Zmusiła się, by unieść głowę i wyzywająco spojrzała mu w oczy: - Proszę kazać przyprowadzić mi konia! Chcę uczestniczyć w tym polowaniu!

Drgnął. Najwyraźniej nie spodziewał się takiej prośby.

- Co to ma znaczyć? Czy chce pani przy okazji uciec?

- I zostawić Sarę w pańskich rękach? Mało mnie pan zna - rzekła, niedbale wzruszając ramionami.

- A więc, czy mam przypomnieć, że jesteś pani brzemienna od pięciu miesięcy?

- Kobiety z mojej sfery dosiadają koni aż do rozwiązania!

- A jeśli - oczy Gilles'a stały się tak malutkie jak lśniące, czarne szparki - straci pani dziecko? Cenne dziecko ukochanego Montsalvy'ego?

- Zdąży mi zrobić następne! - rzuciła Katarzyna.

W jej brutalnie bezwstydnej odpowiedzi było tyle godności, że Gilles de Rais odwrócił głowę i skinął na Sillego.

- Konia dla pani Katarzyny. Raczej mierzyna*. Daj jej Morganę. W ten sposób będę pewny, że mnie nie opuści. Morgana trzyma się Dziadka do Orzechów jak cień!


* Mierzyn - niski, wytrzymały koń używany w zaprzęgach artyleryjskich.


Mała, biała klacz o śnieżnym, opadającym aż do ziemi ogonie stanęła obok wielkiego czarnego rumaka należącego do Gilles'a. Ów podał Katarzynie rękę, by pomóc jej usadowić się w siodle, następnie dosiadł swojego konia. Inni uczynili to wcześniej. Katarzyna zauważyła dziwne zachowanie Anny de Craon. Sprawiała wrażenie obojętnej na wszystkie te szczegóły i trzymała się raczej na uboczu. Muskała w roztargnieniu szyję swego konia, który tańczył niecierpliwie w miejscu. Nie spojrzała nawet przelotnie na Katarzynę i zdawała się nie zauważać jej obecności. Z wyciągniętą szyją i nieruchomym spojrzeniem spoglądała na wrota rozwierające się na wiejskie przestworza. Katarzyna na próżno starała się ściągnąć wzrokiem jej spojrzenie. Pragnęła znaleźć w kimś oparcie, ale trzeba było jeszcze czekać. Gilles, z oczami wbitymi w tarczę zegara słonecznego na wieży północnej, śledził upływ czasu. Za nim, ustawieni w jeden szereg i odziani w skórę pod krótkimi płaszczykami ozdobionymi jego herbem, kapitanowie czekali karnie, jak przystało na doborowy oddział.

Nagle Gilles uniósł do góry dłoń w rękawiczce.

- Minęło pół godziny. Ruszamy!

Konie i jeźdźcy drgnęli. Psy, niemal ciągnące swych opiekunów, którym ledwo sił starczało, by je utrzymać na smyczy, ruszyły jako pierwsze. Rozległo się ich donośne szczekanie. Za nimi ruszyła na swym koniu pani de Craon.

- Mojej szlachetnej teściowej obojętna jest zwierzyna - Ironizował na użytek Katarzyny Gilles. - Ważne, aby było polowanie! Może pani być pewna, że osaczy pani Normandczyka jak odyńca.

Wielki, czarny koń i mała, biała klaczka przeszły obok siebie przez zwodzony most.

Wychodząc z zamku, Katarzyna spostrzegła, że droga prowadząca do wioski i nad Loarę była zagrodzona szpalerem żołnierzy. Zapewne obawiano się, że znękana „zwierzyna" będzie próbowała rzucić się do rzeki, by spróbować ją przepłynąć i stworzyć w ten sposób między sobą a prześladowcami nieprzekraczalną barierę. Mężczyźni dobrani byli z uwagi na wzrost. Stali na rozstawionych nogach, nieruchomo spoglądając spod żelaznych hełmów na piaszczyste wysepki na wodzie, za którymi tajemniczo rysowały się kontury wież Montjan i maszty statków płynących z Nantes.

