- Uciszyć się! - krzyknął sierżant dowodzący eskortą. Teraz na największej trybunie pojawili się biskupi, wśród których Katarzyna rozpoznała Cauchona. Otaczali potężną postać w purpurowej szacie z gronostajowym kołnierzem: był to kardynał Winchesteru, przy którym stał w zbroi zarozumiały książę de Warwick.

Kiedy ważne osobistości zajęły miejsca w fotelach, gruby kardynał zrobił ruch ręką i dzwony całego miasta zaczęły dzwonić, jakby tylko czekały na ten znak: najpierw kościół Świętego Zbawiciela, potem kościół Świętego Stefana, następnie katedra, kościół Saint-Maclou, Saint-Ouen i pozostałe.

Żałobne nuty wlały się w duszę Katarzyny. Poczuła chłód pomimo ciepłych promieni słońca, które wysuszyły już jej włosy i odzienie. Z jednej z uliczek wytoczył się wóz otoczony setką angielskich żołnierzy. Przykuta do drabiny na wozie stała biała postać.

- Joanna - szepnęła Katarzyna, mając ściśnięte z rozpaczy gardło. - Mój Boże, to Joanna!

Miserere zaintonowane przez pięćdziesięciu mnichów zagłuszyło jej słowa, więc popatrzyła na Arnolda z przestrachem.

- Czy będziemy oglądać te okropności?

Nie odpowiedział, tylko spuścił głowę i Katarzyna zobaczyła dwie wielkie łzy toczące się po jego policzkach. Opuściła głowę i też zaczęła płakać. Związane ręce bolały ją bardzo, żałowała, że nie może przysłonić nimi oczu, zatkać uszu, aby nie słyszeć dzwonów, złowrogiego śpiewu i śmiechów żołnierzy. Od tego momentu zaczął się dla Katarzyny straszny koszmar, który osiągnął punkt kulminacyjny, kiedy zobaczyła białą, związaną postać na szczycie olbrzymiego stosu. Jak przez mgłę, zapłakanymi oczami dostrzegła brata Isambarta. Prowadził Joannę na stos.

Katarzyna usłyszała, że Joanna prosi o krzyż, zobaczyła, jak sierżant pochyla się i podnosi dwie gałązki, przewiązuje je sznurowadłem i podaje męczennicy. Kat biegał już wokół stosu z pochodnią w dłoni. Pojawił się czarny dym, buchnęły płomienie. Okropny smród siarki i smoły wypełnił powietrze. Wyczerpana, będąc u kresu wytrzymałości, Katarzyna pochyliła się i zaczęła wymiotować.

- Mój Boże - krzyknął Arnold, szarpiąc więzy. - Katarzyno! ... Nie umieraj!...

Angielski sierżant bez słowa wyskoczył z grona kolegów i pobiegł do pobliskiej oberży „Pod Koroną". Powrócił z dzbanem wina i zmusił Katarzynę do wypicia kilku łyków. Nieszczęsna poczuła się trochę lepiej.

Wino, niczym ogień, rozgrzało jej ciało, przywróciło życie. Spróbowała się uśmiechnąć, aby podziękować temu, który ją poratował. Był to człowiek w średnim wieku, z wielkimi wąsami i siwiejącymi włosami. Zobaczyła, że jego oczy są pełne łez.

- Dziękuję, kamracie... - powiedział poważnym głosem Arnold.

Żołnierz wzruszył ramionami, otarł szybko wilgotne policzki i powiedział, patrząc w stronę stosu: - Nie prowadzę wojny z kobietami! Nie jestem biskupem Cauchonem.

Mówił kiepsko po francusku, ale można go było zrozumieć. Stos płonął już teraz całkowicie. Ze środka płomieni dochodził krzyk. Była to skazana. Krzyczała: - Jezu!

Nie można już było jej zobaczyć, ale brat Isambart, ryzykując życiem, wyciągał nadal w jej stronę wielki krzyż procesyjny, przyniesiony z kościoła.

