- Hrabia Bernard zostawił kilka kufrów. Z tych sukien i płaszczy męskich mogłabym ci przygotować parę ubrań. Nie masz się w co ubrać.

- Suknie z Brugii i Dijon są daleko, nieprawdaż? - rzekła Katarzyna z wątłym uśmiechem. - Perfumy i klejnoty także...

- Nie żałujesz niczego, naprawdę niczego? Katarzyna, olśniona, ogarnęła spojrzeniem aksamitną główkę dziecka i przeniosła wzrok do okna, zza którego słychać było Arnolda wykrzykującego rozkazy. - Czego mam żałować? Mam wszystko, bo mam ich obydwóch. To wiele ważniejsze niż suknie z brokatu i diamenty. Wiesz. .

Zdanie pozostało w zawieszeniu. Sara ze złością ocierała sobie oczy rękawem. Źrenice Katarzyny rozszerzyły się ze zdumienia.

- Płaczesz?

- Ależ nie.. nie płaczę - rzekła niecierpliwie Sara. - Tyle kurzu na tych ubraniach...

- I w twoim głosie też... Popatrz, skończył! Weź go, to wstanę! rzekła, oddając Michała Cygance.

Myjąc twarz i ręce, a także ubierając się i splatając włosy, obserwowała Sarę. Kurz? Na pewno nie... Płakała albo raczej płakała przedtem i coś jeszcze z tego zostało. Ale było rzeczą równie pewną, że nie chciała powiedzieć dlaczego. Na zewnątrz słychać było zgiełk licznego oddziału gotowego do drogi - szczęk broni, uderzanie końskich kopyt o ziemię, przetaczanie wózków z bagażami, krótkie rozkazy, krzyki i śmiechy. Zbliżywszy się do okna, Katarzyna zobaczyła, że jedwabne namioty zostały zdemontowane i ułożone na wozach. Zobaczyła także, że Arnold dotrzymał słowa: gałęzie starego buku były już pozbawione swych owoców. Na dziedzińcu tłoczyli się żołnierze, którzy spokojnie czekali, z bronią przy nodze, na rozkaz wymarszu. Jeźdźcy siedzieli już na koniach...

Kiedy Katarzyna wychyliła się przez okno, by głębiej odetchnąć świeżym powietrzem poranka i poczuć nieśmiałą jeszcze pieszczotę słońca, Arnold i Bernard wyszli z kaplicy. Obaj mężczyźni byli w pełnym rynsztunku, z wyjątkiem hełmów trzymanych pod pachą. Skierowali się do swych wierzchowców, które masztalerze trzymali za uzdy i stanęli w siodłach.

Arnold chciał zapewne odprowadzić przyjaciela. Kadet Bernard miał już włożyć hełm, gdy zauważył Katarzynę stojącą w oknie i skierował ku niej konia.

- Nie chciałem zakłócać pani snu - krzyknął - ale jestem szczęśliwy, że zobaczyłem panią przed odjazdem. Proszę nie zapominać o mnie!

Zrobię wszystko, żeby pani piękno rozświetliło wkrótce dwór Karola VII.

- Nie zapomnę pana! I będę się modlić o powodzenie pańskiego oręża.

Pod swym czerwono-srebrnym czaprakiem rumak tańczył wdzięcznie jak panienka. Kadet Bernard ukłonił się głęboko, nie spuszczając oczu z Katarzyny, która odkłoniła mu się z okna. Następnie koń się okręcił dokoła i Bernard d'Armagnac ruszył drobnym truchtem, by objąć prowadzenie swej kawalerii. Arnold podążył za nim, a dalej Fortunat, który teraz służył mu jako chłopiec stajenny. Katarzynę ogarnął znów ten dziwny niepokój z ostatniej nocy. Uśmiech Arnolda był przeraźliwie smutny, a jego rysy ściągnięte, jakby w ciągu nocy nie zmrużył oka.

