- Zabija natychmiast, bez najmniejszego bólu - powiedział. - To moje arcydzieło. Zależy mi, abyś to miała, gdyż w tych okropnych czasach każda kobieta powinna mieć możność ucieczki przed potwornościami, jakie mogłyby ją spotkać. Gdybym miał ukochaną żonę, też ofiarowałbym jej taką buteleczkę... Jesteś zbyt droga memu sercu...

Pierwszy i jedyny raz medyk z Kordoby wspomniał o swoich uczuciach do niej, co głęboko wzruszyło Katarzynę, a także wprawiło ją w dumę, gdyż dobrze znany jej był niepochlebny sąd Abu o kobietach. Dzisiaj, dzięki przyjaźni mauretańskiego medyka, miała w ręku sposób na ucieczkę przed własnym losem, przed przyszłością, której nie chciała. Wyciągnęła flaszeczkę ze złoconej oprawy. Płyn był bezbarwny i przezroczysty jak woda. Przeżegnała się pośpiesznie. Jej wzrok spoczął na dużym krucyfiksie z kości słoniowej zawieszonym na ścianie pomiędzy oknami.

- Przebacz mi, Panie - wyszeptała.

Uniosła buteleczkę do ust. Za chwilę wszystko będzie skończone. Oczy się zamkną, pamięć zgaśnie, a zranione serce przestanie bić.

Już miała przechylić zawartość flakonika do ust, gdy nagle czyjeś ręce wyrwały truciznę z jej dłoni.

- Nie po to ci ją dałem, abyś użyła jej teraz - zagrzmiał głos Abu-alKhayra. - Jakie niebezpieczeństwo ci zagraża?

- Niebezpieczeństwo życia! Nie chcę żyć!

- Postradałaś zmysły? Czyż nie masz wszystkiego, czego kobieta może zapragnąć?

- Wszystko, oprócz najważniejszego... miłości i przyjaźni. Arnold żeni się... Sara mnie opuściła.

- Masz moją przyjaźń, nawet jeśli wydaje ci się ona bez wartości. Masz matkę, siostrę, wuja. Jesteś piękna, jesteś młoda, bogata! O niewdzięczna!

- Co to dla mnie znaczy, jeśli jego straciłam, i to na zawsze!

Abu zamyślił się, zmarszczył brwi i podał rękę Katarzynie, aby pomóc jej wstać. Jej zaczerwienione, błędne oczy, udręczona twarz mogły wzbudzić litość.

- Teraz rozumiem, dlaczego twój mąż przysłał mnie tutaj, mówiąc, że jesteś w niebezpieczeństwie. Chodź ze mną.

- Dokąd?

- Chodź, powiadam. Niedaleko, pójdziemy do mnie...

Potworny ból, z którym Katarzyna walczyła od powrotu Garina, złamał w niej wszelki opór. Dała się poprowadzić za rękę jak dziecko.

* * *

Pokój medyka bardzo się zmienił od ostatniego czasu. Przybyło w nim wiele rzeczy, które podkreślały przepych wystroju: rozrzucone wszędzie poduszki, niezwykły zbiór dywanów pyszniących się orgią barw. Natomiast większość mebli zniknęła, z wyjątkiem wielkiego, okrągłego stołu, zajmującego prawie cały środek pokoju. Piętrzyły się na nim stosy ksiąg, pęki gęsich piór i buteleczki z atramentem. Nad kominkiem i na półkach stały rzędy fiolek, słoików, retort i buteleczek. W sąsiednim pokoju, do którego Garin kazał wybić drzwi, znajdowały się worki przypraw i wonnych ziół.

Medyk miał je zawsze w zapasie. Był tu również duży czarny piec, na którym bulgotały bez przerwy tajemnicze mikstury. Abu zamknął te drzwi starannie i posadził Katarzynę na poduszce w pobliżu kominka, następnie dorzucił wiązkę chrustu do paleniska. Buchnęły żywe, jasne płomienie.

