Podszedł do niej i klęknąwszy na poduszce, na której młoda kobieta opierała stopy, rzekł: - Pokój, piękna Katarzyno, jest nieosiągalnym pragnieniem wszystkich tych, którzy żyją w naszych okrutnych czasach. Jak możemy życzyć sobie spokoju, gdy Anglicy są tak blisko, kiedy zajmują jeszcze Rochefort-en-Montagne i Besse, i Tournoel, kiedy lamparty angielskie łopocą jeszcze nad niektórymi ziemiami Owernii? Nie byłaby tu pani bezpieczna, co więcej, pani obecność tutaj wystawiłaby miasteczko i opactwo na niebezpieczeństwo, na wielkie niebezpieczeństwo. Carlat jest zrujnowane, ale jego skały są nie do zdobycia. Obejmie was w swoich ścianach jak palce silnej ręki i będzie was strzec... - Ujął rękę Katarzyny i łagodnie musnął ją wargami. - Zdaje się, że to poeta Bernard de Ventadour napisał - już nie pamiętam gdzie: Ten jest naprawdę martwy, który nie czuje w sercu miłości. Pani będzie tą miłością w sercu starych gór, które już były martwe, pani będzie skarbem, który Carlat będzie chronić i nigdy nie zgadnie pani, jak bardzo mu zazdroszczę.

Ponad pochylonymi plecami Bernarda Katarzyna napotkała wzrok Arnolda i wydało się jej, że spojrzenie to spochmurniało. Ale było to tylko wrażenie. Montsalvy już obrócił się na pięcie i z założonymi do tyłu rękami kontemplował płomienie na kominku. Oczy Katarzyny w rozmarzeniu spoczęły na szerokich ramionach męża. W wyobraźni ujrzała zamek swoich marzeń - odległy, wysoki, ale lśniący od wewnętrznego światła, domostwo zalane słońcem, które wreszcie będzie ogniskiem, które ogrzeje ich miłość.

- Może ma pan rację - rzekła w zamyśleniu. - Może będę szczęśliwa w Carlat.

Nie puszczając ręki młodej kobiety, Bernard wstał i zwrócił się do przyjaciela.

- Nie odpowiedziałeś mi. Czy chcesz bronić Carlat w imieniu rodziny d'Armagnac?

- Przed kim? - zapytał Montsalvy, nie odwracając się.

Kadet Bernard się uśmiechnął, Katarzyna dostrzegła w jego przymrużonych oczach kpiący błysk.

- Przed każdym napastnikiem, kimkolwiek by był i skądkolwiek by przyszedł - z Saint-Flour, z Ventadour. . czy z Bourges!

Arnold nie poruszył się. Zapanowała cisza, po czym zapytał: - Z Bourges? Przed... królem Karolem VII?

Smagła dłoń Bernarda ścisnęła mocniej palce Katarzyny. Z jego twarzy zniknął uśmiech, a na to miejsce pojawił się wyraz zdecydowania.

- Choćby przeciwko królowi! - rzekł twardo. - Dopóty, dopóki La Tremoille będzie panował, my, Armaniakowie, nie uznamy innych panów oprócz nas samych i innej woli niż nasza! Jeśli król osobiście przyjdzie poprosić o Carlat, ty, bracie Arnoldzie, odmówisz mu!

Arnold odwrócił się pomału. Jego wysoka postać odcinała się od ognistego tła rzucanego przez płomienie, nadając mu groźny wygląd.

Katarzyna zobaczyła połyskującą w cieniu biel zębów męża. Ostra świadomość miłości, jaką do niego czuje, ogarnęła ją niemal boleśnie.

Jakiż inny mężczyzna mógłby zająć jego miejsce w jej sercu? Jaki mężczyzna mógłby wzbudzić w niej silniejszą, większą miłość? Kochała w nim wszystko. Jego męską urodę, ma się rozumieć, ale także tę niespożytą witalność, jego charakter porywczy, a zarazem dumny... Był jedynym jej panem, jedynym, jakiego mogłaby zaakceptować. . i łagodnie wyjęła swoją dłoń z ręki Bernarda.

