Powiedział zbyt dużo, jak na swój stan, i wyczerpany opadł na poduszki, a nozdrza mu drżały. Ale Katarzyna była zbyt szczęśliwa, aby się tym niepokoić. Szybkim ruchem zebrała klejnoty, włożyła je do skrzynki i oddała zaskoczonemu Xaintrailles'owi.

- Weź to, Janie!... i poszukaj w mieście lichwiarza, który to kupi.

Powinien się jeszcze jakiś znaleźć.

- Lichwiarze są tu nadal, ale jesteśmy oblężeni, zapominasz o tym. Nie będą zbyt szczodrzy. Złote dukaty mogą być użyte teraz. Ale za kamienie tej wartości można by kupić życie króla. Byłoby głupio sprzedać je za niską cenę!

W tym momencie do celi wszedł braciszek zakonny, aby zmienić opatrunek rannego. Niósł na tacy bandaże i szarpie oraz przeróżne słoiki i pudełeczka. Rzuciwszy spojrzenie na Arnolda, Katarzyna i Xaintrailles wyszli na ulicę i rozstali się. Kapitan miał udać się na mury obronne, gdzie wzywały go obowiązki żołnierza.

- Aż do nowych rozkazów! - powiedział Xaintrailles. - Lepiej, abyś ukryła, pani, ten skarb. Trudno by mi było odpierać ataki Burgundczyków z całą tą fortuną pod pachą. Ukryj ją dobrze!

- Nie obawiaj się, panie. Powodzenia! Miała już odejść, kiedy kapitan zawołał: - Katarzyno!

- Tak?

Uśmiechnął się i powiedział z komiczną skruchą: - Niewiele jesteśmy warci, Montsalvy i ja. Żaden z nas nie pomyślał, aby ci podziękować!

Odpowiedziała uśmiechem, szczęśliwa z przyjaźni, jaką wyczytała w brązowych oczach przyjaciela Arnolda. Wiedziała, że może na niego liczyć całkowicie, że będzie jej pomagał z całej mocy. Była to bezcenna przyjaźń.

- To nie było potrzebne - powiedziała uprzejmie. - Ja zawdzięczani ci, panie, o wiele więcej!

Przejeżdżający z turkotem wózek rozdzielił ich. Ludzie z miejskiej milicji wozili w nich kamienne kule przeznaczone do katapult, pęki chrustu, gliniane dzbany z oliwą, które wywozili na mury obronne. Od strony rzeki dał się już słyszeć huk dział angielskich i burgundzkich. Nadchodził ranek i nieprzyjaciel zdecydował się, bez wątpienia, przystąpić do ataku. Ale kiedy mężczyźni biegli na mury, kobiety jak gdyby nigdy nic zajmowały się gospodarstwem, przyzwyczajone do zgiełku i zamętu wojennego. Trochę później dołączą do mężczyzn, aby opatrzyć rannych, zabiorą ze sobą wino i olej do przemycia ran, pociętą bieliznę na bandaże i całuny do owijania zmarłych. Katarzyna postanowiła dołączyć do nich. Ale najpierw udała się do siebie, aby ukryć skrzynkę w pewnym miejscu i zmienić męski strój na sukienkę z niebieskiego barchanu, którą zdobyła dla niej Sara, a następnie udała się na mury obronne.

* * *

Arnold szybko powracał do zdrowia, pomogły mu w tym jego siły witalne. Kiedy nadeszło lato, opuścił w końcu klasztor Saint Corneille i w pierwszych dniach sierpnia ponownie zajął miejsce wśród obrońców miasta.

Ponieważ Compiegne trzymało się nadal z wielkim uporem, zniechęcony książę Filip, wzywany do Liege w ważnych sprawach, zostawił armię Janowi Luksemburskiemu i wyjechał.

