Katarzynie nie udało się zapomnieć o uczuciu skrępowania, jakie odczuła pod wpływem spojrzenia pana de Raisa, i długo w nocy była pod jego wrażeniem. Wszyscy od dawna spali, a Katarzyna nadal przewracała się w łożu, nie mogąc zasnąć. Dom Jakuba Bouchera pogrążony był we śnie.

Zza drzwi dochodziło chrapanie giermka d'Aulona, śpiącego pod drzwiami komnaty Joanny i Małgorzaty. Było to jedno z przyzwyczajeń Dziewicy.

Każdej nocy któraś z kobiet dzieliła jej łoże. Jej dwaj paziowie, młody Rajmund i zabawny Ludwik de Comtes, zwany Brzydalem, spali w korytarzu.

Ale pomimo obecności tylu osób Katarzyna nie mogła pozbyć się uczucia jakiejś nieokreślonej trwogi, która ją ogarnęła. Gdzieś około północy usłyszała pod otwartym oknem podejrzany hałas: uporczywe skrobanie, jakby ktoś drapał w zewnętrzną ścianę.

Młoda kobieta niezwłocznie zerwała się na nogi, rzuciła się w kierunku okna i wychyliła ostrożnie głowę, tak aby jej nie dostrzeżono. Natychmiast stłumiła w sobie okrzyk zdziwienia; w dole zobaczyła człowieka wspinającego się wolno po gładkim murze. Wydawało się, że tajemniczy gość jest zręczny jak kot. Bez wątpienia wkrótce pojawiłby się w oknie Katarzyny, gdyby inny męski kształt nie wynurzył się z jakiejś wnęki i nie skoczył w jego kierunku. Nieznajomy złapany za nogi wydał przytłumiony okrzyk, stracił równowagę i upadł na ziemię. Nowo przybyły rzucił się na niego całym ciężarem swego ciała. Na oczach Katarzyny, która nie wiedziała, czy wzywać pomocy, czy milczeć, wywiązała się zacięta walka.

Powoli jej oczy przyzwyczajały się do ciemności, zresztą nie bardzo głębokiej, bo chociaż nie świecił księżyc, noc była jasna. Katarzyna spostrzegła, że obaj mężczyźni są tego samego wzrostu i tak samo silni. Raz jeden był górą, raz drugi, lecz w ciemnościach ulicy ciemne kaftany i ciemne włosy wyglądały podobnie. Słyszała odgłos ich oddechów, głośnych niczym miechy w kuźni. Nagle przestraszona młoda kobieta dostrzegła błysk sztyletu, a z kłębowiska ludzkich ciał wyrwał się okrzyk bólu. Już miała krzyknąć, kiedy na pierwszym piętrze otwarło się okno i stanął w nim mężczyzna w koszuli, ze świecą w ręku. Wysunął świecę w kierunku ulicy, starając się dostrzec, co dzieje się w dole: - Hej! - krzyknął. - Co się tam dzieje? Co tu robicie o tak późnej porze?

Walczący ochłonęli i nie czekali na ciąg dalszy. Obaj czmychnęli, jeden w kierunku rzeki, w stronę wieży Notre Dame, a drugi w kierunku bramy Banniere. Dał się słyszeć tupot ich szybkich kroków, a potem nasłała cisza. Wzruszając ramionami, pan Boucher zamknął okno. Światło zgasło.

Rozmarzona Katarzyna wróciła do łoża. Wydawało się jej, że rozpoznała czarną brodę pana de Raisa, ale nie była całkiem pewna. Lecz kim był ten drugi?

Zaczęła zastanawiać się nad tym i nagle usiadła na łóżku z bijącym sercem; usłyszała ponownie, podobne do poprzedniego, drapanie. Wytężając słuch i wzrok, wstrzymała oddech i nasłuchiwała lekkiego skrobania po murze, które stawało się coraz bliższe. Oblał ją zimny pot; któryś z mężczyzn powracał. Ogarnął ją taki strach, że nie była w stanie zrobić najmniejszego ruchu. Hałas stawał się coraz wyraźniejszy.