Arnold podbiegł szybko do przyjaciela.

- Jestem u ciebie na służbie, Bernardzie! Daj mi Carlat i odjedź w spokoju! Ale pod jednym warunkiem.

- Jakim?

- Chcę być przy tym, gdy konetabl de Richemont pobije La Tremoille'a!

- Masz moje słowo! Weźmiesz udział w podziale łupów! Bernard otworzył ramiona. Oparł obie ręce na ramionach Montsalvy'ego i uścisnął go.

- Bądź cierpliwy i czuwaj, bracie Arnoldzie! Odzyskasz ziemie, dobra, a pewnego dnia zamek w Montsalvy powstanie ze zgliszcz.

Obaj mężczyźni ucałowali się serdecznie. Serce Katarzyny ogarnęła zazdrość. Rozumiała, że w tej chwili zapomnieli o niej, wyrzucając ją, kobietę, ze swego męskiego świata, tego niepojętego świata, w którym przemoc i wojna zajmowały tak wiele miejsca.

Powoli wstała i wyszła z pokoju. Gdy Arnold i Bernard myśleli tylko o swoich sprawach, Katarzyna odczuła przemożną potrzebę ucałowania synka.

Rozdział trzynasty

Schronienie

Carlat! Stromy brzeg morski z czarnego bazaltu, odgradzający dolinę Embene od wydłużonego płaskowyżu, jakby mieczem rozpłatanego na dwie części. W dole, otoczone murami, kryło się zziębnięte miasteczko o domkach jak granitowe bąble wokół surowego kościoła ze spiczastą dzwonnicą. Wysoko w górze, na dumnej ostrodze otoczonej murami o zawrotnej wprost wysokości i olbrzymimi wieżami, sterczały dzwonnice, dachy, stożkowate wieże i blanki. Twierdza, która przez długie wieki była schronieniem buntowników, wyglądała jak miasto zamknięte i nieme.

Straszliwe w swym głębokim milczeniu, tak absolutnym, iż Katarzynie wydawało się, że słyszy łopot proporca na szczycie fortu. W miarę jak wznosiła się coraz wyżej na grzbiecie roztropnej Morgany, mogła obserwować roztaczający się u jej stóp pejzaż pól, lasów, zrudziałych wrzosowisk, wysokich paproci i skal opadających aż do spienionych potoków. Droga była tak prosta, a niebo tak niebieskie i czyste, że zębata brama, ozłocona ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, sprawiała wrażenie, jakby prowadziła prosto do raju. Dwaj jadący obok niej mężczyźni, czarny hrabia ze srebrnym krogulcem i szary hrabia ze szkarłatnym lwem, wyglądali jak archanioły o ognistych mieczach, które w jednej chwili mogą sprawić, by świetliste skrzydła drzwi obróciły się na swych lazurowych zawiasach. To ogromne orle gniazdo, które wznosiło się czarnymi kamieniami do nieba, miało jednakowoż stać się jej ogniskiem domowym, to tutaj będzie wreszcie mogła żyć miłością, życiem kobiety, która spogląda, jak rośnie jej syn. Te groźne mury nabierały dla niej łagodnego wyrazu. Jakie zło mogłoby ją dosięgnąć tak daleko i tak wysoko?

Przejmujący dźwięk trąby, który rozległ się tuż obok Katarzyny, poderwał ją z miejsca. Mury były już blisko. W czarnym cieniu drewnianej palisady jeden za drugim znikali jeźdźcy. Na tle nieba zarysowała się sylwetka żołnierza, który dął w róg. Potem, gdy pierwsze konie dotarły do płaskowyżu, brama otworzyła się pomału, wpuszczając zrudziały promień słoneczny.