Wziął z półki cynowe pudełko i nożyczki, podszedł do Katarzyny, która wpatrywała się w tańczące płomyki. - Pozwól, że odetnę pukiel twych wspaniałych włosów - rzekł cicho.

Katarzyna nie odpowiedziała, lecz uczyniła przyzwalający gest. Medyk odciął złote pasmo przy lewym uchu, po czym trzymając je w dłoni, wypowiadał półgłosem niezrozumiałe słowa. Wrzucił włosy do ognia i posypał je szczyptą proszku z cynowego pudełka. Wyciągnąwszy ręce w stronę wysoko strzelających płomieni, które naraz przybrały odcień niebieskawy, wypowiedział zaklęcie, następnie pochylił się i wpatrywał intensywnie w ogień. W pokoju słychać było tylko trzaskanie płomieni.

Ciszę przerwał głos Abu, inny niż zwykle, uroczysty, podniosły: - Duch Zaratustry, władcy przeszłości i przyszłości, przemawia do mnie głosem ognia, jego boskiego przewodnika. Twoim przeznaczeniem, młoda kobieto, jest przejść przez noc i iść w stronę słońca, tak jak to czyni nasza matka ziemia. Lecz noc jest głęboka, a słońce daleko. Aby do niego dojść - co ci się uda - potrzeba wiele odwagi. Widzę przeszkody... widzę krew, dużo krwi. Twoja droga usłana jest trupami. Widzę miłość - ale ty przechodzisz, idziesz dalej, wciąż dalej. Zostajesz prawie królową, odrzucasz jednak wszystko, aby zdobyć szczęście...

Katarzyna zakaszlała. Z kominka wydobywały się kłęby duszącego dymu.

- Czy naprawdę mogę kiedyś być szczęśliwa? - zapytała cichym, przejętym głosem.

- Pisane ci jest szczęście, największe i najdoskonalsze, lecz... co widzę!

Dziwna rzecz, posłuchaj: osiągniesz wreszcie upragnione szczęście, gdy ujrzysz płonący stos...

- Stos?

Abu-al-Khayr stracił nagle uroczysty i sztywny wygląd. Szerokim rękawem otarł czoło perlące się od potu.

- Nie mogę nic więcej powiedzieć. Widziałem słońce nad stosem, na którym płonęła ludzka postać. Musisz być cierpliwa i sama zbudować swoją przyszłość. Śmierć poprowadziłaby cię do nicości, a ty jej wcale nie potrzebujesz...

Podszedł do okna i otworzył je szeroko, by wypuścić gęsty dym wypełniający cały pokój. Katarzyna wstała i poprawiła machinalnie swoją pogniecioną sukienkę. Jej twarz była napięta, oczy smutne.

- Nienawidzę tego domu i wszystkiego, co on oznacza.

- Nadchodzi czas winobrania. Jedź do swoich, do matki i mojego szacownego przyjaciela, Mateusza.

- Mąż nie pozwoli mi opuścić domu.

- Nie sama! Ja pojadę z tobą. Już od dawna pragnąłem zobaczyć, jak się u was zbiera winogrona. Pojedziemy dziś wieczorem, ale najpierw oddasz mi tę buteleczkę, którą tak nierozsądnie ci dałem.

- To niepotrzebne! Nie użyję jej więcej... Masz moje słowo! Ale zależy mi na tym, aby ją zachować.

Po południu, podczas gdy Garin przebywał u Mikołaja Rolina, Katarzyna wraz z Abu-al-Khayrem opuściła pałac, wręczywszy Tiercelinowi list do męża. Kilka godzin później przybyli do Marsannay, gdzie Mateusz i Jacquetta przyjęli ich z otwartymi ramionami. Marsannay w czasie winobrania nie było dobrym miejscem do leczenia zranionego serca. Z wielu okolicznych wsi nadciągnęli chłopcy i dziewczęta, aby pomagać w zbiorach.

