- Szybko! - rzekła. - Musimy przejechać, ja i moja służąca oraz konie. Mam się zobaczyć z seneszalem Montjan, Marcinem Berlotem, i to jak najszybciej!

- Ależ, wielmożna pani. . o tej porze zamek jest zamknięty. Nie wejdzie pani do Montjan.

Gdy tylko skończył zdanie, dzwon kościoła w Champtoce zaczął dzwonić. Posępne dźwięki rozbiegły się w wilgotnym nocnym powietrzu.

Chwilę później dołączył dzwon z Montjan, odpowiadając zza rzeki nieco wyższym dźwiękiem. Żałobne dzwony szarpnęły i tak starganymi nerwami Katarzyny. Omal nie krzyknęła. Bicie dzwonów oznaczało, że jest prawie piąta godzina i że w zamku de Rais'go wkrótce rozpocznie się ruch i zauważona zostanie ich ucieczka. A dopóty, dopóki nie przepłynęły Loary, można było jeszcze je dogonić. Po tej stronie rzeki, na tym skrawku ziemi były wciąż w mocy swego prześladowcy. Groźny cień stosu przesunął się przed oczami Katarzyny.

- Jest godzina piąta - rzekła. - Mieszkańcy Champtoce zaraz udadzą się do kościoła, podobnie jak ci z Montjan. Możesz nas przewieźć, dobry człowieku. Dzisiaj bramy miast otwierają się wcześniej. Jest Święto Zmarłych. A poza tym...

Poszperała w swej sakwie, wyciągnęła sztukę złota, która zamigotała w świetle oliwnej lampki płonącej wewnątrz chaty.

- Masz - dokończyła, wsuwając monetę w spracowaną dłoń. - To dla ciebie. Ale, na Boga, szybko!

Przewoźnik wiedział dobrze o istnieniu złotych monet, ale nigdy jeszcze nie widział żadnej na oczy. Taka gratka musiała złamać jego opór.

Założył kaftan bez rękawów z baraniej skóry i zszedł ku promowi.

- Konie będą spokojne?

- Odpowiadam za nie... Ruszaj! - odparła Katarzyna, wpatrzona w wieżyczkę strażniczą zamku Champtoce.

Parę chwil później duża barka odpłynęła od brzegu, a Katarzyna, trzymając lejce obu koni, spoglądała na poszerzającą się wstęgę ciemnej wody między burtą a brzegiem. Rzeka była szeroka, ale dość spokojna, a przewoźnik żwawo wymachiwał długą żerdzią. Sara, u kresu sił, padła z podkurczonymi kolanami na pokład między końskimi nogami.

Ponieważ zbliżała się godzina świtania, noc zagęściła kłęby mgły i wydawało się, że jest jeszcze bardziej nieprzejrzysta. Przez chwilę młoda kobieta lękała się, że przewoźnik zboczy z drogi, ale miał za sobą długie lata praktyki i znał rzekę tak dobrze, jak własną barkę. Po chwili, która wydawała się uciekinierkom nieskończonością, z cienia wynurzyły się sylwetki okrętów, maszty pozbawione żagli, czarne marsżagle*, masywna wieża kościoła i ostre zakończenia dachów Montjan.


* Marsżagiel, marsel - prostokątny żagiel rozpięty na marsrei, drugiej lub trzeciej od dołu rei na maszcie.


Mały zamek o karbowanych wieżyczkach strzegł rzecznego portu.

Gdzieś w oddali zapiał kogut. Potem rozległ się plusk wody uderzającej o kamienne nabrzeże. Z mroku nocy wynurzyły się schodki obok zardzewiałego pierścienia.

- No i już jesteście na miejscu - rzekł przewoźnik.


Godzinę później Katarzyna i Walter odbywali naradę wokół zastawionego stołu w siedzibie seneszala Montjan. Wyczerpana więzieniem i niepokojem ostatnich godzin Sara usnęła na ławie przy ogniu.