Pomimo roli, jaką Wilhelm de Flavy odegrał w momencie wielce podejrzanego pojmania Joanny, dowodził obroną miasta z godną podziwu odwagą i uporem. Wśród dowódców chodziły słuchy, że podnosząc zbyt szybko zwodzony most, gruby de Flavy zaspokoił tylko nienawiść, jaką czuł do Dziewicy kanclerz - arcybiskup Reims, Regnault de Chartres, jego krewny. W pewnym sensie była to przysługa wyświadczona kuzynowi przez kuzyna.

Niestety, sytuacja pogarszała się, oblężenie Compiegne, pomimo otaczających lasów, było całkowite. Luksemburczyk miał w swych rękach Royal-Lieu i drogę do Verberie, natomiast na skraju lasu, na drodze do Pierrefonds, wybudowano wielką wieżę obronną, którą powierzono panom de Crequi i de Brimeu. Było coraz trudniej o żywność, konwoje nie mogły przedostać się do miasta. Kontakt z resztą kraju istniał jedynie dzięki paru odważnym ludziom, którzy pod osłoną nocy opuszczali potajemnie miasto i do niego powracali.

Katarzyna spędzała na murach całe dnie, w punkcie opatrunkowym dla rannych stworzonym przez panie z miasta. Ona i Sara udawały się tam za każdym razem, kiedy następował atak, i pracowały, dopóki starczyło im sił.

Wyczerpane padały na łoża i spały jak kłody pomimo głodu i gorąca.

Lato było coraz bardziej upalne, co zwiększało jeszcze męki obrońców miasta. Roje czarnych much dręczyły żołnierzy i rannych. Pojawiały się pierwsze przypadki dżumy i aby uniknąć rozprzestrzenienia się plagi, zamurowywano zakażone domy i palono trupy. Żywność, którą udało się zdobyć, psuła się. Dzięki rzece nie brakowało jedynie wody, ale trzeba było nabierać ją nocą, aby nie dostać się w ogień nieprzyjaciela. Nie męki fizyczne jednak dotykały najstraszniej Katarzynę. Każdego dnia w męskim przebraniu udawała się wraz z Xaintrailles'em do klasztoru Saint Corneille i wychodziła z niego coraz smutniejsza i bardziej zniechęcona. Nie żeby Arnold był dla niej nieprzyjazny, ale nie wychodził poza wąskie granice zwykłej grzeczności i uprzejmości, które rozczarowywały młodą kobietę.

Chciałaby siedzieć przy nim godzinami, chciała, aby rozmawiał z nią nie tylko o oblężeniu i o uwięzieniu Joanny. Lecz, na przykład, aby opowiedział jej o swoim dzieciństwie. W czasie tych paru chwil, jakie spędziła z Michałem w piwnicy przy Pont-au-Change, opowiedział jej o tym tak spontanicznie i ciepło, że chciała, aby uczynił to również Arnold. Ale czuła, że tego nie zrobi. Jego myśli kierowały się ku Oswobodzicielce i nie zwracał uwagi na kobietę cierpiącą tuż obok niego. Kiedy Katarzyna powracała do domu, gdzie czekała na nią Sara, myślała często i z wielkim smutkiem, że śmierć Michała na zawsze będzie stanowiła przeszkodę między nimi, ponieważ nie miała żadnej możliwości wytłumaczenia Arnoldowi, że nie jest winna. Mogła mu dać tylko słowo honoru. Ale on jej nie uwierzy. Jego obecny stosunek do Katarzyny wynikał najwyraźniej z faktu, że nie mógł pozbyć się kobiety gotowej do poświęcenia swego życia i majątku, aby mu pomóc. W przeciwnym razie zapewne odesłałby ją bezlitośnie.

Dzięki hiszpańskiemu szpiegowi mieli wiadomości od Joanny.

Próbowała uciec z Beaulieu i została przewieziona do Beaurevoir do Jana Luksemburczyka. Niewiele brakowało, by nowa próba ucieczki zakończyła się dla niej tragiczne. O mało się nie zabiła, wyskakując z wieży. Została odnaleziona w rowie, na wpół żywa.