Kłęby czarnego dymu przysłaniały wszystko. Ze środka stosu przestały już dochodzić krzyki. Kiedy kat rozgarnął nagle płomienie, pojawiło się ciało Joanny. Już nie żyła. Ogień strawił koszulę, ukazując ciało dziewczyny pokryte sczerniałą krwią. Dla Katarzyny tego było za wiele, zemdlała...

Otworzyła oczy pod wpływem gwałtownego bólu. Ktoś uderzył ją w twarz, i poczuła w gardle coś piekącego. Zaczęła kaszleć, wypluła palący płyn, w końcu usiadła i otworzyła oczy. Angielski sierżant, który dał jej się napić wina w czasie męczarni Joanny, klęczał przy niej ze skórzaną manierką w ręce.

- Czujesz się lepiej? - zapytał łagodnie.

- Tak, trochę lepiej... Dziękuję! Ale... gdzie jest Arnold?

Znajdowała się w niskim, pustym pomieszczeniu, siedziała na wiązce słomy. Światło docierało tutaj przez małe, umieszczone wysoko okienko, ale piwnica nie wyglądała na więzienie.

- Twój towarzysz? Jest w sąsiednim pomieszczeniu, dobrze go pilnują... Zabrałem cię tutaj, abyś mogła w spokoju dojść do siebie.

- Gdzie jesteśmy?

- Przy bramie Wielkiego Mostu. Mamy rozkaz trzymać was tutaj do zapadnięcia zmroku. Nie pytaj o nic więcej Spróbuj się przespać...

Oddalił się, ciężko szurając metalowymi podeszwami po nierównych płytach. Katarzyna chciała zrobić jakiś ruch, ale jej ręce były nadal związane.

Opadła na słomę ze łzami w oczach.

- Arnoldzie, gdzie jesteś?... Tak chciałabym cię zobaczyć!

- Zobaczysz go później. W tej chwili nie jest to możliwe. Sierżant miał wyjść, kiedy zawołała: - Proszę, poczekaj chwilę! Byłeś dla mnie dobry. Dlaczego? Przecież jesteś Anglikiem!

- Czy to wystarczający powód, aby nie okazać litości biednej dziewczynie? - powiedział ze smutnym uśmiechem. - Widzisz, mam córkę.

Mieszka z matką w małej wiosce koło Exeter... jesteś do niej trochę podobna.

Kiedy przyprowadzono cię na plac, wydało mi się, że to ją widzę. Sprawiło mi to ból.

Bez wątpienia nie chciał powiedzieć nic więcej, bo wyszedł pospiesznie i zamknął za sobą drzwi. Katarzyna usłyszała jakieś głosy, ale nie zrozumiała, o czym znajdujący się za drzwiami rozmawiają. Była zbyt zmęczona, aby się zastanawiać, czemu tu jest. Dlaczego nie zaprowadzono ich do więzienia? Dlaczego mają tu pozostać do zapadnięcia zmroku?

Zresztą odpowiedź wkrótce nadejdzie. Usłyszała, jak wielki zegar na wieży bije siedem razy, i zamknęła oczy, aby trochę odpocząć.

Powoli w więzieniu robiło się coraz ciemniej. Zza okienka dochodził plusk rzeki. Zarysy pomieszczenia stawały się coraz mniej wyraźne, a potem znikły. Wkrótce poza smugą żółtego światła dochodzącego zza drzwi nie było innego oświetlenia. Chciała podejść do drzwi, aby posłuchać, o czym rozmawiają mężczyźni, ale była przykuta do ściany. Zresztą drzwi otworzyły się wkrótce. Stanęli w nich dwaj łucznicy oraz człowiek w czarnej todze; za nim wszedł jeszcze jeden człowiek i Katarzyna wydała okrzyk trwogi, gdyż rozpoznała w nim kata, Geoffroya Terrage'a. Trzymał w ręce coś białego.

