Abu wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno.

- Zaśnie... i już się nie obudzi. Nawet połowa tego wina wystarczyłaby...

Sara wyrwała dzban z rąk Katarzyny.

- Daj mi to! Nie powinnaś tego dotykać!Ukrywszy dzban w fałdach czarnej peleryny, Cyganka zniknęła na schodach. Katarzyna została sama z medykiem. Po chwili Abu podszedł do niej i dotknął delikatnie jej powiek.

- Płakałaś - stwierdził. - Łzy zmyły żółć wypełniającą twoje serce.

Niebawem odzyskasz spokój.

- Nie wierzę! - zawołała Katarzyna. - Jak można zapomnieć o tym, co się stało? Wszystko jest straszne... i niesprawiedliwe!

Abu skierował się do drzwi, lecz zatrzymał się na progu i odparł: - Czas zabliźnia rany, usuwa gniew i nienawiść, pozwala zapomnieć o przeszłości.

* * *

W końcu nadszedł 6 kwietnia 1424 roku. Katarzyna, która spędziła resztę nocy na modlitwie, wstała z klęczek i podeszła do małego okienka wychodzącego na ulicę. Miasto zasnute było szarą mgłą i zasłoną mżawki.

Pomimo wczesnej godziny porannej przed Domem pod Małpą gromadzili się gapie, żądni krwawego widowiska. Modlitwa miała na Katarzynę zbawienny wpływ. Przyniosła jej pocieszenie i utracony dawno spokój. Z całego serca błagała Boga o miłosierdzie dla człowieka, którego tajemnicę poznała, okrutną tajemnicę, źródło cierpienia i hańby. Wiedziała, że od tej pory będzie mogła o nim myśleć z odrobiną czułości. Teraz, kiedy go zrozumiała, stał się jej drogi. Drżała tylko z niepokoju, czy Rudzielec dotrzyma obietnicy.

Z zamyślenia wyrwało ją poruszenie tłumu. Nadchodził oddział żandarmerii złożony z łuczników z halabardami, ich twarze ukryte były pod przyłbicami lekko błyszczącymi od deszczu. Pluton prowadził ze sobą leciwego, lecz jeszcze żwawego człowieka. Na jego widok Katarzyna zadrżała. To był Józef Blaigny, kat. Szedł po skazańca.

Kiedy ten ponury pochód zniknął w Domu pod Małpą, serce Katarzyny zaczęło bić jak oszalałe. Bała się, że zobaczy Garina żywego. Przed merostwem zatrzymał się koń pociągowy zaprzęgnięty do drewnianej klatki, plecionki, w której skazaniec, ze związanymi rękoma, miał być wleczony przez miasto. Przybyciu plecionki towarzyszył pomruk zadowolenia gawiedzi.

Upłynęło kilka nieskończenie długich chwil. Nagle do uszu Katarzyny dobiegły okrzyki zdziwienia, przechodzące w głuchy pomruk gniewu.

Ukazał się Józef Blaigny, niosący w ramionach bezwładne, długie, blade i nagie ciało - osłonięte jedynie przepaską na biodrach - które bezceremonialnie wrzucił do plecionki. Katarzyna zacisnęła zęby, aby nie krzyczeć.

- Jest martwy! - rzekła Sara, która wraz z Ermengardą od dłuższego czasu cicho stała obok Katarzyny.

Istotnie, kat przywiązał trupa do plecionki. Ale tłumu nie dało się oszukać. Nad stłoczonymi głowami unosiły się okrzyki zawodu i gniewu.

Patrzeć, jak się wiesza ciało, które nie cierpi, to nie było to...

Trzy kobiety przeżegnały się, lecz ręka Sary zastygła w powietrzu.

- Och! Popatrzcie! - krzyknęła Cyganka, wskazując drzwi Domu pod Małpą.

Na progu ukazało się dwóch łuczników niosących kolejne bezwładne ciało. Katarzyna natychmiast rozpoznała Rudzielca i domyśliła się, co się musiało wydarzyć. Rudzielec oddał wino skazańcowi, lecz nie mógł się oprzeć, by go nie spróbować. Swoje łakomstwo przypłacił życiem.

- On także nie żyje! - wykrzyknęła Katarzyna.

Za sobą usłyszała spokojny głos Abu, którego przyjścia nie zauważyła.

- Tym lepiej! Przynajmniej mamy pewność, że nas nie wyda.

Ale Katarzyna nie słuchała go. Cała jej uwaga była skupiona na Józefie Blaigny. Kat skończył przywiązywać trupa w plecionce, po czym jedną ręką chwycił lejce, a drugą strzelił z bicza. Zaprzęg ruszył pośród rozstępującego się przed nim tłumu. Plecionka zaczęła się toczyć, podskakując w gęstym błocie, które wkrótce pokryło ciało skazańca. Zwisały z niej głowa i nogi Garina.

