Na drodze rzeczywiście widać było czoło potężnego oddziału. Najpierw dostrzegła tylko niewyraźne cienie, które splątane były z cieniami zapadającej nocy i mgłą unoszącą się znad rzeki, a także czarnymi smugami drzew. Następnie rozróżniła ciężkie, przesiąknięte wodą sztandary i głowy piechurów, koni i jeźdźców. Na chwilę zew trąbki zapanował nad pluskiem kropli deszczu uderzających w kałuże i stożkowate dachy. Całym swoim jestestwem wyciągnięta w stronę zbliżających się żołnierzy, Katarzyna próbowała na próżno wypatrzyć wśród hełmów czarny herb w kształcie sępa - herb i emblemat Arnolda...

Ale noc zapadła szybko i, jak gdyby po to, by odpowiedzieć na jej niepokoje, kruk wzbił się ponad drzewo i wydał nieprzyjemny odgłos.

- Pani - wyszeptał żołnierz. - Nie wychylaj się tak! Stąd łatwo wypaść.

Posłała mu uspokajający uśmiech, ale się nie wyprostowała. Wokół niej płaszcz łopotał na wietrze niczym przemoczony żagiel. Wkrótce dał się słyszeć tętent koni, dźwięk trąbek stawał się coraz donośniejszy, a postacie ludzkie coraz wyraźniejsze. Katarzyna odniosła wrażenie, że wyczerpani żołnierze w ostatnim wysiłku wypięli swe torsy, a ich zgięte pod ciężarem żelaznej zbroi plecy dumnie się wyprostowały - jakby chcieli uczynić bardziej uroczystym swoje wkroczenie na teren zamku - A oto wielmożny pan Gilles! - zakrzyknął za nią strażnik. - Widzi pani? Można poznać jego fioletowy kaftan. Dosiada swego czarnego rumaka - Dziadka do Orzechów.

W głosie żołnierza brzmiała duma. W tej samej chwili zwodzony most opadł z wielkim hałasem, wyzwalając grupę żołnierzy i służących, którzy z okrzykami radości i pochodniami biegli w stronę przybyłych.

Wewnętrzny dziedziniec zamku przypominał olbrzymią studnię ognia, którego blask rozpraszał noc i deszcz. Strażnik w końcu przycupnął obok Katarzyny z oczami błyszczącymi z entuzjazmu.

- O, teraz będą dobre czasy, gdy przybył wielmożny pan Gilles! Jest twardy, ale szczodrobliwy i lubi wesołe życie!

Ze słów żołnierza przebijał żal do starszego pana de Craona, ale Katarzyna nie zwróciła na to uwagi. Nadal wpatrywała się w cienie. Krople wody zalewały jej oczy, przesłaniając widok równie skutecznie, jak uczyniłyby to łzy.

- Pan widzisz wyraźnie - rzekła. - Czy możesz rozróżnić tych, którzy otaczają twego pana?

- Oczywiście - odparł dumnie strażnik. - Widzę pana Gilles'a de Sillego, kuzyna naszego pana, i pana de Martignego. Oto brat naszego pana, Rene de la Suze, a to jest wielmożny pan de Briqueville...

- Czy nie widzisz pana w czarnej zbroi, z krogulcem na czubie hełmu?

Mężczyzna wpatrzył się w zbliżającą się grupę, następnie potrząsnął głową.

- Nie, pani... Nie widzę nikogo takiego! Zresztą teraz są już tak blisko, że możesz i ty rozróżnić...

Rzeczywiście, teraz widziała już wyraźnie. Mimo deszczu Gilles de Rais galopował z arogancją na czele kawalerii, wymachując fioletowym, zupełnie przemoczonym, pióropuszem na hełmie. Za nim podążała grupa wielmożów, oświetlonych pełgającymi płomieniami pochodni trzymanych przez wieśniaków i służących. Okrzyki radości mieszały się z zapachem wilgotnej ziemi, nie odnajdywały jednak echa w sercu Katarzyny.

Opadła na szorstki kamień, osłabła, nagle, ogarnięta gorzką boleścią.

Między tymi ludźmi nie było Arnolda.