Ukazała się szeroka esplanada, okolona rozmaitymi budowlami: kaplicą, czymś w rodzaju domostwa o oknach w lancetowatym kształcie, starożytna komandoria, magazyny broni, kuźnia, stajnie, stara studnia pokryta zielonym mchem, olbrzymi fort górujący nad czterema wielkimi wieżami w rogach, wreszcie - ogromny buk z rozpostartymi gałęziami skręconymi i gołymi niczym czarne węże - ukazywał swe straszliwe owoce: zesztywniałe ciała pięciu powieszonych.

Przejeżdżając obok drzewa, Katarzyna odwróciła oczy. Zewsząd nadbiegali żołnierze, ciągnąc kusze i poprawiając żelazne kaski, niespokojnie wypatrując barw swego pana. Zadzwoniły dzwony kaplicy, a równocześnie trzej heroldowie na progu domu zadęli w srebrne trąbki. Za nimi ukazał się stary mężczyzna w zbroi. Opierał się na lasce, poruszał się bowiem z widocznym trudem.

- To pan Jan de Cabanes - szepnął Bernard w stronę Arnolda. Postarzał się jeszcze bardziej. Widzisz więc, że nadszedł czas, aby przyjść mu z pomocą.

Na olbrzymim dziedzińcu rzeczywiście panował bałagan i zaniedbanie. Budynki były zniszczone. Niektóre groziły zawaleniem, a w wielu oknach feudalnej siedziby brakowało szyb. Kadet Bernard uśmiechnął się do Katarzyny, a potem się skrzywił.

- Obawiam się, że nie będzie pani zbytnio zadowolona ze swego pałacu, piękna Katarzyno! Ale jestem pewien, że pani urok uczyni to miejsce rozkosznym!

Był to komplement, ale Katarzyna pomyślała, że nawet najpiękniejszy uśmiech świata nie mógłby zastąpić brakujących szyb, zalepić rozpadlin w murach ani usunąć przeciągów. Na szczęście nadchodziła wiosna, ale nie było jeszcze ciepło, a bystre oko kobiety zauważyło wszystko, co należałoby zrobić przed zimą, tak żeby ten stary budynek stał się możliwy do zamieszkania dla kobiet i dziecka. Podczas gdy Arnold i Bernard nawiązali rozmowę ze starym szefem garnizonu, Izabela de Montsalvy ustawiła swoją mulicę przy boku Morgany.

- Obawiam się, że zastaniemy tu więcej szczurów niż obić - rzekła. Jeśli wnętrze wygląda tak jak to. .

Odwróciła się do Sary, która niosła Michała. Dziecko było jedynym obiektem jej rozmów z synową, a wspólna troska o jego wygodę zbliżała je nieco. Poza tym nie starały się bynajmniej o zadzierzgnięcie innej więzi.

Izabela nie była w stanie zapomnieć o pochodzeniu Katarzyny, ta zaś nie mogła wybaczyć teściowej jej dumy stanowej. Co więcej, miała jej za złe, że zatrzymała Marię de Comborn, podczas gdy Arnold pragnął, by odesłano ją do brata.

- Maria zastępowała mi córkę w najtrudniejszych chwilach powiedziała. - Jej towarzystwo jest mi potrzebne. .

Ze spojrzenia Izabeli można było wywnioskować, że żadne inne towarzystwo nie mogło jej zastąpić, a Arnold, który już otwierał usta, by przypomnieć matce, że Katarzyna jest jej nową córką, zamknął je bez słowa. Być może, gdy obie kobiety będą żyły pod jednym dachem, zaakceptują się wreszcie nawzajem. Arnold wierzył, że czas i przyzwyczajenie łagodzą niechęć. .

Mimo wszystko Katarzyna chętnie przystała na zamieszkanie z teściową, z szacunku dla jej wieku i uczucia dla męża, ale fakt, że dzieliła mieszkanie z Marią de Comborn, zawsze agresywną, której baczne spojrzenie czuła na sobie ciągle, sprawiał jej niemal fizyczny ból. Coraz gorzej znosiła widok dziewczyny, ta zaś - wiedziona przenikliwością osoby złośliwej - doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Wykorzystywała to bezwstydnie, czerpiąc niezdrową przyjemność z narzucania im swego towarzystwa i bezustannego snucia się za Arnoldem.