Zaczął padać ulewny deszcz, rozmywając kształty i barwy. Katarzyna przez łzy widziała, jak w ulewie i przy okrzykach tłumu oddala się ten, którego czyjś kaprys z nią połączył i który umarł z miłości do niej, niemożliwej do spełnienia.

Część druga

Joanna (1428)

Rozdział dziesiąty Misja Jana van Eycka

Bogata flamandzka jesień sypnęła złotem i purpurą na gałęzie starych drzew, pochylonych nad ciemnymi wodami kanału. Ciepłe promienie słoneczne pieściły do późna spiczaste dachy i kolorowe fasady domów w Brugii, lecz czuło się już chłodne, jesienne powietrze i okna były pozamykane, a z każdego komina dobywał się pióropusz dymu. Jego lekkie, szare smugi snuły się w powietrzu, a potem rozmywały na tle bladoniebieskiego nieba. Porywisty wiatr zaczął zbierać swoje żniwo wśród liści, które, wirując jeden za drugim, opadały na powierzchnię wody. Była to powolna zapowiedź zimowej ciszy.

W domu Katarzyny również rozpalono ogień w wysokim kominku w salonie. Pani de Brazey znajdowała się tam ze swoim malarzem. Już od dwóch godzin pozowała Janowi van Eyckowi i zaczynała odczuwać odrętwienie kończyn i ogólne znużenie. Malarz domyślił się tego po wyrazie jej twarzy.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, pani, że jesteś zmęczona?

- Ponieważ pracujesz z takim zacięciem, mistrzu Janie, że nie odważyłabym się ci przerwać. Czy jesteś zadowolony?

- Bardziej, niż potrafię to wyrazić! Jesteś pani idealnym modelem. Ale na dzisiaj wystarczy. Jeszcze jedno posiedzenie i skończymy.

Wrzuciwszy pędzel do biało-zielonego fajansowego naczynia, w którym było ich już ze dwadzieścia, cofnął się, aby ocenić swe dzieło.

Powoli jego szaroniebieskie oczy, przenikliwe jak oczy chirurga, przeniosły się z dużej płyty z drewna topolowego, pokrytej farbą, na młodą kobietę.

Katarzyna siedziała w pozie Madonny na podium osłoniętym wyszywanym baldachimem. Fałdy jej długiej sukni z fioletowego aksamitu, ściśniętej pod piersiami szerokim, złotym pasem, opadały na stopnie tronu.

Skromnego dekoltu nie zdobił żaden klejnot. Jedynie jej gęste, rozpuszczone na ramiona włosy przytrzymywała nasunięta na czoło wąska złota obręcz, wysadzana perłami i ametystami. W skrzyżowanych na kolanach rękach trzymała misternie cyzelowaną, złotą lilię.

Van Eyck westchnął z ulgą.

- Zastanawiam się, czy kiedyś znudzi mi się malowanie ciebie, Katarzyno. Jeśli się nie mylę, to już trzeci twój portret. Ale którego malarza znudziłaby twoja uroda!

Katarzyna, odpowiedziawszy westchnieniem na westchnienie, zeszła z podium, położyła lilię na stole i zbliżyła się do kredensu, w którym stały kieliszki ze szkła weneckiego i takaż karafka. Napełniła dwa z nich hiszpańskim winem i podała jeden malarzowi, a w drugim sama umoczyła usta, uśmiechając się pobłażliwie.

- Ależ, Janie... ty znowu swoje. Za chwilę dowiem się, że jestem jedyną kobietą na świecie, a potem - że kochasz mnie do obłędu. A ja i tak odpowiem ci na to jak zawsze. A więc po co?

Malarz opróżnił swój kieliszek duszkiem.

- W nadziei, że może kiedyś powiesz mi coś innego. Mija już trzeci rok od czasu, kiedy książę Filip uczynił mnie nadwornym malarzem i pokojowcem, już trzeci rok patrzę, jak żyjesz u jego boku, trzeci rok uwielbiam cię i kocham. Trzy lata to długo, wierz mi, to bardzo długo.

Katarzyna powolnym ruchem zdjęła złotą obręcz, która pozostawiła na jej czole niewyraźny czerwony ślad, i rzuciła ją obok złotej lilii, jak jakąś rzecz bez wartości.

- Wiem... gdyż od trzech lat wiodę u boku Filipa żywot tresowanej papugi, czuję się jak zbytkowny przedmiot służący jedynie do dekoracji...

Najpiękniejsza dama Zachodu! Oto tytuł, jakim mnie uszczęśliwił ten, którego zwie się wielkim księciem tegoż Zachodu. Trzy lata!... W rzeczywistości nie ma chyba na świecie kobiety bardziej samotnej ode mnie.