- Nie pozostawia pan niczego przypadkowi - rzekła Katarzyna przez zaciśnięte zęby.

- Nie chcę, aby polowanie spełzło na niczym - odparł Gilles z miłym uśmiechem.

Psy dobiegły już na brzeg stawu. Ślady stóp, mocno zarysowane na błotnistym podłożu, prowadziły do lasu. Las! To jego królestwo, przecież był drwalem ogromnych połaci leśnych Normandii! Mimo niedawnego deszczu trawa była pożółkła, tylko miejscami zachowując swą zieleń. Za stawem migotał rudy las, niczym ogromna płowo-złocista sierść, która zaczynała już opadać na ziemię. Wysoko na niebie migały stada ptaków wędrownych, zmierzających na południe. Katarzyna pozazdrościła im swobody i tego cudownego daru - że mogły oderwać się od ziemi i wyruszyć na poszukiwanie słońca i ciepła. . Bardziej niż zwykle uświadamiała sobie swoją niemoc oraz niebezpieczeństwa czyhające na Waltera.

Psy węszyły w błocie i jak dobre ogary biegły za tropem z nosem przy ziemi. Lampart był o wiele bardziej leniwy. Wydawało się, że wielka bestia odbywa jakąś nudną przechadzkę, jej obojętny wzrok lekceważył wyjącą sforę brytanów, które stanowiły jak gdyby bezładną straż przednią jakiegoś flegmatycznie usposobionego księcia. Drzewa nie dawały już takiego cienia, bowiem zrzuciły część listowia. Czasem psy zatrzymywały się, węsząc wiatr. Wówczas któryś z psiarczyków chwytał trąbkę i wznosił ku niebu ochrypłe wezwanie, po czym kawalkada ruszała dalej.

- Spuścić psy ze smyczy! - krzyknął Gilles. Uwolnione zwierzęta popędziły niczym kule armatnie.

Konie puściły się galopem. Katarzyna widziała przed sobą podskakujący zad Dziadka do Orzechów i jego tańczący ogon. Klaczka dreptała za nim jak cień. Trochę bardziej na przodzie widać było fruwający między rudymi gałęziami zielony woal Anny de Craon. Katarzyna już dawno nie uczestniczyła w polowaniu, ale instynktownie przemieniła się, z pomocą galopującego konia, w doskonałą amazonkę. Filip Burgundzki był wymagający w kwestii jazdy konnej i wielbił polowania, tak jak wszyscy Walezjusze. Pod jego to kierunkiem Katarzyna nauczyła się wszystkich subtelności łowieckich, które można było wydobyć z konia. Żadna kobieta i niewielu mężczyzn umiało tak elegancko wsiadać na wierzchowca jak ona. Książę Filip, w czasie ich związku, był z tego niezmiernie dumny.

Teraz jednak uważała, aby nie pokazać swemu prześladowcy wszystkiego, co umie, ograniczając się do mało błyskotliwej jazdy. Była zadowolona, że może zapoznać się z jego koniem. Oczywiście, Morgana żywiła zdecydowaną słabość do dużego czarnego ogiera, ale była nieduża, zatem nie zdoła się oprzeć energicznej ręce zdecydowanego jeźdźca.

Gdyby życie Waltera nie wisiało na włosku, Katarzyna z pewnością czerpałaby wielką rozkosz z przejażdżki w ten chłodny poranek.

Szczekanie psów i zew trąbek napełniały las wesołym zgiełkiem.

Na małej polance, gdzie stał potężny dąb, sfora zawahała się na chwilę. Jeden z brytanów zaczął węszyć pod wielkimi poskręcanymi gałęziami, następnie pobiegł na prawo, gdzie wiatr potrząsał koroną olbrzymiego drzewa. Wszystkie pozostałe psy pobiegły za nim, zanurzając się w gęstwinę leśną. Gilles zarechotał.

