Pewnego wieczoru, kiedy podróżni po opuszczeniu Troyes zbliżali się ku granicom Burgundii i mieli zatrzymać się na nocleg, na drodze ukazała się dziwna grupa ludzi, długi pochód kobiet i mężczyzn o śniadych twarzach, z oddali wyglądających na uchodźców z pobliskiego miasteczka. Z bliska prezentowali się niezwykle. Kobiety miały na głowach wełniane turbany, zawiązane pod brodą,a na sobie kolorowe spódnice i koszule z grubego lnu, z głębokim przecięciem pod szyją. Niosły małe, śniade dzieci, na wpół nagie.

Inne dzieci kołysały się w koszykach zawieszonych po bokach mulic. Oczy kobiet błyszczały jak węgielki, a zęby lśniły bielą kości słoniowej. Na ich szyjach widać było sznury drobnych monet. Mężczyźni mieli czarne brody zakrywające im prawie całą twarz, nosili filcowe, wypłowiałe kapelusze, krzykliwe, często podziurawione stroje, a także przytroczone do boku krótkie sztylety i miecze. Mówili dziwnym językiem. Za nimi ciągnęły konie, psy i ptactwo domowe. Idąc, śpiewali tęskną melodię, którą Katarzyna kiedyś słyszała. Podniósłszy firankę, wychyliła się z lektyki, aby lepiej ją słyszeć, i nagle zobaczyła Sarę na mulicy, przemykającą w pobliżu jak błyskawica.

Cyganka z rozwianymi włosami i błyszczącymi oczami pędziła w stronę dziwnych wędrowców, wydając radosne okrzyki.

- Co jej się stało? - spytała wyrwana ze snu Ermengarda. - Oszalała, czy co? A może zna tych ludzi?

Sara tymczasem zatrzymała swoją mulicę przy mężczyźnie wyglądającym na przewodnika i wdała się z nim w rozmowę. Był młody i chudy jak tyczka; choć odziany w łachmany, postawę miał iście królewską.

Katarzyna nigdy dotąd nie widziała Sary tak radosnej. Cyganka zwykle śmiała się rzadko i mówiła niechętnie. Nie lubiła tracić czasu ani mówić po próżnicy. Tylko raz, w tawernie Jakuba Marynarza, Katarzyna odkryła jej prawdziwe oblicze. Teraz, patrząc na rozświetloną wewnętrznym ogniem twarz Sary rozprawiającej w uniesieniu ze śniadym mężczyzną, uczuła w sercu niemiłe ukłucie.

- Możliwe, że zna tych wędrowców - odparła. - Sądzę, że w jej żyłach płynie ta sama krew...

- Co takiego? Chcesz powiedzieć, że ci łachmaniarze ze swoimi nożami i oczami czarnymi jak węgiel...

- ...są, podobnie jak ona, Cyganami. Opowiedziałam ci przecież kiedyś jej historię.

Na znak Katarzyny de Roussay zatrzymał orszak i wszyscy zaczęli przypatrywać się Sarze. Serce Katarzyny napełniło się smutkiem. Cyganka była tak zaabsorbowana rozmową z mężczyzną o ciemnej cerze, że zapomniała o bożym świecie. Nagle odwróciła się i spotkawszy spojrzenie Katarzyny, podbiegła do niej.

- To są ludzie z mojego plemienia! - rzuciła radośnie. - Myślałam, że już ich nigdy nie zobaczę, lecz spełniła się stara przepowiednia: plemiona wyruszyły w drogę, żeby dotrzeć aż tutaj. To plemię, tak jak ja, przybyło od strony Wielkiego Błękitnego Morza. Ci pochodzą z wyspy Modon spod góry Gype, a ja z Cypru, wyspy Afrodyty. Czyż to nie cudowne?

- Owszem - przerwała Ermengarda - ale czy długo będziemy tu jeszcze stali?

Sara nie raczyła jej odpowiedzieć, tylko zwróciła się błagalnie do Katarzyny: - Proszę cię, pozwól mi spędzić tę noc z nimi. Będą obozować z najbliższym miasteczku, w którym i my mieliśmy się zatrzymać.