Kiedy czyjaś głowa ukazała się w otworze okiennym, Katarzyna otworzyła usta, aby krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie wyrwał się z jej zaciśniętej krtani. Czarny kształt wślizgnął się do komnaty, nie czyniąc najmniejszego hałasu. Niebezpieczeństwo dodało dziewczynie odwagi.

Żwawo wyskoczyła z łoża i rzuciła się w kierunku drzwi, lecz szelest jej długiej koszuli nocnej zwrócił uwagę mężczyzny, bo, nie wahając się, skoczył w jej kierunku i objął ją mocno.

Katarzyna poczuła przy sobie mocne ciało, twarde muskuły opięte miękką skórą. Mężczyzna oddychał głośno, a ona rozpoznała lekki zapach jego oddechu, zanim zdążył zamknąć usta. Strach nagle zniknął, a ona, już pokonana, przestała stawiać opór.

- Arnold!... - szepnęła - powróciłeś!...

Nie odpowiedział. Wydawało się, że ogarnął go dziwny szał. Bez słowa, brutalnie i w pośpiechu zerwał z niej koszulę, szukając łagodnego ciepła jej ciała. Jego ręce błądziły w szybkich i szaleńczych pieszczotach.

Katarzyna czuła rosnącą falę rozkoszy. Ofiarowała mu się na wpół szalona z żądzy, z rosnącą namiętnością oddawała pocałunki. Ciemna komnata zaczęła wirować wokół niej, poczuła, że słania się na nogach, a on poderwał ją z ziemi i dyszącą poniósł do łoża, w którego miękkości zanurzyli się oboje. Cicha, tajemna i pełna westchnień noc zamknęła się nad kochankami.

Przez cały czas nie powiedział ani jednego słowa. Posiadł ją z zaciśniętymi zębami, w jakimś rozpaczliwym, lecz pełnym namiętności szale. Z takim zapałem oddawali się obydwoje gwałtownej rozkoszy, że Katarzyna nie mogła stwierdzić, które z nich jest niewolnikiem drugiego.

Kiedy w głębi radosnego odrętwienia poczuła, że Arnold zbiera się do odejścia, chciała go powstrzymać; wyciągnęła ramiona, lecz napotkała na pustkę. Zerwała się natychmiast i zobaczyła jego sylwetkę znikającą w oknie, ale nie ośmieliła się zawołać. Był już na samym dole. Słyszała, jak oddala się, biegnąc, i z uśmiechem szczęścia ułożyła się wygodnie na poduszkach. Mógł sobie uciekać. Tej nocy Katarzyna zebrała całe żniwo szczęścia. Jutro też będzie dzień, jutro go odnajdzie. Już nie miała ochoty odchodzić i zaszywać się gdzieś w Burgundii. Xaintrailles miał rację. Lecz może walka będzie krótsza, niż przypuszczał. Wydawało się, że Arnold był bliski złożenia broni...

Katarzyna spędziła resztkę nocy, robiąc plany na przyszłość, a każdy był wspanialszy od poprzedniego.

* * *

Ale następnego ranka, kiedy kapitanowie przybyli do Joanny, aby wysłuchać rozkazów, Katarzyna, która z góry schodów obserwowała ich połyskujące zbroje i różnobarwne pióropusze, stwierdziła, że Gelles de Rais ma na policzku jeszcze świeżą ranę, podczas gdy oko Arnolda de Montsalvy'ego było po mistrzowsku podbite, szczegół, którego Katarzyna nie zauważyła w nocy. Spojrzenie Arnolda spoczęło na niej tylko przez chwilę. Bardzo szybko odwrócił głowę i potem nie popatrzył już w stronę schodów.

Pokiereszowane twarze obu kapitanów zwróciły uwagę Joanny d'Arc.

Spoglądając kolejno na pana de Raisa i pana de Montsalvy'ego stwierdziła słodko-kwaśnym tonem: - Byłoby lepiej dla Boga i delfina*, abyście panowie spędzali noce we własnych łóżkach.