Wszędzie było ich pełno, spali gdzie popadnie, na sianie w stodołach, gdyż było jeszcze ciepło. Zewsząd dobiegały śmiechy, śpiewy i prześmiewki, mniej lub bardziej swawolne. Jak dzień długi, zbieracze, uginający się pod koszami wypełnionymi granatowymi kiściami o ściśle przylegających do siebie gronach, śpiewali na całe gardło: Kto grona idzie rwać, Zarobi grosze trzy, Na sianie musi spać, Otrząsać będzie wszy... Katarzyna trzymała się z dala od tego swawolnego rozgardiaszu.

Spędzała całe dni w domu, u boku matki, przędąc lub tkając. Lubiła patrzeć, jak rankiem promienie słońca rozdzierają zaporę mgły lub jak wieczorem nad rudymi winnicami zapala się pożar zachodu.

Jacquetta nie pytała córki o nic, kiedy zobaczyła w drzwiach jej bladą, zmęczoną twarz. Matka zawsze zgaduje cierpienie dziecka, nawet jeśli jest ono dobrze ukryte. Starała się więc jej dogadzać jak chorej osobie i nigdy nie wspominała ani o Garinie, którego nie lubiła, ani o Sarze, na której się bardzo zawiodła. Katarzyna potrzebowała spokoju rodzinnego, całkowitego odcięcia od świata, do jakiego weszła poprzez swoje małżeństwo. Natomiast wuja Mateusza i Abu nie było widać całymi dniami. Do późnego zmierzchu Mateusz przemierzał swoje winnice z zakasanymi rękawami, starając się pomagać, gdzie się tylko dało: tu opróżnił pełen kosz, tam przyłożył rękę do napełnienia wozu. A medyk, który po raz pierwszy zamienił turban na zwykłą czapkę, włożył wysokie buty i lnianą opończę na swoje jedwabie, kroczył przez cały dzień w ślad za swym przyjacielem, przyglądając się wszystkiemu z wielkim zainteresowaniem i obrywając resztki ukrytych w kiściach winogron. Wraz z zapadnięciem nocy obydwaj wracali do domu wyczerpani, zgrzani, brudni jak nieboskie stworzenia i szczęśliwi.

Katarzyna nie łudziła się jednak, że ta sielanka potrwa długo. To, że minęło już osiem dni bez żadnych wiadomości z Dijon, było czymś nadzwyczajnym. Wcześniej czy później Garin wezwie ją do siebie, ponieważ była stawką w najlepszej umowie, jaką kiedykolwiek zawarł. Co wieczór, gdy kładła się do łóżka, dziwiła się, że znów minął dzień, a nie zobaczyła jego ponurej sylwetki.

Pewnego dnia w Marsannay pojawił się brat Stefan, który bezskutecznie poszukiwał Katarzyny w pałacu de Brazeyów i zaczął się poważnie niepokoić. Rozmowa z młodą kobietą w ogrodzie warzywnym wuja Mateusza nie przyniosła żadnych wyników. Katarzyna oznajmiła mu bez ogródek, że nie ma zamiaru wracać do Dijon, że nie chce więcej słyszeć o dworze, o księciu Filipie, a tym bardziej o polityce. Żałowała, iż kazała uwolnić Arnolda z lochów, gdyż to jedynie popchnęło go w ramiona Izabeli.

Miała za złe bratu Stefanowi, że przyłożył rękę do tego uwolnienia i że sama stała się ofiarą własnej naiwności.

- Nie nadaję się do takich intryg - powiedziała. - Mogłabym spowodować same katastrofy.

Ku jej wielkiemu zdziwieniu brat nie nalegał. Pokłonił się w pas i powiedział łagodnie: - Pani przyjaciółka Odetta niebawem opuści zamek, który książę jej zabiera. Zamierza wrócić do matki. Gdy ostatnim razem ją widziałem, była smutna i przygnębiona. Czy jej także mam powiedzieć, że nie obchodzi pani jej los?

Do serca Katarzyny wkradły się wyrzuty sumienia. Zaczęła żałować swych egoistycznych słów i poczuła, że z powodu miłosnego zawodu, choćby był nawet bardzo bolesny, nie ma prawa opuszczać tych, którzy w nią wierzyli.