Uświadomiła sobie, że do ostatniej chwili i wbrew obawom, iż zobaczy ukochanego w rękach de Rais'go, serce jej przepełniała nadzieja, że ujrzy jego z lekka szyderczy uśmiech, jego zmrużone oczy, kiedy spoglądał na nią, a zwłaszcza - że będzie już bezpieczna w jego ramionach... Strażnik zaniepokoił się jej bladością.

- Pani - szepnął - deszcz pada coraz mocniej i jesteś przemoczona.

Drżysz. Trzeba wracać.

Podał jej niepewną dłoń, aby pomóc jej dojść do schodów. Spojrzała na niego z wahaniem, blado się uśmiechając, i wstała.

- Dziękuję. . masz pan rację, wrócę. Tak naprawdę.. nie mam tu już co robić!

Zawahała się pod mocniejszym podmuchem wiatru. Strażnik musiał podtrzymywać ją cały czas w drodze do schodów. Krzyki radości rozpierały cały zamek, wytryskiwały z murów, budząc w Katarzynie złość i smutek zarazem. Nie zostanie ani chwili dłużej u tego człowieka, który nadużył jej wiary. Będzie nalegać, by zwrócił jej Waltera, otworzył przed nią drzwi tego przeklętego zamku i wreszcie ją wypuścił. I choćby miała wrócić do Normandii, choćby sama miała stawić czoło Richardowi Venablesowi, a wreszcie, choćby miała przepłynąć morze i szukać Arnolda u Anglików, była gotowa to uczynić... W miarę jak rosła jej determinacja, krok stawał się coraz prężniejszy, znów była odważna i waleczna. Ostatnie schody pokonała niemal biegiem.

Wróciwszy do swego pokoju, Katarzyna zastała Sarę zmagającą się z nieznajomym paziem, którego wilgotna odzież świadczyła o tym, iż dopiero przybył. Na widok Katarzyny zwrócił się ku niej i wykonał ukłon zbyt sztywny, by mógł być wyrazem szacunku.

- Jestem Poitou, paź wielmożnego pana Gilles'a. Przysłał mnie, abym ci przekazał, pani, że pragnie cię niezwłocznie widzieć.

Katarzyna zmarszczyła brwi. Chłopiec miał jakieś czternaście lat i był wielkiej urody: ciemnowłosy, o delikatnych rysach i zwinnym, gibkim ciele. Najwyraźniej był tego nazbyt świadom. Jego zuchwała postawa nie spodobała się młodej kobiecie. Przeszła przed nim, podała swój wilgotny płaszcz Sarze i nie patrząc na niego, zauważyła niedbale: - Nie wiem, gdzie odebrałeś wychowanie, mój chłopcze, ale zważywszy na wysoką rangę marszałka de Rais'go, mniemałam, że jego ludzie mają staranniejsze maniery. Zarówno na dworze króla Karola, jak i księcia Filipa Burgundzkiego paziowie byli układni.

Matowe policzki chłopca pokryły się purpurą. Błysk gniewu zaświecił w jego czarnych oczach. Nie przywykł zapewne do takiego lekceważącego traktowania, ale Katarzyna wpiła weń swe fiołkowe spojrzenie, więc spuścił głowę. Widziała, że zacisnął pięści, jednak powoli ugiął kolano.

- Wielmożny pan Gilles - podjął na nowo - prosi wielmożną panią Katarzynę de Brazey, aby raczyła przybyć na spotkanie z nim przed festynem, który ma się odbyć w paradnej sali.

Katarzyna zmierzyła chłopca od stóp do głów. Uśmiechnęła się przekornie, a następnie oświadczyła sucho: - To brzmi lepiej! Dziękuję za posłuszeństwo. Natomiast jeśli chodzi o sprawę, z którą przybyłeś, to nie ma mowy, bym udała się do twego pana. Jak również o tym, bym wzięła udział w festynie. Idź i powiedz Gilles'owi de Rais'mu, że pani de Brazey oczekuje wyjaśnień, które jest jej winien.

Tym razem Poitou uniósł głowę i spojrzał na nią z nieskrywanym zdumieniem.

- Żebym poszedł. . - zaczął.

- Tak - ucięła Katarzyna - I to w tej chwili! Oczekuję twego pana.

