Młoda kobieta przeszła się po pokoju, rozglądając się dokoła. Była to piękna komnata, obita wzorzystymi tkaninami, dwuokienna. We wnęce znajdował się kominek z kolumienkami i stożkowatym okapem ozdobionym malowanymi tarczami herbowymi i trofeami myśliwskimi, było tu też ogromne łoże z baldachimem z ciemnozielonego aksamitu, krzesło z wysokim oparciem, wielka, dębowa szafa, dwa zydle, na których spoczywały poduszki z zielonego aksamitu i miedziany kufer, na którym ustawiono rzędem misy i dzbany ze srebra - oto całe umeblowanie pokoju.

U wezgłowia łoża otwarły się małe drzwiczki i Katarzyna ujrzała w nich żwawą sylwetkę Sary. Miała jeszcze na sobie podróżny płaszcz, a jej smagła skóra, której żaden specyfik nie mógł rozjaśnić, była teraz prawie tak biała jak giezło.

- Czy pozostajemy tutaj? - spytała, zanim Katarzyna zdołała otworzyć usta. - Powiedziano mi, że królowa jest w Amboise.

- Wiem o tym - odparła Katarzyna, rozsznurowując obszerny płaszcz. - Chciałam wyruszyć w drogę jutro, ale nasi gospodarze nalegali, abyśmy pozostali kilka dni. Odmowa byłaby grubiaństwem.

- Kilka dni? - spytała Sara podejrzliwie. - To znaczy ile?

- Nie wiem dokładnie; cztery, może pięć, najwyżej tydzień.

Twarz Sary bynajmniej się nie rozjaśniła, wprost przeciwnie.

Pokręciła głową.

- Lepiej byłoby wyjechać natychmiast! Ten dom nie wygląda dobrze.

Dzieją się tu dziwne rzeczy.

- Masz doprawdy zbyt bujną wyobraźnię - westchnęła Katarzyna, rozplatając warkocze. - Lepiej pomogłabyś mi się pozbyć tego kurzu.

Zaledwie skończyła zdanie, raptownie otworzyły się drzwi. Do komnaty wpadł Walter. Był blady, a jego potargana odzież świadczyła o niedawno stoczonej walce. Nie pozwolił im nawet dojść do głosu.

- Pani Katarzyno! Musimy uciekać! I to natychmiast, jeśli tylko jest to w pani mocy. Ten zamek nie jest schronieniem, ale więzieniem.

Katarzyna poczuła, że blednie. Uniosła się, odpychając łagodnie Sarę, która z wrażenia upuściła trzymany w rękach grzebień.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Czy postradałeś zmysły?

- Chciałbym, aby tak było w istocie - rzekł z goryczą olbrzym. Niestety, pomyłka jest niemożliwa. Nie wiem, czy przyjęto cię z należnym szacunkiem, pani, ale ze mną żołnierze nie robili ceregieli. Kiedy spytałem o drogę do stajni, bym mógł zaprowadzić nasze mulice, jeden sierżant, uzbrojony po zęby, wyjął mi z rąk wodze i powiedział, że to nie jest już moja sprawa, bo teraz należą one do ich pana. Oczywiście zaprotestowałem. Wtedy sierżant wzruszył ramionami i rzekł: „Jesteś naiwny, człowieku, jeśli wyobrażasz sobie, że twoja kochanka będzie mogła opuścić Champtoce, zanim pan Gilles jej na to pozwoli. Mamy w tej sprawie rozkazy i radzę ci, żebyś stał się taki malutki, jak tylko potrafisz, bo będziesz miał kłopoty". W tym momencie, wyznaję to, pani Katarzyno, poniosła mnie złość. Złapałem tego człowieka za gardło! Nadeszli żołnierze i uwolnili go z moich rąk. Mogłem się wycofać, ale...

W tej właśnie chwili do pokoju Katarzyny wbiegł cały oddział żołnierzy. W mgnieniu oka Walter, mimo swej siły, został obezwładniony, i to tym łatwiej, że wymierzono weń trzy łuki, a dłuższy opór z jego strony oznaczałby parę strzał tkwiących w ciele. Ten widok rozwścieczył Katarzynę. Podeszła do oficera, który dowodził grupą, i przez zaciśnięte zęby rozkazała: - Proszę puścić tego człowieka i wyjść stąd! Macie czelność...