Mimo to Katarzyna oderwała nagle wzrok od męża. Naprzeciwko niej, prawie na tej samej wysokości, stał żołnierz oparty o lśniącą halabardę. Stalowa pelerynka okalała jego oliwkową twarz o małych świńskich oczkach, które były wypukłe jak łebki od szpilek. Mężczyzna śmiał się złośliwie, spoglądając na nią, i wtedy Katarzyna z osłupieniem rozpoznała w nim sierżanta Escorneboeufa, szefa eskorty, którą Xaintrailles dał im w Bourges, a który tajemniczo zniknął z opactwa w Aurillac po tym, jak Arnold go ukarał.

Instynktownie cofnęła się i osłonięta półmrokiem panującym w pokoju, skinęła na Sarę. Wskazała jej nieruchomo stojącego człowieka.

- Patrz. Poznajesz go?

Sara zmarszczyła brew, ale wzruszyła ramionami.

- Wiem od wczorajszego wieczoru, że tutaj jest. Poznałam go. Zdaje się, że przybył do Carlat prosto z Aurillac. Podobno nie ma się czemu dziwić, ponieważ stąd jest blisko do miasta.

- Arnold wie o tym?

- Tak. On niczego nie przeoczy. Ale Escorneboeuf go przeprosił i zwrócił się do hrabiego Bernarda, aby wstawił się za nim. Och, widziałam, że to się nie spodobało wielmożnemu panu Arnoldowi, nie mógł jednak odmówić.

- Przeprosił go... - wymamrotała Katarzyna pod nosem, nie odrywając oczu od olbrzymiego sierżanta. - Nie wierzę w to wcale.

Wystarczyło popatrzeć na złowróżbny uśmieszek tego człowieka, by zrozumieć, że te przeprosiny były tylko zręcznym gestem, skrywającym zapewne głębokie pragnienie zemsty.

- Ja też nie - rzekła Sara. - A jeszcze bardziej niepokojące jest to, że widziałam wczoraj wieczorem Escorneboeufa, jak rozmawiał koło kaplicy z twoją nieprzyjaciółką Marią, i zapewniam cię, że była to ożywiona rozmowa. Gdy tylko mnie zobaczyli, rozstali się. .

- Dziwne! - rzekła Katarzyna, kręcąc w palcach koniec swego warkocza. - Skąd mogliby się znać?

Sara splunęła na ziemię z nieukrywanym niesmakiem.

- Ta dziewczyna zdolna jest do wszystkiego - rzekła. - Wiesz, gdyby się okazało, że jest czarownicą, nie zdziwiłoby mnie to. Odgadła w Escorneboeufie kogoś tak złego, jak ona sama.

Drzwi się otworzyły, choć nikt nie zapukał. Pojawiła się w nich Izabela de Montsalvy odziana na czarno od stóp do głów. Otulona była w długi płaszcz i czarny woal. Strój ten nadawał jej szczupłej twarzy imponującą wyniosłość. Za nią widać było twarz Marii przypominającą pyszczek kuny. Matka Arnolda zatrzymała się na progu i rzekła, nie witając się nawet: - Idzie pani? Zaraz zacznie się msza. .

- Idę - rzekła Katarzyna.

Włożyła płaszcz z kapturem, który nasunęła na głowę, i udała się za teściową, lekko ucałowawszy przedtem czółko Michała, którego Sara położyła między poduszkami na łożu.


Słońce już zachodziło, gdy Arnold wrócił do zamku. Wraz z Fortunatem i dziesięcioma ludźmi objechał okolicę, by się upewnić, że nie dzieje się nic podejrzanego. Następnie zatrzymał się dość długo w miasteczku Carlat, aby rozpytać notabli, zbadać, jakie są zapasy żywności, i spróbować wlać nadzieję w serca tych zniechęconych wieśniaków, którzy od lat żyli w ciągłym pogotowiu, w każdej chwili przygotowani do ucieczki czy walki.

Gdy Arnold wszedł do wielkiej komnaty, dokładnie sprzątniętej i usłanej świeżą słomą, w której zgromadziła się rodzina czekająca na wieczerzę, Katarzynę uderzyły dwie rzeczy. Zatroskany wyraz jego twarzy i fakt, że nie zdjął zbroi. Wydawało się jej, że jest jeszcze bledszy niż rano.

