Na szczęście to ostrze tnie niczym brzytwa.

Na wpół jeszcze nieprzytomna Katarzyna zdziwiła się, że słyszy po śmierci ludzkie głosy. Ale coś cierpkiego i pachnącego spłynęło jej na wargi i spowodowało, że otworzyła oczy.

Było ciemno, zimno, a wysoko na niebie świeciła wielka gwiazda.

Katarzyna zaczęła szczękać zębami.

- Trzeba zdjąć z niej tę przemoczoną koszulę - powiedział znajomy głos. - W barce są suche ubrania...

Wtedy zrozumiała, że to nie senne marzenie, lecz że została uratowana.

Zobaczyła pochylający się nad nią olbrzymi cień, usłyszała głos Arnolda, poczuła, jak ręce młodzieńca ściągają z niej mokre odzienie i zakładają coś suchego i miękkiego.

- Jak mamy ci podziękować, Janie? Dokonałeś cudu, ratując nam życie. To rzeczywiście cud! - z niedowierzaniem mówił Arnold.

- Ależ nie, ależ nie - odpowiedział drugi głos, śmiejąc się. - Mam wielu znajomych Anglików, więc zebrałem potrzebne informacje. Dowiedziałem się, co was czeka, i schowałem się pod mostem, tam gdzie zwykle wrzuca się skazańców. Oczywiście trochę się bałem, że mi się nie uda. Już od dawna nie pływałem. Ale miałem szczęście, złapałem worek i rozciąłem go na całej długości. Teraz jest na samym dnie, a wy zostaliście ocaleni, i to jest najważniejsze!... Ale musicie uciekać stąd szybko! Zanim wstanie dzień, musicie oddalić się od Rouen najdalej, jak to możliwe. Barka jest mocna.

Znajdziecie w niej bosak, złoto i jedzenie... Trzeba dopłynąć do Pont-deL'Arche i skierować się na Louviers. Życzę wam szczęścia!

- Jeszcze raz dziękujemy! - szepnął Arnold.

Katarzyna wyprostowała się z trudem. Siedziała teraz w barce i czuła, że ramię Arnolda obejmuje ją mocno. Na brzegu zobaczyła oddalającą się ciężką sylwetkę Jana Sona.

- Czy naprawdę jesteśmy ocaleni?

Odgadła, że Arnold uśmiecha się, poczuła jego usta na powiekach.

- Ależ tak! Jesteśmy ocaleni i wolni... To wspaniałe! Wspólna śmierć też byłaby wspaniała...

Śmiech Arnolda, dawny śmiech pełen szczęścia i siły, znowu zadźwięczał w jej uszach.

- Można by powiedzieć, że tego żałujesz?

- Trochę - szepnęła Katarzyna. - To było piękne! Co teraz będziemy robić?

- Będziemy żyć... i będziemy szczęśliwi. Mamy wiele spraw do nadrobienia.

Wstał i Katarzyna zobaczyła jego mocną sylwetkę odcinającą się od ciemności nocy. Odwiązał barkę ukrytą wśród trzciny, chwycił bosak i zanurzywszy go w wodzie, silnym ruchem odepchnął łódź od brzegu. Coś białego przeleciało nad nimi, wydając nieprzyjemny krzyk, a potem zanurkowało w ciemnej wodzie.

- Co to jest? - zapytała Katarzyna.

- Mewa. Łowi ryby... Nauczę cię łowić ryby, kiedy będziemy już w Montsalvy.

- W Montsalvy?

- Oczywiście! Przecież tam cię zabieram!... Do mnie, do ciebie, do nas... Wiem, że mam jeszcze rachunki do wyrównania z Cauchonem, ale najpierw musimy zbudować nasze szczęście. Zbyt długo na to czekaliśmy.

Katarzynę ogarnęła fala radości. Lekka i szczęśliwa ułożyła się na dnie spokojnie płynącej barki. Po raz pierwszy w życiu zobaczyła, jakie to wielkie szczęście, że nie musi sama decydować o przyszłości, że jakaś siła wielka i łagodna robi to za nią. Na krańcu tej drogi było życie we dwoje...

Życie z jedynym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek kochała.