- Przykro mi, pani - rzekł oficer, unosząc z galanterią dłoń do hełmu - ale pani służący uderzył sierżanta, więc należy do nas. Muszę zaprowadzić go do więzienia.

- Jeśli go uderzył, to zrobił dobrze! Na Boga! Wydaje mi się, że dziwnie tu pojmujecie gościnność! Jak to? Zabieracie nam muły, poniewieracie moim sługą i jeszcze chcielibyście, aby pozwolił wam na to?

Puśćcie go, powiadam!

- Przykro mi, pani, ale mam taki rozkaz. Ten człowiek musi zostać uwięziony... Jestem tylko posłuszny poleceniom.

- I miał pan polecenie zatrzymania moich ludzi? - zapytała Katarzyna z goryczą. - A dlaczego w takim razie nie mnie? Dlaczego mnie nikt nie wtrąca do więzienia, przecież - jak mi się wydaje - nie będzie mi wolno zbyt szybko stąd wyjechać?

- Proszę spytać pana de Craona, szlachetna pani...

Oficer sztywno się ukłonił, dał znak swoim ludziom, by zabrali więźnia, i wyszedł. Walter odwrócił się na progu: - Nie kłopocz się o mnie, pani, i pamiętaj o mojej radzie: trzeba uciekać, kiedy tylko się da!

Katarzyna i Sara, skamieniałe, spoglądały za nim. Drzwi się zamknęły. Pociemniałe z gniewu oczy Katarzyny zwróciły się ku Sarze i spotkały z jej oczami.

- I to jest człowiek, którego radziłaś mi się wystrzegać! - powiedziała z goryczą. - Czy mogę jeszcze powątpiewać w jego lojalność?

- Przyznaję, że postąpił jak wierny sługa... nieważne, jakie uczucia nim powodowały - rzekła Sara, która trzymała się swoich poglądów. - Ale co teraz zrobisz?

- Przysięgam ci, że nie będę czekać ani chwili dłużej i dowiem się, co mnie jeszcze czeka w tym domu.

Gorączkowo, dygocącymi dłońmi, usiłowała zapleść ponownie warkocze, które dopiero rozpuściła, ale nie wychodziło jej to. Drżała z gniewu.

- Ja to zrobię! - przerwała jej Sara, zabierając się do czesania. - A ty zmienisz suknię. Musisz się prezentować jak najbardziej godnie... a nie jak jakaś Cyganicha!

Katarzyna nie miała bynajmniej ochoty do śmiechu. Usiadła sztywno, by Sara mogła upiąć kunsztowne uczesanie i strzepnąć z niej pył podróży. Przez cały czas smukłe palce Katarzyny splatały się i rozplatały na kolanach.

Kiedy zabrzmiał gong, Katarzyna była gotowa. Sara odziała ją w suknię z aksamitu, przybraną dwiema falbanami z koronki. Wyglądała pięknie i prawie dostojnie. Wymknęła się ze zręcznych rąk Sary i skierowała w stronę drzwi z taką determinacją, że Cyganka nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Wyglądasz jak mały kogucik, który ma stoczyć walkę - rzuciła.

- A ty - skarciła ją młoda kobieta - jesteś w takim dobrym położeniu, że możesz sobie pozwolić na żarty...


Wejście Katarzyny do wielkiej komnaty, gdzie nakryto do kolacji, przerwało opowiadanie myśliwskie, które na intencję Jana de Craona i Katarzyny de Rais upiększała, energicznie gestykulując, wysoka, chuda kobieta o siwiejących włosach, potężnym nosie, uderzająco podobna do starszego pana. Odziana w podbitą złotem satynową suknię koloru zwiędłych liści, której rękawy ciągnęły się po ziemi, naśladowała lot myśliwskiego sokoła, a gdy zauważyła wchodzącą Katarzynę, zamarła z rozpostartymi rękami.

- Dobry wieczór, moja droga! Jak to dobrze, że pani nas odwiedziła!