Zaalarmowana wybiegła mu na spotkanie, wyciągając ramiona, by go objąć, ale on odsunął ją łagodnie.

- Nie, nie całuj mnie, kochana! Jestem brudny i czuję, że mam gorączkę. Dokuczają mi zadawnione rany. Musiałem się zaziębić, a ty powinnaś unikać choroby.

- Cóż mi po tym? - krzyknęła wściekła Katarzyna, czuła bowiem za plecami zadowolony uśmieszek Marii.

Arnold uśmiechnął się, uniósł rękę, by położyć ją na głowie żony, ale pohamował ten gest.

- Pomyśl o synku. Karmisz go jeszcze, a on potrzebuje matki zupełnie zdrowej.

Było to logiczne i mądre, lecz Katarzynie ścisnęło się serce. W podobny sposób przeprosił jednak matkę, skłoniwszy się tylko przed nią oraz przed Marią. Izabela przypatrywała się synowi ze zdziwieniem pomieszanym z niepokojem.

- Dlaczego jesteś w zbroi? Chcesz jeść, mając na plecach pięćdziesiąt funtów żelaza?

- Nie, matko. Nie będę jadł... w każdym razie nie teraz. Jestem niespokojny. Chłopi zameldowali o jakichś dziwnych ruchach, jakie miały miejsce w nocy. Widziano ludzi, którzy podchodzili do zewnętrznych murów, inni nawet próbowali się wspinać. Muszę też dokładnie się zorientować, jakie zapasy są w zamku, i zapoznać się z ludźmi. Rozkazałem już, aby ustawiono mi łóżko polowe w wieży Świętego Jana, najbardziej wysuniętej do przodu.

Odwrócił się w stronę Katarzyny. Blada, ze ściśniętym sercem, powstrzymywała się dumnie od skargi cisnącej się jej na usta. Czemu chciał się od niej odizolować, pozbawić ją tego, co było największym jej szczęściem: tych cudownych godzin spędzanych sam na sam?

- Musimy być rozsądni, skarbie. Żyjemy w czasach wojny i spoczywa na mnie poważna odpowiedzialność.

- Jeśli chcesz mieszkać w wieży Świętego Jana, czemu nie miałabym udać się tam razem z tobą?

- Dlatego, że kobieta nie ma nic do roboty w strażnicy! - ucięła sucho matka Arnolda. - Już czas, byś się nauczyła, że żona żołnierza musi przede wszystkim być mu posłuszna!

- Czy żona żołnierza koniecznie powinna mieć kamienne serce albo założyć pancerz na swoją duszę? - rzuciła wzburzona Katarzyna.

- Czemu nie? Kobiety z naszej rodziny nigdy nie były słabe, nawet jeśli było to trudne; zwłaszcza wtedy, kiedy to było trudne! Jest oczywiste, że nie zostałaś wychowana w taki sposób.

W tonie starszej pani zabrzmiała niewątpliwa pogarda, a Katarzyna, już przewrażliwiona rozczarowaniem, jakie przeżyła, odczuła to boleśnie.

Właśnie miała odpowiedzieć, lecz Arnold ją wyręczył: - Zostaw ją, matko! Jeśli nie możesz jej zrozumieć, to przynajmniej nie daj jej tego odczuć! A ty, moja ukochana, będziesz dzielna, bo tak trzeba. Sara będzie z tobą spała. Nie chcę, żebyś została sama.

Odchodząc, zrobił pożegnalny ruch ręką, a Katarzyna z trudem się powstrzymała, by nie wybuchnąć płaczem. Tego wieczoru znowu wszystko zaczynało być absurdalnie beznadziejne. Czy Kadet Bernard zabrał stąd całe poczucie bezpieczeństwa, radość życia i beztroskę? Czy powróci strach i zwątpienie, odrzucone na jakiś czas przez zdrowy rozsądek? Katarzyna doznała bolesnego uczucia, że się dusi. Ściany jak gdyby pochylały się, by ją pogrzebać pod gruzami. Co robiła w tej obcej komnacie między dwiema wrogo nastawionymi do niej kobietami?