- Czy to jest aż takie ważne dla ciebie?

Sara chciała coś odpowiedzieć, lecz Katarzyna miękkim ruchem ręki nakazała jej ciszę i uśmiechnęła się.

- Nie musisz nic mówić, wydaje mi się, że cię rozumiem. Idź do swoich braci, lecz nie zapomnij o mnie!

Sara nachyliła się pospiesznie i musnęła ustami dłoń Katarzyny, po czym szybko pobiegła do swoich, zostawiwszy mulicę pod opieką żołnierza z eskorty. Po chwili dołączyła do smagłego mężczyzny. Wyglądała tak, jakby odnalazła kochanka, jej oczy błyszczały, a usta zdobił radosny uśmiech. Ermengarda pokręciła głową.

- Ciekawa jestem, czy wróci do nas jutro rano. Katarzyna zadrżała i z niepokojem spojrzała na hrabinę.

- Dlaczego miałaby nie wrócić? Jej miejsce jest przy mnie...

- Było! Do tej pory ta kobieta, oderwana od swoich korzeni, od bliskich, nie miała nadziei, że kiedykolwiek ich ujrzy. Ty byłaś jej jedyną przystanią. Lecz teraz, kiedy odnalazła swoich... No, nie płacz już - dodała szybko, widząc, że oczy przyjaciółki zachodzą łzami. - Ona cię kocha... i może wróci. Ale zatrzymajmy się jak najszybciej na nocleg. Jestem okrutnie głodna i na dodatek zaczyna padać.

Mała karawana ruszyła w dalszą drogę i wkrótce ich oczom ukazały się wieże kościoła w miasteczku, w którym mieli stanąć na noc.

* * *

Cyganie rozłożyli obozowisko na polu za oberżą, w której zatrzymała się Katarzyna z Ermengardą. Z okna ich wspólnego pokoju widać było obóz.

Po podwieczorku Katarzyna z lubością przypatrywała się zajęciom tajemniczych wędrowców. Rozpalili oni wielkie ogniska, na których poustawiali olbrzymie kotły. Kobiety, zostawiwszy dzieci ich igraszkom, zabrały się do skubania drobiu i obierania jarzyn. Sara usiadła na pniu obok młodego przewodnika. Czyniono jej najwyższe honory i podano strawę zaraz po nim.

Wiosenny zmierzch rozbrzmiewał radosnymi okrzykami dzieci, za to dorośli nie robili wiele hałasu. Rozmawiali przyciszonymi głosami i jedli spokojnie, smakując powoli każdy kęs. Czasem wybuchali śmiechem i Katarzyna miała wielką ochotę dołączyć do tego zaczarowanego kręgu. Pomiędzy trzema drzewami wzniesiono duży namiot, który miał służyć jako schronienie dla kobiet i dzieci. Ale te ostatnie nie miały najmniejszej ochoty położyć się spać. Niektóre, na wpół ubrane lub całkiem gołe, z okrągłymi brzuszkami, biegały pomiędzy ogniskami, inne stłoczyły się wokół wysokiego chłopca, który nastrajał lutnię. Obok kilka dziewcząt z warkoczami potrząsało tamburynami, nie mogąc doczekać się tańców.

Wkrótce, wraz z dzikim akordem lutnisty, rozpoczęła się zabawa.

Kilkanaście dziewcząt utworzyło krąg wokół największego ogniska. Spod zwinnych, śniadych stóp zaczęła umykać ziemia, fruwały kolorowe spódnice i wirowały dookoła długich nagich nóg, odkrywając je tym wyżej, im szybszy stawał się rytm.

Muzyk ciągle przyspieszał, tamburyny dźwięczały pod palcami.

Warkocze tancerek porozplatały się na odsłoniętych smagłych ramionach.

Kiedy spośród chmur wyłonił się blady księżyc, taniec rozszalał się na dobre.