Jeden z łuczników rozkuł Katarzynę i rozwiązał jej ręce, następnie zmusił ją, aby uklękła, kładąc ręce na jej ramionach. Człowiek w czerni odkaszlnął, wyciągnął z kieszeni pergamin i zaczął czytać w świetle dochodzącym zza otwartych drzwi: - Z rozkazu Sądu Kościelnego miasta Rouen Piotr i Katarzyna Son (było to fałszywe nazwisko, jakie przybrali Arnold i Katarzyna), będący w zmowie z czarownicą o przydomku Dziewica, spaloną dzisiaj na Starym Rynku, zostają skazani na utopienie w Sekwanie ręką kata... Katarzynę nagle ogarnęła złość. Zerwała się, gotowa skoczyć do gardła mężczyźnie w czerni.

- Skazani? A któż nas osądził?... Ten dokument wcale mnie nie dotyczy. Nie jestem Katarzyną Son, tylko Katarzyną de Brazey, a mój towarzysz to szlachetnie urodzony Arnold de Montsalvy...

Jeśli chciała zrobić wrażenie na sędzim, to się myliła. Westchnął z wyrazem zmęczenia i popatrzył na kata.

- Czyń swą powinność, panie Geoffroy... Biskup uprzedził nas, że ci nieszczęśnicy nie są przy zdrowych zmysłach i że dręczy ich demon pychy.

Ona również uważa się za damę.

Terrage zaśmiał się i rzucił Katarzynie białą rzecz, którą trzymał w ręce.

- Włóż to... a szybko, jeśli nie chcesz, abym uczynił to osobiście.

Była to długa, biała koszula. Katarzyna miała dziwne, absurdalne wrażenie, że wszystko zaczyna się od nowa. Czy znajduje się w Rouen, czy też otaczają ją jeszcze mury Orleanu? Znowu szła na śmierć. Ale nie czuła żadnego buntu. Miała umrzeć... lecz umrzeć z Arnoldem, złączona z nim na wieki. Jakie w tej sytuacji miał znaczenie sposób wykonania wyroku? Niech to będzie woda lub szubienica, byleby nie był to ten straszny ogień!

Szybko rozebrała się, spuściwszy oczy, aby uniknąć spojrzeń otaczających ją mężczyzn, włożyła koszulę i spokojnie zawiązała sznurek na szyi.

- Jestem gotowa! - powiedziała z wyższością, która wprawiła kata w zakłopotanie.

Wyprowadzono ją z pomieszczenia dla straży i skierowano się za bramy miasta. Na ulicach nie było nikogo, gdyż obowiązywało już gaszenie świateł. Wiał ostry wiatr od morza, a po niebie gnały czarne chmury.

Pośrodku Wielkiego Mostu stała grupka ludzi z pochodniami, które gasił wiatr. Katarzyna rozumiała doskonale działanie Cauchona. Byłoby trudno skazać i stracić ludzi o ich pozycji, tym bardziej że wiedział o związku, jaki łączył przez długi czas Katarzynę z Filipem Burgundzkim. Ten sposób był wygodny. Któż mógłby mu czynić wyrzuty, że kazał wrzucić nocą do Sekwany dwójkę nicponi, którym wydawało się, że są w zmowie z Joanną d'Arc, i co się z tym łączy, trochę nienormalnych? Rzeczywiście, było to bardzo sprytne.

Katarzyna była całkowicie spokojna. Mogła nawet patrzeć na wodę, której wilgotny powiew przynosił wiatr. A więc to w ten sposób wszystko miało się skończyć? Nie było już naprawdę żadnej nadziei? W gruncie rzeczy tak było dobrze. Umrą razem, dawni wrogowie, których teraz złączyła na wieki głęboka miłość. Przynajmniej to marzenie się spełniło.

Kiedy doszła ze strażnikami do grupki oczekującej na moście, zobaczyła stojącego pośrodku Arnolda. Zdjęto z niego brudne i potargane odzienie, tylko na biodrach miał przepaskę z płótna. Wyglądał jak antyczny posąg stojący pośród błota. Stał z rękami związanymi na plecach i z uśmiechem patrzył na zbliżającą się Katarzynę. Dziewczyna zrozumiała, że i jemu to wystarcza, że nie prosi o nic więcej. U stóp młodzieńca leżał olbrzymi skórzany worek i trzy kamienne kule. Stojący obok niego kapłan podniósł krzyż z czarnego drewna...