Sądzę, że najwyższy czas, by on także mnie poznał.

Paź wyprostował się i wyszedł, nie mówiąc już nic. Spojrzenie Katarzyny skrzyżowało się ze wzrokiem Sary.

- Pozyskałaś sobie wroga - zauważyła Cyganka. - Ten chłopiec jest przepełniony pychą. Musi być ulubieńcem swego pana.

- Cóż z tego? Nie mam zamiaru oszczędzać tu nikogo. Gilles de Rais nie dotrzymał słowa. Nie ma z nim Arnolda.

- Wobec tego masz rację. Jest ci winien wyjaśnienia... Czy myślisz, że tu przybędzie?

- Tak - rzekła Katarzyna. - Tak sądzę.

W istocie, w kwadrans później Sara otwierała drzwi Gilles'owi de Rais'mu.

W tak krótkim czasie, jaki minął od ich spotkania, zmienił się znacznie. Nosił teraz długą opończę z ciemnoniebieskiego aksamitu, której dół i szerokie poszarpane mankiety zamiatały ziemię. Wyhaftowane złotem, srebrem i jedwabiem znaki zodiaku stanowiły ozdobę tej szaty i nadawały posępnemu wielmoży wygląd nekromanty*.


* Nekromanta - z grec. nekros - martwy; uczestnik praktyk magicz- nych; przyzywa duchy zmarłych lub demony, np. w celu poznania przyszło- ści.


Ogromny rubin połyskiwał krwawym ogniem na palcu wskazującym lewej ręki. Był okazały i majestatyczny zarazem, ale Katarzyna postanowiła nie poddać się temu wrażeniu. Siedziała wyprostowana na jedynym krześle z oparciem, jakie znajdowało się w pokoju - co skazywało gościa na zajęcie zydla - ubrana była z rozmyślną surowością w czarny aksamit. Woalka z czarnego muślinu umocowana do włosów uczesanych w koronę podkreślała żałobę jej toalety, nie gasząc mimo wszystko świetlistego blasku złocistych warkoczy. Sara stała obok niej z rękami skrzyżowanymi na brzuchu i spuszczonymi oczami, nieco z tyłu, niczym dyskretna dama do towarzystwa z dobrego domu.

Zdziwiony wyniosłą postawą młodej kobiety, Gilles de Rais ukłonił się nisko, ukazując olśniewająco białe zęby.

- Prosiła pani, abym przybył, piękna Katarzyno? Jestem na pani rozkazy.

Lekceważąc i ukłon, i uprzejme słowa, zaatakowała bezzwłocznie.

- Gdzie jest Arnold de Montsalvy?

- Cóż za dziwne powitanie! Nawet nie uśmiechnie się pani do mnie, nie powie mi nic miłego? Droga pani, czemu to ostre spojrzenie, te zaciśnięte usta z okazji przybycia najbardziej oddanego sługi?

- Odpowiedz najpierw na me pytanie, a wówczas cię, panie, powitam! Czemuż to nie widzę tutaj tego, którego zobowiązał się pan uwolnić i przyprowadzić do mnie?

- Uwolniłem Arnolda de Montsalvy'ego. Już nie jest w rękach Richarda Venablesa.

Katarzyna poczuła nagle ulgę. Chwała Bogu, nie był już w mocy Anglików! Ale zaraz znów pojawił się niepokój.

- Gdzież więc on jest?

- W bezpiecznym miejscu... Czy mogę usiąść? Ta długa jazda w deszczu wyczerpała mnie.

Mówiąc to, przysunął jeden z zydli do krzesła Katarzyny i rozsiadł się na nim, starannie rozkładając ciężkie fałdy swego stroju. Sprawiał wrażenie swobodnego, a uśmiech niczym maska przyklejony miał do oblicza. Czarne, głęboko osadzone oczy były jednakowoż chłodne i bacznie spoglądały.

- Co nazywa pan bezpiecznym miejscem? U naszego pana, króla?

Gilles de Rais potrząsnął przecząco głową, a jego uśmiech stał się jeszcze wyraźniejszy, zabarwiając się w dodatku ironią, która nie uszła uwagi młodej kobiety.

- Nazywam bezpiecznym miejscem zamek Sully-sur-Loire, do którego miałem zaszczyt go odprowadzić i w którym obecnie przebywa.