Od czasu do czasu lekkie chrapanie przypominało o jej obecności. Nad stołem zastawionym zimnym mięsem, chlebem i serem Walter z błyskiem radości w jasnych oczach spoglądał na Katarzynę. Zmęczenie odcisnęło twarde piętno na twarzy młodej kobiety. Duże sińce okalały jej oczy, dwie zmarszczki zarysowały się w kącikach ust, a jej blada cera miała w blasku świec woskową barwę. Na zewnątrz wstawał dzień. Od wschodu niebo było brudnoszare. Przy jedynym oknie stał, opierając się nogą o zydel, Marcin Berlot i spoglądał na gości. Był to mężczyzna nieduży i okrągły, wyglądający na zamożnego wieśniaka. Niewiele można było wyczytać z jego łagodnej twarzy, w której na pierwsze miejsce wybijał się nos tak rozrośnięty, że wydawał się potrójnej wielkości. Natomiast jego brązowe oczy miały żywy blask.

Seneszal niewiele mówił. Wolał się przysłuchiwać, a odkąd przybyła Katarzyna, nie wtrącał się do rozmowy. Ponieważ młoda kobieta, zapewne zmęczona, zawahała się, nie wiedząc, co robić i pragnąc najwyraźniej odpoczynku, szepnął, spojrzawszy na jaśniejące niebo: - Gdybym był na pani miejscu, wyjechałbym stąd.. i to natychmiast.

Kiedy dowiedzą się, że przekroczyłyście most, a dowiedzą się tego niedługo, wyślą za wami pościg. Tu... nie da się długo stawiać oporu, jeśli pan Gilles postanowił, by schwytać panią przemocą.

- A mimo to - rzekła Katarzyna - nie przysłał po Waltera.

- Ponieważ uważa, że on nie żyje, i wciąż nie wie, że on tutaj jest.

Nikt go nie widział. Ale z panią jest inna sprawa. Straż przy moście opowie wszystko. Tym razem wielmożny pan Jan nie będzie mógł nic dla pani uczynić. Musisz uciekać, pani, póki jeszcze czas! Nie odmawiam wam schronienia, ale mam pieczę nad tą wioską i zamkiem, a brak mi sił koniecznych do przeciwstawienia się pościgowi. Musi pani być już daleko, kiedy ludzie de Rais'go przyjdą porachować się ze mną. Oczywiście, jesteś pani zmęczona, ty i ta kobieta także. To widać aż nadto, ale chodzi zaledwie o nieco więcej niż dwie mile. W górę Loary jest Chalonne, ziemia należąca do królowej Andegaweńskiej.

- Królowa jest w Prowansji i nie może dla mnie nic zrobić. Pod jej nieobecność nikt mnie nie będzie chciał przyjąć w Andegawenii.

Zdruzgotana, objęła głowę rękami. Przed chwilą, przeżywając radość ucieczki, zapomniała o pogróżkach Gilles'a, ale teraz jego złowrogie słowa powracały do niej. Na ziemiach królewskich, podobnie jak na ziemiach Jolanty, była teraz ściganą zwierzyną. Arnold sczeźnie w kazamatach La Tremoille'a i wszechpotężne ramię wroga może ją dosięgnąć o każdej porze i w każdym miejscu.

- W każdym razie - ciągnął dalej Berlot, któremu coraz bardziej brakowało tchu i który coraz częściej spoglądał w stronę Loary - w Chalonne udacie się do przeora Saint-Maurille. On was przyjmie i na chwilę będziecie mogli odpocząć. Musicie chyba wiedzieć, że tereny kościelne są nietykalne.

- Kościół - wymamrotał Walter przez zęby. - Ciągle ten Kościół!

Katarzyna, opierając się obydwiema rękami o stół, wstała z trudem.

Dosłyszała nutkę przerażenia w głosie Berlota. Seneszal się bał. Myślał tylko o jednym: żeby niepożądani goście zniknęli, zanim przybędą ludzie Gilles'a.

- Dobrze - rzekła z westchnieniem. - Wyjeżdżamy. Przyjacielu Walterze, może uda ci się obudzić Sarę.