Stopy dziewcząt fruwały tak szybko, że trudno było nadążyć za nimi wzrokiem. Krąg tancerzy ogarnęła prawdziwa gorączka. Do tańczących zbliżyła się bojaźliwie grupa mieszkańców miasteczka. Stanęli w cieniu oberży i Katarzyna mogła zobaczyć ich nieufne spojrzenia. Nagle spośród dźwięków tamburynów, klaskania w dłonie i tonów lutni wydobył się drżący, ciepły głos.

- Co to takiego? - szepnęła Ermengarda, która również podeszła do okna.

- To Sara! To Sara śpiewa!

- Przecież słyszę... cóż za wspaniały głos!

Jeszcze nigdy dotąd Sara nie śpiewała tak, jak tego wieczoru. W zadymionej tawernie Jakuba Marynarza jej śpiew był smutny i tęskny. Tym razem wyrażał gwałtowną radość wolności, bezkresnych przestrzeni i szalonej jazdy konnej. Przy refrenie wszyscy Cyganie wtórowali jej chórem.

Sara wyciągnęła ręce do okrągłego księżyca, który cały wyłonił się zza chmur, jakby chciała go pochwycić. Śpiew i taniec połączyły się w jeden żywioł, coraz bardziej szalony i dziki.

Niespodziewanie powietrze przeszył przeciągły krzyk i w tej chwili wszystkie tanecznice uczyniły podobny gest - ich sukienki opadły na ziemię, uwalniając szczupłe, śniade ciała, błyszczące od potu. Wśród gapiów nastąpiło poruszenie, wieśniaczki popychały gwałtownie swoich mężów, którzy wcale nie mieli ochoty wracać do domów...

- Och! - westchnęła Ermengarda trochę z podziwem, trochę z dezaprobatą.

Katarzyna uśmiechnęła się tylko. Często obserwowała podobne widowisko na Dziedzińcu Cudów i w tawernie Jakuba Marynarza, i nie gorszyło jej to wcale. Nie znajdowała niczego złego w nagości tych młodych pięknych dziewcząt. Ich harmonijne kształty były dziko piękne niczym posągi ożywione sztukami magicznymi. Oczy Cyganów błyszczały jak rozżarzone węgle. Ognisko z wolna przygasało, księżyc przysłoniły ogromne chmury... Obozowisko ogarniały ciemności. Jeden z młodzieńców, który przykucnął przy ognisku, rzucił się nagle na jedną z nagich dziewcząt, porwał ją w ramiona i uniósł za kępę drzew. Po nim uczynili to samo inni.

Sara śpiewała nadal, a noc wypełniła się westchnieniami...

Ermengarda energicznie odciągnęła przyjaciółkę od okna i je zamknęła. Dziewczyna roześmiała się, widząc zapłonioną twarz przyjaciółki.

- Ależ, Ermengardo! Czyżbyś była zgorszona?

- Skądże znowu... lecz wolę nie mieć koszmarów tej nocy! Taki widok nie przystoi kobiecie w moim wieku ani takiej młodej jak ty, w dodatku kiedy mąż jest daleko.

Katarzyna milczała. Czuła, że hrabina ma rację i że lepiej nie oglądać nocnych bachanaliów. Położyła się do łóżka, ale długo nie mogła zasnąć. Do jej uszu dobiegał ciągle drżący głos Sary i ciche akordy lutni.

* * *

Następnego ranka, natychmiast po przebudzeniu, pobiegła szybko do okna. Odemknąwszy drewniane okiennice, wychyliła się na zewnątrz, wdychając świeże powietrze, lecz spotkał ją wielki zawód. Po obozowisku Cyganów nie zostało ani śladu... z wyjątkiem wypalonej trawy w miejscach, gdzie wczoraj płonęły ogniska. Musieli odjechać o brzasku. W różowym świetle poranka wszystko zniknęło jak sen. Nad okolicą zaległy cisza i spokój. Nocne bachanalia rozwiały się wraz z dymem ognisk. Katarzyna usłyszała ciche gwizdanie pod oknem. Był to jeden z żołnierzy eskorty.

Postanowiła go zawołać.

- Powiedz kapitanowi de Roussayowi, że chcę z nim mówić!