Posłała smutny uśmiech malarzowi. Był to mężczyzna około trzydziestki, o inteligentnej fizjonomii, którego sposób bycia zdradzał wielką powściągliwość. Długi, prosty nos, wąskie, zaciśnięte usta i lekko wyłupiaste oczy oraz jasne, ledwo widoczne brwi nadawały mu raczej wygląd polityka niż artysty. A tymczasem nie było malarza znakomitszego niż on. Nie miał sobie równych, może z wyjątkiem własnego brata Huberta, który zmarł w Gandawie dwa lata wcześniej. Mało kto wiedział, że ten chudy, zimny człowiek o przenikliwym spojrzeniu i drwiącym uśmiechu płonął wewnętrznym ogniem zmysłowości i miłości piękna. Od kiedy został przedstawiony Katarzynie, zapałał do niej gorącym, a zarazem nabożnym i cierpliwym uczuciem. Zdawało się, że dla tej przepięknej kobiety był gotów wszystko znieść, na wszystko pozwolić, nawet - gdyby zechciała - zdeptać własne serce. Miała wszystkie prawa, ponieważ była piękna.

Katarzyna odczuwała niekiedy ochotę, aby ulec jego upartej miłości, której nic nie potrafiło zniechęcić.

Lecz była miłością zmęczona...

* * *

Od śmierci Garina upłynęły cztery lata, mimo to dramatyczne wydarzenia tamtych dni były ciągle żywe w sercu Katarzyny, jakby przeżyła je wczoraj. Dzień, w którym jako wdowa opuszczała Dijon, na zawsze wrył się w jej pamięć. Aby uchronić ją przed ludzką ciekawością, która rychło mogła przybrać piętno okrucieństwa, Ermengarda postanowiła jak najszybciej zabrać przyjaciółkę do siebie. Pani de Brazey wraz z Sarą opuszczała miasto w dniu, w którym zaczęto burzyć wspaniały pałac na ulicy Wytwórców Pergaminu, będący zawsze namacalnym dowodem bogactwa wielkiego skarbnika Burgundii. Katarzyna widziała, jak robotnicy zdejmowali z dachu wiatrowskazy przedstawiające złocone delfiny.

Odwróciła głowę, zaciskając drżące wargi. Ulica Wytwórców Pergaminu była ciemną kartą jej życia, którą z całych swych sił pragnęła odwrócić.

Gdyby Garin i ona sama nie byli ofiarami okrutnego zrządzenia losu, jakie byłoby ich wspólne życie? A może szczęście było możliwe...

Katarzyna zostawiła w Dijon same złe wspomnienia. Matka i wuj Mateusz także opuścili swój dom przy ulicy Griffon i zamieszkali w Marsannay. Wuj był dostatecznie bogaty, aby żyć na wsi, i miał już dosyć miasta. Luiza zamknęła się w klasztorze w Tart, Landry w Saint-Seine. Co do Ermengardy, to ciężko przeżyła śmierć księżnej wdowy i postanowiła zaszyć się w swoich dobrach Chateauvillain.

- Zajmę się twoim dzieckiem - powiedziała do Katarzyny. - Książęca krew potrzebuje specjalnej edukacji. Zrobimy z niego rycerza... lub wielką damę...

Myśl o mającym się urodzić dziecku nie wzbudzała w Katarzynie żadnej radości, za to Ermengarda oczekiwała narodzin z niecierpliwością.

Hrabina już widziała się w roli babci niańczącej i rozpieszczającej maleństwo. Nie miała nikogo, kogo mogłaby kochać. Jej małżonek pędził hulaszczy żywot u boku Filipa. „Już dawno przestał być młodzieńcem, a pomimo to ciągle nie może zrozumieć, że w jego wieku kobiety są męczącą rozrywką" - mawiała często. Nie cierpiała z tego powodu, gdyż ich miłość dawno już wygasła, syn zaś walczył w szeregach Jana Luksemburczyka i nie widywała go często. Zakochany był w szpadzie. „To zgodne z jego wiekiem i pochodzeniem!" - tłumaczyła syna Ermengarda. Mające się narodzić dziecko Katarzyny pozwoliłoby znieść nudę wiejskiego życia, gdyż była zdecydowana pozostać od tej pory w Chateauvillain, aby uprawiać ziemię i trzymać swoich chłopów w ryzach.

Za potężnymi murami fortecy, tak podobnymi do ich właścicielki poprzez wrażenie bezpieczeństwa, jakie dawały od pierwszego spojrzenia, Katarzyna pędziła spokojne dni, których tak potrzebowała. Feudalna siedziba z jej popielatymi wieżami, przeglądającymi się w łagodnym nurcie Aujon, stała się dla niej cichą przystanią, gdzie spędzała długie wieczory na wpatrywaniu się w zachodzące nad lasem słońce.