Ale rygory oblężenia nie pozwalały na podjęcie żadnej próby wyswobodzenia Dziewicy. Nieprzyjaciel zaciskał swoje macki, coraz trudniej było wyjechać z miasta. Czasem udawało się wysłać umyślnego do marszałka de Boussaca, który opanował Normandię. Miasto było u kresu wytrzymałości. Głód i choroby dziesiątkowały bezlitośnie szeregi dzielnych obrońców. Stało się oczywiste, że jeśli pomoc nie nadejdzie w krótkim czasie, poddanie będzie nieuniknione.

- Jesteśmy tutaj unieruchomieni i głodni niczym szczury w norze wściekał się Arnold - podczas gdy Burgundczycy trzymają Joannę, a król nie czyni nic, aby ją uratować!...

- Domyślasz się chyba, że to sprawka pana de La Tremoille'a - zaśmiał się szyderczo Xaintrailles. - Poprzysiągł zgubę Joannie.

Nareszcie pod koniec października nadszedł ratunek. Przybył konwój z żywnością, co dodało ludziom otuchy, podczas gdy armia marszałka de Boussaca atakowała Anglików i Burgundczyków od tyłu. Mimo oporu ze strony Luksemburczyka i księcia de Huntingtona, wieże obronne padały jedna za drugą. Wreszcie Boussac wszedł do miasta. Zwiększyło to jeszcze opór oblężonych. Oczekiwano, że następnego dnia będzie miała miejsce zacięta bitwa, ale tak się nie stało. Wstający dzień oświetlił puste pole po obozie nieprzyjacielskim; wrogie wojska opuściły pole bitwy bez werbli i fanfar. Compiegne było uratowane... i właśnie wtedy Arnold wyzdrowiał całkowicie. Nie mógł dłużej usiedzieć na miejscu, okazywał niecierpliwość, chcąc udać się w ślad za nieprzyjacielem, aby spróbować wyrwać Joannę z rąk wroga. Ustalał już z Xaintrailles'em i Katarzyną plan działania, kiedy straszna wiadomość zbiła ich z nóg, obracając ich piękne plany wniwecz: Jan z Luksemburga przyjął ofertę Anglików. Sprzedał im bezcenną więźniarkę za dziesięć tysięcy złotych talarów. Joanna d'Arc znalazła się w rękach nieprzyjaciół i nikt jeszcze nie wiedział, co się z nią stanie, ani gdzie się znajduje.

Wieczorem, kiedy nadeszła ta wiadomość, cała trójka znajdowała się w domu Katarzyny. Po długiej chwili ciszy pan de Xaintrailles zadecydował: - Musimy się rozstać!

- Rozstać się? - wykrzyknęła Katarzyna z przerażeniem.

- Ależ to niemożliwe. Obiecaliście mi...

- Że pomożesz nam ją oswobodzić? Obiecuję ci to, pani, ale na razie nie wiemy nawet, gdzie jest i jaki czeka ją los. Jeśli się tego nie dowiemy, nie będziemy mogli nic uczynić.

- Bez wątpienia jest w Anglii - powiedział Arnold.

- To możliwe i w tym przypadku Katarzyna, jako Burgundka, będzie bardzo użyteczna - włączył się Xaintrailles.

- Przecież tam nie są znane plotki z Brugii. Przebierzemy się za twoje sługi, pani. Ale na razie trzeba ją odszukać. Katarzyno, odwiozę cię do klasztoru benedyktynek w Louviers, gdzie moja kuzynka jest ksienią.

Miasto, znajdujące się w rękach La Hire'a, nie jest zbyt oddalone od Rouen, jednej z kwater głównych Anglików, ani od morza. Kiedy będziemy mieć pewność, przyjedziemy po ciebie. No... no, chyba się teraz nie rozpłaczesz.

To najlepsze rozwiązanie. Teraz byś nam przeszkadzała i...

Ostry głos Arnolda uciął rozmowę.