Kiedy panie przeszły przez niskie, rzeźbione drzwi prowadzące do domostwa, Maria znalazła się obok Katarzyny, której rozczarowany wzrok wędrował od poczerniałych sklepień do złamanych czy nieszczelnie przylegających płytek podłogi, poplamionych tłuszczem i błotem, co świadczyło o tym, że były myte dość dawno.

- Jak szlachetna pani znajduje swój pałac? - mruknęła dziewczyna. Zapewne wspaniałym! Po śmierdzącym sklepiku handlarza najgorsza nora musi wydawać się olśniewająca.

- Podoba się to pani? - odparła młoda kobieta, uśmiechając się anielsko i udając, że rozumie dosłownie swoją rywalkę. - Nie jest pani wybredna. To prawda, że w zrujnowanej wieży brata nie mogła pani zobaczyć nic ładnego. Ten dom jest w sam raz dobry dla rzeźnika! To nora godna rodu Combornów.

- Myli się pani - syknęła Maria, ze złością patrząc na Katarzynę. - To nie jest nora... lecz grobowiec!

- Grobowiec? Cóż to za ponurą wyobraźnię ma pani!

- To nie wyobraźnia, a pewność, którą mam nadzieję pani przekonująco wykazać! Grobowiec, powtarzam... pani grobowiec!

Albowiem, moja droga, nie wyjdzie pani stąd żywa!

Katarzyna poczuła, że ogarnia ją gniew, ale pohamowała się z największym wysiłkiem. Mimo wszystko nie dopuści, aby ta jędza miała satysfakcję z tego, że jej strzał był celny. Sarkastyczny uśmiech odsłonił jej nieskazitelne zęby.

- I ma się rozumieć, to pani spowoduje moje przejście do krainy umarłych? Czy nie męczą pani te pogróżki, te pompatyczne, tragiczne zdania? Co za szkoda, że kaprys przeznaczenia spowodował, iż urodziła się pani w zamku! Odniosłaby pani niewątpliwy sukces w objazdowym teatrzyku na jarmarku Świętego Wawrzyńca w Paryżu.

Maria rozejrzała się dokoła, by sprawdzić, czy nikt nie słyszy ich rozmowy. Izabela de Montsalvy i Sara kierowały się już w stronę schodów, mężczyźni wyszli na podwórko, były więc najwyraźniej same.

- Śmiej się - zazgrzytała zębami dziewczyna. - Śmiej się, kochana!

Niedługo przestaniesz się śmiać! Niedługo będziesz już tylko ścierwem gnijącym w jakiejś dziurze, a ja spocznę w łóżku twojego męża.

- W dniu, w którym pani Katarzyna znajdzie się w jakiejś dziurze rzekł niski głos, jakby wychodzący z głębi kominka - łóżko pana Arnolda pozostanie puste, bowiem nie będzie pani żyła tak długo, by zdążyć do niego wejść!

Zza filaru wspierającego kominek wyszedł Walter z wyciągniętymi do przodu rękami. Był tak imponujący i groźny, że Maria zrobiła taki ruch, jakby chciała się cofnąć. Powstrzymała się jednak. Uniosła głowę i układając usta w pyszczek żmii, rzuciła: - A to pies łańcuchowy! Zawsze ukrywa się gdzieś pod pani spódnicą, gotów pospieszyć z pomocą. Zastanawiam się, jak znosi to Arnold, jeśli - jak pani mówi - kocha panią.

- Uczucia pana Arnolda nie mają tu nic do rzeczy, panienko - uciął szorstko Normandczyk. - Od dawna czuwam nad panią Katarzyną i on wie o tym. Pozwoli pani, że jako pies łańcuchowy coś powiem: jeśli panienka dotknie pani de Montsalvy, to uduszę panienkę tymi oto rękami!