- rzuciła przyjaźnie, po czym w najlepsze wróciła do swego opowiadania o polowaniu, które przyniosło w rezultacie dwie czaple i dwa zające.

Wreszcie zakończyła, mówiąc: - A wszystko po to, by wam powiedzieć, że po takim dniu umieram z głodu. Siadajmy do stołu!

- Chwileczkę! - ucięła smutno Katarzyna. - Zanim usiądziemy do stołu, pragnę się dowiedzieć, gdzie mam usiąść: czy przy stole gospodarzy, czy też przy stole więziennym?

Nieustraszonym myśliwym była ni mniej, ni więcej tylko Anna de Sille, babka Katarzyny de Rais, z którą Jan de Craon ożenił się rok po ślubie Gilles'a. Spojrzała teraz na młodą kobietę z niekłamanym zdumieniem, z lekka zabarwionym podziwem.

- Do pioruna! - rzekła.

Stary Craon zmarszczył jednak brew, a jego dolna warga zwisła w złowróżbnym grymasie.

- Więziennym? - spytał. - Skąd, u diabła, przyszło to pani do głowy?

Przemawiał tonem suchym i z niezbyt zachęcającą miną, ale Katarzyna była zbyt zagniewana, by dać się zbić z tropu. Chłodno zmierzyła wzrokiem gospodarza.

- Przyszło mi to do głowy dlatego, że zaledwie w godzinę po moim przybyciu zaaresztowano na moich oczach mego giermka, gwałcąc w ten sposób święte prawo gościnności.

- Ten człowiek uderzył strażnika. Wydaje mi się, że jest to postępek, który zasługuje na karę.

- Sama bym ją wymierzyła, gdyby nie to, że jego czyn spowodowany był dziwnymi słowami. Przeszkodzono mu zająć się naszymi mulicami pod pretekstem, że teraz są już pańską własnością i że skądinąd nie będą mi już potrzebne, zostanę bowiem tu znacznie dłużej, niż zamierzałam.

Każdy sługa, jeśli jest choć trochę oddany swej pani, wzburzyłby się, słysząc takie domniemanie, i jeśli chce pan wiedzieć, jakie jest moje zdanie w tej materii, to pański sierżant nie został przykładnie ukarany...

Jan de Craon wzruszył ramionami.

- Żołnierze nie zawsze są zbyt mądrzy - rzekł ponuro. - Nie należy przywiązywać wagi do tego, co mówią.

- W takim razie istnieje dobry sposób na to, byś mógł mnie przekonać o swej dobrej woli. Każ uwolnić mego giermka i przygotować moje muły; wówczas przeproszę za wszystko, co powiedziałam... i wyruszę w drogę dziś wieczór wraz ze służącymi.

- Nie!

Słowo przecięło napiętą ciszę, jaka zapanowała po ostatnich słowach Katarzyny, która czuła, że obie kobiety wstrzymały oddech, a ich niespokojne oczy biegały od niej do starszego pana i z powrotem. Jej krtań zacisnęła się z wrażenia. Z trudem przełknęła ślinę, ale nie drgnęła. Nawet udało się jej pogardliwie uśmiechnąć.

- Tak pan powiada? Ma pan doprawdy dziwny sposób pojmowania gościnności! A więc jestem uwięziona!

Lekko utykając, Jan de Craon podszedł do młodej kobiety, która wciąż stała wyprostowana w swej czarnej sukni. Kiedy przemówił, jego głos był już znacznie łagodniejszy.

- Proszę mnie zrozumieć, wielmożna pani Katarzyno, musimy mówić jasno i dokładnie. Ten zamek należy do mego wnuka. Jest on jego panem, jak również wszystkich tych, którzy mieszkają w tych murach...

nawet moim, i jego wola, wyłącznie ona, jest tutaj prawem. Dostałem co do pani jasne rozkazy: pod żadnym pozorem nie powinna pani opuścić Champtoce przed jego powrotem. Nie, proszę mnie nie pytać dlaczego, bo nie wiem! Wszystko, co jest mi wiadome, to to, że Gilles spodziewa się panią zastać tutaj po swym powrocie z wojny, a ja nie sprawię mu zawodu.