Mimo że Katarzyna panowała nad sobą, nie była w stanie ukryć zdumienia.

- U La Tremoille'a? Ale dlaczego? Co on tam robi?

Gilles de Rais wyprostował długie nogi i wyciągnął ręce do ognia, ręce białe i niemal po kobiecemu delikatne, co Katarzyna zauważyła mimo woli. Musiał o nie bardzo dbać. .

Oświadczył z westchnieniem bardzo łagodnie, nie patrząc na swoją rozmówczynię: - Co tam robi? Nie umiem pani powiedzieć... To, co zazwyczaj robią więźniowie polityczni!

Słowa te uderzyły Katarzynę niczym grom z jasnego nieba. Skoczyła na równe nogi, ściskając mocno rękami poręcze krzesła. Poczerwieniała aż po korzonki włosów, jej oczy ciskały błyskawice. Ogarnęło ją pragnienie, by zabić tego nonszalanckiego mężczyznę, który - widziała to teraz jasno od dziesięciu minut bawił się nią niczym kot myszą.

- Więzień polityczny? Najwierniejszy z kapitanów królewskich? Co to za bajki? Czy uważa mnie pan za głupią? Dosyć tych wykrętów, wielmożny panie, rozmówmy się jasno, bardzo proszę, bowiem w rzeczywistości, myślę, natrząsa się pan ze mnie. Dałeś mi pan słowo i ufałam w nie, mimo gwałtu, jaki zadano mi w tym domu. To nie do Sully miał pan zaprowadzić Arnolda, ale tutaj, wie pan o tym dobrze!

Gilles westchnął znowu, głęboko znudzony. On również powstał, co sprawiło, że mógł teraz górować nad Katarzyną o całą głowę.

- To już nie te czasy, co w Louviers, moja droga. I wydaje mi się, że nie jest pani zorientowana w aktualnej polityce... Tak jak ja nie byłem w niej zorientowany w Louviers. Skończyły się czasy bezpłodnych marzeń, iluzji i bredni, a nadeszły czasy ludzi rozsądnych! Mój kuzyn La Tremoille jest obecnie jedynym uprawnionym wyrazicielem słów króla. I postanowił... odsunąć tych wszystkich, którzy mogliby zbytnio zakłócić jego politykę i powrócić do mętnych poglądów tej nieszczęsnej dziewczyny, spalonej na rozkaz Świętego Oficjum. Nadeszła pora, by władzę objęli znowu ci, którzy z urodzenia są predestynowani do jej sprawowania, a nie, by rządziła jakaś oszalała pasterka!

Katarzyna, wyprowadzona z równowagi, krzyknęła: - To znaczy, że pański kuzyn La Tremoille oczyszcza teren, aby spokojnie obrastać w piórka, że nasz nieszczęsny król bardziej jeszcze ulega jego wpływom i że ten tłusty sprzedawczyk dobiera się teraz do wszystkich wiernych zwolenników Joanny... tej biednej dziewczyny, której jeszcze niespełna rok temu służył pan na kolanach, panie marszałku!

Mimo gniewu, jaki nią zawładnął, myślała szybko i obserwowała przeciwnika. Widziała, że zbladł, kiedy wymówiła nazwisko La Tremoille'a. Doszła zatem do wniosku, że strzał był celny. Pochłonięta swoją miłością, nie dbała o politykę i reperkusje, jakie dla dworu i dla króla mogła mieć śmierć Joanny. Już od bardzo dawna Jerzy de La Tremoille wraz ze swą kliką walczył z wysłanniczką Boga. Joanna przeszkadzała drapieżnym i chciwym wielmożom, którzy chcieli się wzbogacić za wszelką cenę. Podstępnie zwalczali młodą dziewczynę, nie uczynili nic, by przywrócić jej wolność, a teraz, gdy jej zabrakło, ci pozbawieni skrupułów ludzie zapanowali nad słabym Karolem VII, który był jedynie igraszką w rękach de La Tremoille'a. Tłusty szambelan znał nadto dobrze słabości swego pana - gdy dostarczyć mu rozrywki i kobiet, można z nim zrobić wszystko, co się chce...