Przeszła się po pustym pokoju, spojrzała na niepokojąco szybko rozjaśniające się niebo, następnie długo się przeciągała, by rozprostować swe zmęczone członki. Mimo wszystko Walterowi nie udało się obudzić Sary, więc po prostu przerzucił ją sobie przez ramię. Zwrócił ku Berlotowi chłodne spojrzenie.

- Masz dla mnie konia? Ów się skrzywił.

- Mam tylko jednego konia - własnego. I muszę go zatrzymać... Pan Gilles będzie uważał, że to dziwne...

- Chwilami zastanawiam się - rzekł Normandczyk, wykrzywiając pogardliwie wargi - czemu nie przejdziesz przez Loarę. Powiedz no mi, kogo się boisz bardziej: de Rais'go czy pani Montjan, która nienawidzi swego zięcia. . a może pani de Craon?

- Diabła! - rzekł Berlot niezadowolony. - Ale będę mu wdzięczny, kiedy cię porwie.

- Amen! - rzekł Walter, który zaczynał się już wykazywać wiedzą w kwestiach kościelnych. - W drogę, pani Katarzyno! Koń Sary wydaje się tak solidny, że może unieść nas obydwoje. Zresztą w tej chwili nieszczęsna kobieta nie byłaby w stanie utrzymać się w siodle. Trzeba by uderzyć jej głową o ścianę, aby się zbudziła.

Przed bramą zamkową odnaleźli Morganę i Parobka, które były nakarmione i napojone. Mała klaczka zarżała z radości na widok swej pani i grzebnęła niecierpliwie nogą. Z wielkim staraniem Walter, po usadowieniu wciąż śpiącej Sary na grzbiecie Parobka, pomógł Katarzynie usiąść w siodle, następnie sam dosiadł wierzchowca. Parobek sprawował się dzielnie i nie drgnął nawet pod ciężarem olbrzyma.

- Myślę, że będzie dobrze - powiedział Normandczyk z zadowoleniem.

Nabrał w swą potężną pierś haust powietrza i zakrzyknął radośnie: - Na Odyna! Cieszę się, że opuszczam te przeklęte strony.

Dokądkolwiek przyjedziemy, pani Katarzyno, nigdzie gorzej nas nie przyjmą. Naprzód!

Odpowiedział mu pełen niepokoju krzyk Berlota: - Ludzie de Rais'go! To oni! Jedźcie.. jedźcie już!

Rzeczywiście, wypełniona żołnierzami barka przewoźnika płynęła w najlepsze środkiem rzeki. Dziesięciu wojowników wolało przepłynąć rzekę wpław i otaczało ze wszystkich stron barkę. Katarzyna, ogarnięta potwornym strachem, rozpoznała fioletową opończę pana de Rais'go...

Jeśli ich widzieli, to koniec, ale zielony ze strachu seneszal wystękał: - Zróbcie objazd tamtą uliczką. Nie zobaczą was i wyjedziecie za miasto niepostrzeżenie. Spróbuję ich zatrzymać tak długo, jak się da.

- Gdybyś się tak nie bał o swoją skórę - szydził Walter - rzekłbym, że dzielny z ciebie człowiek! Żegnaj, Marcinie! Może się jeszcze kiedyś spotkamy.

Katarzyna już dźgnęła Morganę i pocwałowała opadającą w dół uliczką. Ryzykując złamanie karku, popędziła od razu galopem. Kopyta Morgany radośnie kląskały po ubitej ziemi, za sobą młoda kobieta słyszała ciężki galop Parobka. Wkrótce znaleźli się w zagajniku, niewidoczni z Montjan. Droga skręcała ku Loarze i biegła wzdłuż obnażonych drzew, by przejść w istne trzęsawisko. Walter dogonił Katarzynę i cwałował dalej obok niej.