- Macie trzy minuty, aby wyrazić skruchę za popełnione błędy powiedział kat ochrypłym głosem.

Wtedy ramię w ramię uklękli u stóp kapłana, niczym małżonkowie w kaplicy, i pochylili głowy. Słowa rozgrzeszenia dotarły do nich jak z głębi sennego marzenia. Następnie kat zapytał jeszcze: - Czy macie ostatnie życzenie?

Arnold odpowiedział, patrząc na Katarzynę: - Rozwiąż mnie, abym mógł ją wziąć w ramiona. W ten sposób śmierć będzie łatwiejsza do zniesienia dla niej i dla mnie również.

Geoffroy Terrage spojrzał na człowieka w czerni. Wydawało się, że kata rozdziera jakiś wewnętrzny niepokój. Był zdenerwowany. Sędzia zrobił obojętny ruch.

- Zrób to, jeśli tego chcą.

Jeden ruch sztyletu i pęta Arnolda spadły. Natychmiast wziął Katarzynę w ramiona, przytulił do siebie i pokrył jej twarz pocałunkami.

- To nie będzie trwało długo, zobaczysz - powiedział czule. - Któregoś dnia, kiedy byłem dzieckiem, o mało co nie utopiłem się w jeziorze w moich stronach, straciłem przytomność To nie boli. Nie trzeba się bać.

- Z tobą, Arnoldzie, nie boję się bólu. Tylko chciałabym mieć jeszcze trochę czasu, aby powiedzieć ci o mojej miłości...

- Ależ, droga przyjaciółko, będziemy mieć mnóstwo czasu, cała wieczność przed nami.

Za nimi ktoś pociągnął nosem, a następnie jakiś zachrypnięty głos zapytał: - Czy... jesteście gotowi?

- Tak, jesteśmy gotowi! - powiedział Arnold, przytulając Katarzynę.

Patrzyli tylko na siebie i nie widzieli, jak kat wkłada na dno worka kamienne kule. Następnie przez szeroki otwór włożono ich, obejmujących się, do skórzanego worka; spowiła ich całkowita ciemność. Głos kapłana szepczącego modlitwy za umarłych dochodził do nich jakby z daleka.

Katarzynie zrobiło się nagle bardzo gorąco. Zaczęła drżeć. Był to odruch strachu, który Arnold stłumił pocałunkiem. Potem poczuła, że worek uchwyciło i podniosło wiele rąk.

- Nie bój się - szepnął Arnold. - Kocham cię!

W tej chwili spadli w próżnię, która wydała im się bezkresna. Dał się słyszeć głośny plusk i uderzenie połączone z lodowatym zimnem. Bardzo obciążony worek przeciął wodę, która zamknęła się nad nim. Wszystko się skończyło, dobrze się skończyło. Katarzyna przytulona do Arnolda pomyślała, że zabiera ze sobą swoją miłość. Był wraz z nią, przytulony do niej. Czuł jej oddech... oddech, który stawał się coraz krótszy. Zaczynała się dusić. Czerwone, oślepiające błyski przemykały pod zamkniętymi powiekami. Brakowało jej powietrza. Powoli do skórzanego worka wdzierała się zimna woda, jak zwierzę nieczyste i lepkie. Katarzyna oderwała usta od ust Arnolda i chciała jeszcze szepnąć: - Kocham cię...

Ale zabrakło jej powietrza. Wpadła w głęboką i czarną przepaść, wyzwolona w końcu od cierpienia, strachu i ludzi, podążająca na spotkanie ze śmiercią wraz z tym, którego kochała...

* * *

- Sądziłem, że nigdy nie uda mi się złapać tego przeklętego worka! powiedział w ciemności zasapanym głosem Jan Son. - Był strasznie ciężki.