* Aż do koronacji Joanna d'Arc nazywała Karola VII delfinem. Obaj winowajcy spuścili głowy niczym łobuzy złapane na gorącym uczynku, ale zakłopotana mina Arnolda nie pocieszyła Katarzyny, która przestała cokolwiek z tego rozumieć. Dlaczego zachowuje się odpychająco i obojętnie po tak płomiennej nocy? Czy kiedy nastał dzień, zaczął się wstydzić miłości, jaką w nim wzbudzała? A zresztą, czy to była miłość, ten gwałtowny głód jej ciała, przed którym nie potrafił się obronić?

Katarzyna zachowała na długo w pamięci ostatnie dni oblężenia Orleanu, wspomnienie jednocześnie gwałtowne, mgliste i nierzeczywiste, ale całkowicie zdominowane przez osobę postawnej dziewczyny o błękitnych oczach, która trzymała się na koniu niczym mężczyzna, mężnie dowodziła szturmem, ale umiała także pochylać się z czułością matki nad rannymi i umierającymi, potrafiła płakać, z pokorą spowiadając się ze swych błędów Janowi Pasquerelowi lub słuchając mszy, potrafiła również grozić bastardowi, że zetnie mu głowę, jeśli ten pozwoli przedostać się posiłkom, które prowadził Anglik Falstaff. Wzniosła i łagodna Joanna, której gorące serce nie znało półśrodków.

Wieczorem 4 maja, na zakończenie dnia, w którym Dziewica odebrała Anglikom basztę Saint-Loup, otwierając w ten sposób drogę w kierunku Burgundii, Katarzyna zobaczyła, że do miasta wchodzi armia pomocnicza i konwój z żywnością, którym dowodził Jan z Orleanu. Następnego dnia, we Wniebowstąpienie, zobaczyła, jak Joanna modli się z pochylonym czołem w katedrze Świętego Krzyża, a następnie, 6 maja, jak przekracza Loarę i siłą zdobywa klasztor augustianów, w którym bronili się Anglicy; widziała, jak 7 maja, podczas szturmu na fort Tournelles wyrywa wbitą w ramię strzałę, po czym robi sobie opatrunek z oleju i słoniny i powraca do szturmu. Przed zachodem słońca ciało Williama Gladsdale'a, który parę dni wcześniej obrzucił ją obelgami, zostało zrzucone z murów fortecy do Loary. Katarzyna stojąc na murach obok modlącej się Matyldy Boucher i kanoniera Jana Rabatteau, którego katapulty czyniły spustoszenie w obozie nieprzyjacielskim, nie straciła ani jednego szczegółu z zaciętej walki, która miała w końcu wyzwolić waleczne miasto. Zobaczyła rankiem 8 maja Talbota zbierającego resztki armii, zwijającego obóz i opuszczającego Orlean na zawsze. Wierne do granic wytrzymałości miasto nie uchybiło swej roli ostatniego strażnika królestwa...

Katarzyna widziała to wszystko, ale w czasie tych dni nie udało się jej spotkać z Arnoldem. Niekiedy podczas bitwy widziała jego czarną zbroję, krogulca na jego hełmie lub błysk topora, którym wymachiwał niezmordowanie niczym rzeźnik przy pracy, ale nigdy nie udało się jej do niego zbliżyć. Po zapadnięciu zmroku, kiedy zaprzestawano walk, znikał, bez wątpienia u kresu sił. Co noc Katarzyna czekała na próżno na dźwięk kroków pod oknem - nikt się nie zjawiał. Co więcej, kiedy z rzadka w domu Jakuba Bouchera spotykała go w otoczeniu Joanny, wcale jej nie zauważał.

Usiłowała jednego wieczoru stanąć mu na drodze, w chwili gdy opuszczał dom, ale ominął ją z iście diablą zręcznością i zmartwiona nie ośmieliła się ponowić próby. Nagle stał się znowu odległy i sposób, w jaki ją traktował, spowodował, że powróciły wątpliwości i niepewność. Na jego widok odczuwała coś w rodzaju nieśmiałości, która ją paraliżowała.