Dlaczego Arnold zostawił ją samą? Czy nie wiedział, że bez niego wszystko traci swój smak i barwę? Każda jego nieobecność ciągnęła się długo jak zima... Suchy głos teściowej dotarł do głębi jej samotności.

- Zatem siadajmy do stołu! Na nic się zda dłuższe zwlekanie.

- Proszę mi wybaczyć - rzekła Katarzyna - nie jestem głodna. Wolę wrócić do siebie. Z pewnością moja nieobecność nie będzie przykra dla nikogo. Życzę wszystkim dobrej nocy.

Pospieszny ukłon i opuściła salę. Na schodach przestała się dusić.

Stanowczo lżej się jej oddychało, gdy była daleko od Izabeli i Marii.

Zebrała fałdy sukni, by biec szybciej, wdrapała się na ostatnie stopnie i wpadła prosto w objęcia Sary, która właśnie ułożyła Michała do snu. Drżąc ze zmartwienia i zimna, zawisła na szyi starej przyjaciółki, szukając instynktownie ciepła i pociechy.

- Jeśli będzie mnie stale zostawiał z tymi dwiema kobietami, to nie wytrzymam, Saro, nie będę mogła! Czuję ich nienawiść i pogardę tak, jakby to były rzeczy namacalne. Jutro zobaczę się z Arnoldem, powiem mu, że musi dokonać wyboru, że musi...

- Będziesz siedziała cicho! - ucięła stanowczo Sara. - Powinnaś się wstydzić, że się zachowujesz jak mała dziewczynka. I dlaczego? Dlatego, że twój mąż ma inne obowiązki i nie może spędzać czasu na gruchaniu z tobą? Co za dziecinada! On jest mężczyzną, wiesz o tym, i musi prowadzić życie mężczyzny. A twoją rzeczą jest mu pomagać. Czasami jest to trudne, bardzo trudne. Trzeba mieć odwagę.

- Odwagę, odwagę! - narzekała Katarzyna. - Czy nadejdzie dzień, w którym przestanie się wymagać jej ode mnie? Ja już nie mam odwagi.

- Właśnie że masz!

Sara objęła macierzyńskim ruchem młodą przyjaciółkę. Jasna główka wtuliła się natychmiast w jej ramię.

- Odwagi, maleńka, musisz mieć jeszcze dużo odwagi, więcej niż myślisz, ale ty się nie załamiesz, bo go kochasz... bo jesteś jego żoną.

Sara gładziła czule pochyloną głowę Katarzyny, która jednak zauważyła, że ciemne oczy Cyganki znów wypełniły się łzami. Nie dosłyszała jednak modlitwy, gorącej modlitwy płynącej prosto z serca starej przyjaciółki, by oddalił od niej ten kielich goryczy, zanim go zakosztuje.

- Jaśnie pani - wyjąkał zadyszany od biegu żołnierz - wielmożny pan Arnold prosi panią! Szybko... to pilna sprawa! On pani potrzebuje... Jest chory!

- Chory?

Katarzyna wypuściła z ręki kądziel, którą przędła przy kołysce Michała, aby zająć czymś ręce, i zerwała się na równe nogi.

- Co mu się stało? Gdzie jest?

- W forcie. Oglądał system obronny na zwieńczeniu muru i nagle upadł... Proszę się pospieszyć!

Katarzyna nie zadawała więcej pytań. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na synka i nie tracąc czasu na przywołanie Sary, która zeszła po coś do kuchni, pobiegła za żołnierzem. Gdy przekroczyła próg domu, uderzył ją niczym bicz - powiew wiatru, przyklejając jej suknię do nóg. W oddali wznosił się fort otoczony pasmami mgły, które wirowały pod wpływem burzliwego wichru. Katarzyna schyliła się instynktownie. Walcząc z wilgotnym powiewem, mając głowę podaną do przodu jak mały byczek, pobiegła przez olbrzymi plac. Pchana do przodu przez niepokój, jednocześnie odczuwała dziwną radość. Wreszcie ją zawołał, wreszcie jej potrzebował!