- Nie wymknie się im! Niedługo już znajdziemy tego nicponia, trzęsącego się ze strachu w jakimś kątku, przyciśniętego przez psy. Mam nadzieję, że zostawią parę strzępków...

W tej samej chwili las wypełnił potworny ryk, płosząc ptaki, które zerwały się do lotu. Katarzynę przeszył zimny dreszcz. Lampart warknął i gwałtownie wyrwał się z ręki opiekuna. Katarzyna dostrzegła żółto-czarną błyskawicę pędzącą przez poszycie leśne w kierunku przeciwnym niż psy.

Anna de Craon, zrazu zdziwiona, zatrzymała się, Gilles de Rais, Zakląwszy szpetnie, uczynił to samo. Oczy Katarzyny spotkały się z oczami starszej pani. Ta ostatnia wykonała ruch, który w mgnieniu oka został zrozumiany. Katarzyna pospiesznie wyszarpnęła z gorsetu agrafkę i wbiła ją w zad Dziadka do Orzechów. Koń zarżał z bólu, po czym ruszył dzikim pędem za psami. Katarzyna z całych sił zmusiła małą klaczkę do pozostania na miejscu. Anna de Craon w jednej chwili była tuż przy niej.

- Szybko! Trzeba pędzić za lampartem... Nie wzięłam pod uwagę tej przeklętej bestii!

Galopując śladami lamparta, Katarzyna spytała: - Cóż takiego pani zrobiła?

- Jeden z moich służących czekał tu na sforę z młodym, dwuletnim dzikiem, złapanym dwa dni temu. Kazałam zanieść twojemu wieśniakowi wiadomość, że ma przybiec tutaj, a potem wspiąć się na dąb, w którego gałęziach mógłby się ukryć, a następnie oddalić, nie pozostawiając śladów na ziemi. Ale ten przeklęty kocur przechytrzył nas, nie dał się wyprowadzić w pole. Pobiegł właściwym tropem. Trzeba go złapać, zanim znajdzie człowieka.

Głos Katarzyny rwał się od szalonego pędu poprzez mchy i krzaki.

Jednak udało się jej krzyknąć: - A Gilles i inni?

- Będą galopować przez dłuższy czas po śladach dzika - odparła Anna - dopiero potem zauważą swój błąd. Daje nam to trochę czasu.

- A jak... zamierza pani przeszkodzić lampartowi w ataku?

- O tak!

I Anna de Craon odczepiła od łęku siodła oszczep z żelaznym ostrzem. Drzewa skrzypiące gałęziami tworzyły Złocistorudy szpaler. Oba konie pędziły z pianą na pyskach poprzez ten tunel z drzew, szeleszczący rozgniatanymi liśćmi. Anna i Katarzyna słyszały przed sobą porykiwanie bestii.

Nagle konie i amazonki znalazły się na polance pokrytej mchem i otoczonej tak ciasno drzewami, że tworzyły istny mur. Polanka zakończona była skalistym zakątkiem. Blade promienie słoneczne przenikały przez listowie, osuszając źdźbła trawy, wilgotne jeszcze od rosy. Było to miejsce spokojne i urokliwe, ale Katarzyna odczuła jedynie przerażenie i niepokój. W oddali Walter i lampart stali naprzeciwko siebie...

Wielki Normandczyk, oparty o zielonkawe skałki, stał w skupieniu na rozstawionych nogach, z rozwartymi dłońmi, gotowymi do schwytania zwierza. Pochylony do przodu, z klatką piersiową unoszącą się szybko po wyczerpującym biegu, dyszał, wpatrując się w bestię i śledząc najmniejsze jej drgnięcie. Zwierz czaił się w listowiu z rozdziawioną paszczą, ukazując potworne, białe kły, a na ziemi widoczne były jego potężne pazury.