- Myślałem - zagadnął, nie przestając galopować - żebyśmy może wrócili do Orleanu. Pan Jakub Boucher oczywiście przyjąłby panią. Ma pani tam porządnych przyjaciół. - Istotnie - rzekła Katarzyna - ale skarbnik Jakub Boucher jest przede wszystkim porządnym, wiernym poddanym króla Karola. To człowiek surowy i prawy, nie oprze się rozkazowi suwerena, choćby nawet żywił dla mnie największą przyjaźń. Tymczasem, jeśli dobrze zrozumiałam, nawet gdy Jakub Boucher o tym nie wie, król to La Tremoille.

- Dokąd więc pojedziemy? Mam nadzieję, że nie myśli pani o tym, by natychmiast pędzić, w pani stanie, do Sully-sur-Loire? Powinna pani żyć, jeśli chce stawić czoło swoim wrogom.

- Nie zależy mi na tym, by ich zwyciężyć - odpowiedziała Katarzyna, zaciskając usta. - Ale jest Arnold. . i jest moje dziecko. Mogłabym wrócić do Burgundii, gdzie mam przyjaciół, i gdzie byłabym względnie bezpieczna, ale oznaczałoby to rozłąkę z Arnoldem. Muszę pozostać na ziemiach króla Karola, ryzykując, że wpadnę w ręce jego ulubieńca. Ktoś musi nas przyjąć pod swój dach, ukryć i umożliwić mi porozumienie się z tymi, którzy mogliby nam skutecznie pomóc: z towarzyszami broni pana de Montsalvy'ego, kapitanami królewskimi, którzy jak jeden mąż nienawidzą La Tremoille'a.

- A czy pani wie, gdzie szukać takiej kryjówki? Katarzyna przymknęła na chwilę oczy, jakby chciała przywołać jakąś twarz w pamięci.

- Jeśli umiem ocenić rzeczywistą wartość człowieka, to myślę, że tak. Jeśli się mylę, nie ma ani pomocy, ani ratunku dla mnie. Ale z pewnością się nie mylę.

- A więc dokąd jedziemy?

- Do Bourges. Do pana Jakuba Coeura.

Jeźdźcy wynurzyli się z lasu. Przed nimi rozciągała się szeroko pokryta trawą równina, a z jej lewej strony, w oddali, pod jednostajnie szarym niebem lśniła rzeka. Katarzyna i Walter popędzili prosto jak szaleńcy.

Katarzyna zadawala sobie nieraz pytanie, czy jej sytuacja osobista była naprawdę taka zła, jak to przedstawiał Gilles de Rais, czy też celowo używał najczarniejszych barw, by wymóc większe posłuszeństwo. Z tym ostatnim wiązała niewielkie nadzieje. Słowa Gilles'a brzmiały jak najprawdziwsza prawda. Zresztą wkrótce miała się o tym przekonać.

Aby uniknąć niespodzianek, postanowiła pospołu z Walterem, że będą jechać nocą mimo niebezpieczeństw czyhających po drodze, a w dzień się ukrywać. Za tą decyzją przemawiało kilka racji, z których najważniejszą było zabezpieczenie się przed ludźmi króla. Z kolei znacznie dłuższe noce niż dnie pozwalały szybciej odbyć podróż, jako że droga do Bourges nie była trudna, nawet po ciemku. Wystarczyło pojechać w górę Loary, następnie wzdłuż Cher, skąd już niedaleko było do ostatecznego celu ich podróży. Spędzili więc Dzień Zaduszny w Chalonne, gdzie przeor po chrześcijańsku podjął obcych, którzy poprosili o schronienie, ale opuścili Saint-Maurille w nocy. Do świtu przejechali prawie dwadzieścia mil, co dla podwójnie obciążonego Parobka było swoistym rekordem.

Kiedy z porannych mgieł wynurzył się świat, dostrzegli dzwonnice, wieże i ażurowe latarnie, a także ciężkie mury i olbrzymie dachy potężnego opactwa mieszczącego się w widłach Loary i Vienne. Całość wywierała tak wielkie wrażenie, że Katarzyna wahała się podjechać bliżej. Gdy jakiś wieśniak, z motyką na ramieniu, ukazał się na ścieżce, zawołała: - Dobry człowieku, to opactwo jest duże i piękne. A jak się nazywa?