Proszę się uspokoić. Nie będzie pani zapewne zmuszona długo czekać.

Walki toczące się obecnie na północ od Paryża są zbyt zaciekłe, by nie ustanowiono przerwania ognia na czas zimy. Anglicy bardziej niż my potrzebują wytchnienia. Gilles wróci niebawem. I... czyż nie ma on tu przyprowadzić kogoś szczególnie drogiego pani sercu?

Oblicze Katarzyny ogarnęła z nagła fala gorąca. Jej gniew wywołany niesprawiedliwym uwięzieniem Waltera sprawił, że na chwilę zapomniała o Arnoldzie i miała do siebie żal o to uchybienie. Jednocześnie sama myśl o człowieku, którego kochała, nieco ją odprężyła. Było prawdą, że Arnold miał przybyć prosto tutaj, i serce jej zabiło żywiej na myśl o tym, że znów go zobaczy, usłyszy jego głos. Jeśli stąd odjedzie, spotkanie to nastąpi o tyle później, ile czasu będzie potrzebował na to, by ją dogonić.

Nie była świadoma tego, że Jan de Craon czyta myśli z jej twarzy.

Kiedy uniosła ku niemu oczy, podał jej rękę ze staromodną galanterią.

- Widzi więc pani, że trzeba być rozsądną. Pozwoli pani? Ona jednakże nie oparła się na ręce, którą jej ofiarowano.

- Dobrze - rzekła wreszcie z trudem. - Pozostanę. Ale, przynajmniej, każ, panie, zwrócić mi Waltera.

Mimo że wypowiedziana łagodnie, odmowa de Craona była stanowcza.

- Nie wolno mi, pani! Prawa rządzące tym zamkiem są surowe i zasadnicze. Ktokolwiek uderzy strażnika, musi być sądzony...

sprawiedliwie sądzony, proszę być o to spokojna! Kiedy Gilles jest w domu, co tydzień wymierza sprawiedliwość, i tylko on może wydać osąd w sprawie swoich żołnierzy. Mogę jedynie obiecać, że Walter nie będzie maltretowany, otrzyma należyty wikt i stosowną celę. Dla niego również czas oczekiwania będzie krótki.

Nic nie można było tu dodać. Katarzyna pojęła to od razu. Czuła się pokonana, ale postanowiła, że pozornie to zaakceptuje, choć wszystko się w niej burzyło. Uniósłszy z gracją długie fałdy aksamitnej sukni, skierowała się w stronę nakrytego stołu, przechodząc dumna i wyprostowana przed Craonem, który opuścił wreszcie rękę.

Weszli giermkowie niosący misy z wodą i ręczniki z białego lnu.

Biesiadnicy w milczeniu zajęli miejsca po jednej tylko stronie długiego stołu i oddali się rytualnym ablucjom. Następnie wszedł kapelan, który wymamrotał krótką modlitwę, po czym pojawiły się pierwsze dania. Anna jadła łapczywie, jak ktoś, kogo wygłodził pobyt na świeżym powietrzu, ale od czasu do czasu spoglądała na Katarzynę wzrokiem ciekawym, acz nie pozbawionym sympatii. Musiała lubić ludzi o zdecydowanym charakterze.

Młoda kobieta natomiast zaledwie dotykała dań, które jej kolejno podawano. Siedziała wyprostowana na krześle, z oczami utkwionymi w dal, machinalnie kręcąc w palcach kulkę z chleba, próbując całą siłą woli zwalczyć podstępnie zakradający się do jej serca niepokój. Czepiała się gorączkowo myśli o Arnoldzie. Arnold i jego siła, Arnold i jego niepokonana odwaga, Arnold - najlepszy miecz Francji obok wielkiego hetmana de Richemonta, Arnold... i jego nieznośny charakter, jego donośny śmiech, jego nienaruszalna duma, ale także szalone pocałunki, czułe dłonie i namiętne słowa, które tak umiał jej szeptać. Wiedziałby, jak ją obronić, chronić - gdyby tu był. Nawet najmocniejsze mury nie zdołałyby jej powstrzymać, gdyby on był przy niej. Kto śmiałby się przeciwstawić Montsalvy'emu?