Dowiedziawszy się, że mieszka w oberży „Pod Tarczą Świętego Jerzego" u pana Wilhelma Antesa, przysięgała sobie wiele razy, że z zapadnięciem zmroku uda się do niego, aby zmusić go w końcu do wyjaśnień. Ale kiedy nadchodziła chwila realizacji projektu, ogarniała ją sła-bość odbierająca jej wszelką odwagę. Kto wie, czy ten dziwny młodzieniec o tak nieprzewidzianych reakcjach nie wyrzuci jej na ulicę na oczach wszystkich współmieszkańców?

* * *

Rankiem 8 maja uczestnicząc z całym miastem we mszy zorganizowanej na wolnym powietrzu, którą odprawiono na murach, na oczach wycofującej się armii angielskiej, a następnie w procesji dziękczynnej, która od tego dnia miała stać się tradycją, Katarzyna poczuła nagle, że ogarnia ją trwoga. Miasto było wolne i nie miała żadnych powodów, aby pozostawać u państwa Boucher. Trzeba było podjąć jakąś decyzję. Ale co miała robić? Gdzie się udać, aby być blisko Arnolda?

Katarzyna słyszała, że Dziewica chciała udać się z Karolem VII do Reims, gdzie miał być koronowany, co powinno ukrócić wszelkie spory, których przedmiotem był od lat. Kapitanowie z pewnością odjadą wraz z Joanną i Karolem. A z nimi również i Arnold. Ten przybliżający się odjazd niepokoił Katarzynę, gdyż nie wiedziała, jak mu zapobiec.

Kiedy po skończonej procesji Joanna powróciła do domu państwa Boucher, aby trochę odpocząć, Katarzyna poszła za nią do komnaty. Gdy przez chwilę pozostały same, ponieważ Matylda i Małgorzata czyniły ostatnie przygotowania do wieczerzy notabli, Katarzyna postanowiła to wykorzystać. Pomagając Joannie przy zdejmowaniu zbroi, poprosiła pokornie: - Joanno! Miasto jest już wolne i z pewnością wkrótce wyjedziesz, kontynuować swoje dzieło. Chciałabym, pani, abyś pozwoliła mi jechać z tobą. Mogłabym zostać twoją, pani, służącą. Będę czuwała nad twoim odzieniem i mieszkaniem...

Joanna popatrzyła na nią z zaskoczeniem. Jej oczy zapłonęły, uśmiechnęła się, lecz przecząco potrząsnęła głową.

- Chciałabym bardzo, abyś była przy mnie, Katarzyno. Ale nie mogę się zgodzić, żebyś jechała ze mną. Tam, gdzie się udaję, nie ma dla ciebie miejsca. Ja jestem dziewczyną wiejską, przywykłą do ciężkiej pracy, do konnej jazdy, do trudnego życia. Ty jesteś szlachetnie urodzona, delikatna i krucha pomimo nieszczęść, które cię zahartowały.

- Ja? Ja również wywodzę się z ludu, Joanno, może jeszcze bardziej niż ty! - wykrzyknęła Katarzyna z rodzajem dumy i wyzwania, wywołując tym uśmiech rozbawienia na ustach wojowniczki.

- Ach, prawda, mówiłaś mi już o tym i możesz być z tego dumna. Ale, Katarzyno, jest jeszcze coś innego; jesteś zbyt piękna, aby przebywać wśród żołnierzy. To nie są wcale anioły, ci nasi żołnierze i kapitanowie. Mogłabyś obudzić ich najgorsze instynkty, wywoływać kłótnie i zazdrość.

- Włożę męski strój, jak ty, pani. Zetnę włosy...

- Na nic by się to nie zdało. Nawet w habicie mnicha i z ogoloną głową będziesz nadal kobietą. Nie, Katarzyno. Tych mężczyzn czekają długie i ciężkie walki. Muszę czuwać, aby unikali wszystkiego, co może ich poróżnić. Delfin i Pan Bóg zbyt ich potrzebują. Lepiej, abyś wróciła do siebie i poczekała tam na koniec wojny.