- Nie róbcie takich ceregieli! Katarzyna musi zrozumieć, że żołnierze nie mogą jej ciągnąć wszędzie za sobą. Przyjedziemy po nią, kiedy będzie nam potrzebna, ot i wszystko!

Pomimo ostrej wymówki ze strony de Xaintrailles'a Katarzyna z trudem zapanowała nad łzami. Z jakim pośpiechem Arnold wykorzystał pierwszy lepszy pretekst, aby się jej pozbyć! Nie miała już tutaj nic do roboty! Nienawidził jej naprawdę i będzie ją nienawidził przez całe swoje życie. Spuściła głowę, aby nie zobaczył łez w jej oczach.

- Dobrze - powiedziała smutno. - Pojadę zatem do klasztoru.

Rozdział osiemnasty Miasto Rouen

Zima uwięziła miasteczko Louviers w okowach lodu i śniegu, utrudniając pracę rzemieślnikom i działania wojskowe. Biały lód, który skuł dopływ rzeki Eure unieruchomił te garbarnie i młyny, których nie zniszczyły działania wojenne. Co do żołnierzy, był to dla nich zwyczajny okres odpoczynku, jaki przynosiła każda brzydka pora roku. Gruba warstwa śniegu pokrywała pola i drogi. Za murami miasta śnieg sięgał kolan. Ale wiosna była już blisko. Kończył się luty.

W czasie trzech miesięcy, jakie upłynęły od jej przybycia do bernardynek, Katarzyna podporządkowała się bez wielkiego wysiłku surowym regułom życia klasztornego. Matka Maria-Beata, kuzynka kapitana de Xaintrailles'a, przyjęła ją niezwykle życzliwie. Była bardzo podobna do olbrzymiego, rudego kapitana, i to podobieństwo sprawiło Katarzynie przyjemność. Obie z Sarą zajęły w klasztorze olbrzymią izbę, trochę lepiej umeblowaną niż cele mniszek, ale stawiały sobie za punkt honoru uczestniczenie, na ile to było możliwe, w życiu wspólnoty.

Długie modlitwy w kaplicy, dawniej tak uciążliwe dla Katarzyny, kiedy towarzyszyła Luizie, teraz stały się przyjemne, a nawet konieczne.

Miała wrażenie, że mówiąc Bogu o Arnoldzie, była trochę bliżej niego. Ale w rzeczywistości nie miała nadziei, że nawet przy boskiej pomocy będzie mogła go odzyskać. Czy rzeczywiście dotrzyma obietnicy i zabierze ją, aby razem ruszyć na ratunek Joannie? Już w to nie wierzyła. Minęły trzy miesiące nieznośnej ciszy, a wieści ze świata, nawet te wojenne, nie dochodziły za bramy klasztoru.

A przecież w tej wojnie Louviers miało duży udział. Zdobywane i odbijane, było od kilku miesięcy w rękach La Hire'a, który zawładnął nim po błyskawicznej kampanii normandzkiej. Mógł się chlubić odbiciem Anglikom Chateau-Gaillard. Teraz bronił Louviers, i bronił go zajadle. Strach, jaki wywoływało jego imię, pomagał mu utrzymywać w posłuszeństwie sąsiadujące tereny i tam, gdzie powiewała jego czarna chorągiew ze srebrną winoroślą, panował względny spokój, mimo że Anglicy nie byli daleko.

Każdego wieczoru, przed pójściem spać, Katarzyna przebywała przez dłuższą chwilę w wieżyczce klasztoru, spoglądając na ośnieżone pola.

Czasem, kiedy jacyś rycerze zbliżali się do miasta, jej serce zaczynało bić szybciej, ale prędko przychodziło rozczarowanie. Nigdy nie byli to ci, na których czekała. Jak długo miała jeszcze tu pozostawać, wyczekując na próżno? Czy znowu miała wyruszyć w poszukiwaniu tego, którego kochała, a który odpychał ją tak uparcie?

- Musisz zachować spokój - przekonywała ją Sara. - Mężczyźni często zapominają o kobietach, kiedy pochwyci ich demon wojny.