- Nie... proszę nie dawać jej żadnej odpowiedzi - odparła po dłuższym namyśle. - Ani jej... ani królowej. Na razie potrzebuję samotności. Proszę dać mi trochę czasu.

Na poczciwej twarzy mnicha pojawił się uśmiech, który zastąpił wyraz poprzedniego zatroskania.

- Tak, tak... Rozumiem - powiedział dobrotliwie. - Proszę, wybacz mi, pani, moje natręctwo, lecz nie zostawiaj nas samych zbyt długo.

Katarzyna, nie chcąc ustalać dokładnej daty, dała odpowiedź wymijającą.

- Później... wrócę później.

Brat Stefan musiał się tym zadowolić.

Następnego dnia zjechała Ermengarda, szumnie i hałaśliwie, jak to było w jej zwyczaju. Bez ceregieli ucałowała Katarzynę i Jacquettę, a wujowi przypadło w udziale kilka komplementów na temat wyglądu i zadbanego domostwa. Ermengarda ze znawstwem obejrzała zawartość piwnic, spróbowała słodkiego wina spływającego z prasy, nabrawszy go do pipety tak wielkiej jak waza na zupę, po czym najnaturalniej w świecie wprosiła się na obiad.

Wuj i Jacquetta, pęczniejący z dumy, że mogą gościć taką wielką damę, pobiegli przygotować godną ucztę, a tymczasem Ermengarda, która przybyła z zamiarem natarcia uszu Katarzynie, usadowiła się obok dziewczyny w altanie ogrodowej, obrośniętej winoroślą.

- Taka wiejska sielanka jest czarująca - zaczęła - lecz popełniasz wielkie głupstwo, moja droga. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak nieznośne stało się życie w pałacu książęcym po twoim wyjeździe. Książę wiecznie się złości...

- Czy to on panią przysyła? - przerwała sucho Katarzyna.

- Za kogo mnie bierzesz? Mnie się nie przysyła! Ja przyjeżdżam sama, jeżeli uważam, że sprawa jest tego warta. Czy możesz mi powiedzieć, co tutaj robisz? Winobranie ma wiele uroku, lecz chyba nie masz zamiaru spędzić zimy na wsi?

- Dlaczego nie? Czuję się tutaj lepiej niż w mieście. Ermengarda westchnęła głośno. Jeszcze nigdy nie spotkała kogoś tak upartego jak Katarzyna.

- Pomyślałam najpierw, że ten krok podyktowała ci twoja kobieca kokieteria. Nie ma nic zabawniejszego, niż kazać czekać mężczyźnie, zwłaszcza jeśli ten mężczyzna jest księciem, nieprawdaż? Lecz uważaj, żebyś nie przeciągnęła struny. Cierpliwość nie należy do zalet Jego Wysokości.

- Niechże więc straci cierpliwość, to wszystko, czego żądam! I niech o mnie zapomni, i to szybko!

- Nie wiesz, co mówisz, pani. Kiedy opuszczaliśmy Arras, byłaś gotowa się poddać. A teraz nie chcesz go widzieć. Co się stało? Dlaczego nie chcesz mi tego powiedzieć?

- Dlatego, że to takie głupie... Boję się, że możesz mnie nie zrozumieć.

- Kobietę potrafię zawsze zrozumieć - odparła Ermengarda zdecydowanym tonem. - Nawet jej największe szaleństwa. Czyżby znowu krył się za tym ten de Montsalvy?

Katarzyna starała się ukryć zakłopotanie, bawiąc się spiralnym wąsem winorośli, który zwisał jej nad głową.

- Ty zawsze wszystko zgadniesz, moja droga. Straciłam go na zawsze...

Żeni się!

Mimo że w słowach Katarzyny było tyle bólu i rozpaczy, Ermengarda wybuchnęła śmiechem, którego nie mogła opanować przez długą chwilę.