Porykiwał z rzadka i wpatrywał się w bezbronnego mężczyznę zielonymi oczami połyskującymi z wściekłości.

Z oszczepem w dłoni Anna chciała spiąć ostrogą konia, który drżał ze strachu. Już unosiła obcas, gdy Walter ryknął: - Nie ruszać się!

W tejże chwili bestia runęła naprzód. Długie, giętkie ciało lamparta uniosło się w powietrze, by spaść na Waltera. Zwierzę i mężczyzna potoczyli się w mech. Normandczykowi udało się złapać obydwiema rękami szyję zwierza i napinając z wysiłku mięśnie, tak że aż dygotały, utrzymywał rozdziawiony pysk w pewnej odległości od swej twarzy.

Krzywił się z bólu, gdyż pazury lamparta poorały mu ramiona i próbowały na nowo go dosięgnąć. Pomruki wściekłej bestii mieszały się ze świszczącym oddechem mężczyzny. Trochę dalej obie kobiety, skamieniałe ze strachu, utrzymywały w miejscu swe wierzchowce.

- Boże! - Katarzyna modliła się półgłosem. - Mój Boże!

Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. W obliczu takiego niebezpieczeństwa tylko Bóg wszechmogący mógł pomóc... Ramiona Waltera wyglądały jak dwie masywne kolumny, wszystkie mięśnie miał napięte, błękitne żyły poskręcane były jak sznurki - w ten sposób Walter utrzymywał zwierzę nad sobą. Mocnym pchnięciem udało mu się odwrócić sytuację, leżał już na lamparcie, który dosięgnął go jeszcze parę razy pazurami. Zwierzę dyszało, próbując ze wszystkich sił uwolnić szyję z morderczego uścisku. Odór krwi wprawiał je we wściekłość, ale Walter trzymał się dobrze. Jego olbrzymie ręce ściskały mocno, starając się nie ześlizgnąć po futrze zwierzęcia...

Twarz potężnego Normandczyka była szkarłatna, wykrzywiona niczym jakaś potworna maska. Z jego poszarpanej piersi płynęła krew, ale nie słychać było żadnej skargi. Nagle dał się słyszeć trzask, a w ślad za nim żałosny ryk. Walter wstał, chwiejąc się na nogach. U jego stóp nieruchomo spoczywał czarno-żółty kocur z przetrąconym grzbietem.

Wielkie cętkowane ciało wyprostowało się, łapy opadły bezsilnie. Z piersi obu kobiet wyrwało się westchnienie ulgi. Anna de Craon zaśmiała się nerwowo.

- Na rany Chrystusa! Mój chłopcze, mógłbyś być wielkim łowczym!

Jak się czujesz?

Zeskoczyła z konia, rzuciła wodze Katarzynie i podbiegła do Waltera. Teraz Katarzyna zsunęła się na ziemię i dołączyła do nich.

Podczas gdy starsza pani oglądała zranione ramiona leśnika, on spoglądał na Katarzynę i szeptał niepomiernie zdumiony: - Pani płacze, pani płacze... przeze mnie?

- Tak bardzo się lękałam, mój przyjacielu! - rzekła młoda kobieta, usiłując dzielnie się uśmiechnąć. - Nigdy nie uwierzyłabym, że mógłbyś sobie poradzić z taką bestią!

- Ba! Jeśli pominąć pazury, to nie jest to zwierzę silniejsze od odyńca. Często zdarzało mi się walczyć gołymi rękami z dzikiem.

Katarzyna wydobyła chusteczkę do nosa i jęła delikatnie usuwać krew i obmywać rany wodą ze źródełka, które płynęło między skałami.

- Co z nim zrobimy? - skierowała pytanie do Anny, która poświęciła swoją woalkę i chusteczkę, by sporządzić opatrunek. - On nie jest bynajmniej uratowany! Słyszy pani?

Rzeczywiście, z głębi lasu dochodziły coraz bliższe odgłosy polowania. Forysie dęli w trąbki co sił w płucach.