Żołnierz zasalutował i zniknął za rogiem domu. Chwilę później rozległo się pukanie. Katarzyna, ubrana w poranne giezło, czekała na kapitana przy oknie. Ermengarda leżała jeszcze w łóżku. Słysząc pukanie, podciągnęła kołdrę aż pod nos, spoglądając na przyjaciółkę z wyraźnym niezadowoleniem.

- Czy nie widziałeś gdzieś Sary dzisiaj rano? - spytała Katarzyna wchodzącego oficera, nie zdążywszy nawet odpowiedzieć na jego głęboki ukłon.

- Ja nie, ale jeden z moich ludzi widział, jak o świcie odjechała z Cyganami na koniu przewodnika.

- Odjechała?...

Katarzynę ogarnął nagle głęboki smutek i chęć do płaczu, jakby była małą, opuszczoną dziewczynką. Ermengarda miała rację. Więzy przyjaźni przestały się liczyć dla Sary wobec zewu krwi, pokusy życia wędrownego i wolnego. Katarzyna musiała się pogodzić z tym, w co jeszcze wczoraj nie mogłaby uwierzyć. Spuściła głowę, ale Jakub zdążył ujrzeć w jej oczach łzy.

- Och! Pani płacze! - krzyknął przejęty.

- To nic takiego... To zaraz przejdzie... Dziękuję ci, drogi przyjacielu.

Ruszajmy w drogę! Dopilnuj, by wnet wszystko było gotowe!

Odwróciła się w stronę okna, by ukryć łzy. Jakub, onieśmielony, nie próbował nawet jej pocieszać. Ermengarda dała mu znak, by się oddalił.

Kiedy za de Roussayem zamknęły się drzwi, wyszła z łóżka i podreptała boso do Katarzyny. Otoczyła ją ramieniem.

- Chodź, popłaczemy sobie razem, mój aniele. Nie myśl tylko, że Sara cię nie kocha! Ona jest jak wędrowny ptak. Odlatuje i wraca.

Katarzyna potrząsnęła głową, tłumiąc łkanie.

- Ona już nie wróci... Odnalazła swoich, jest w swoim żywiole.

Najbardziej boli mnie to, że tak odeszła... bez żadnego pożegnania...

- Może się bała, że pożegnanie uniemożliwi jej odjazd. Ubierz się szybko i ruszajmy! Tutaj jest zbyt smutno.

Godzinę później obie kołysały się w lektyce. Słońce stało już wysoko.

Kapitan jechał tuż przy powozie, nie śmiąc nawet spojrzeć na Katarzynę. Był nieszczęśliwy, nie mogąc zaradzić jej smutkowi. Orszak sunął w ciszy.

Około południa przekroczył granice Burgundii, nie natrafiwszy na ślady Sary ani trupy Cyganów. Wydawało się, że rozpłynęli się w porannej mgle...

* * *

Katarzyna była szczerze zadowolona z powrotu do domu i z odnalezienia Abu-al-Khayra. Mały medyk nie opuszczał prawie swojej pracowni, w której dzięki hojności Garina zgromadził wszystko, czego potrzebował do doświadczeń. Kurierzy z Brugii czy Wenecji dostarczali mu roślin, ziół, metali i przypraw, z których przyrządzał balsamy i leki. Widok obandażowanej Katarzyny obruszył go, jakby spotkał się z profanacją dzieła sztuki. Tak się rozzłościł, że nie śmiała mu wyznać, iż to Garin jest temu winny. Wymyśliła historyjkę o upadku z konia w cierniste krzewy. Abu nie dał jej wiary, lecz przez kurtuazję udawał, że wierzy. Domagał się osobistych oględzin ran i chociaż Katarzyna opierała się, zbadał ją dokładnie, nie wdając się w żadne komentarze. Jedynie przy oglądaniu pleców wyrwała mu się uwaga: - Ciekawe... Co to mogły być za krzewy? Będę musiał sam udać się na północ, żeby przyjrzeć im się z bliska - rzekł z nutą ironii.