W szarych oczach Normandczyka i przytłumionym brzmieniu jego głosu było cierpienie.

- Niech pani nigdy tego nie robi.. przez litość! Niech pani nigdy więcej tego nie robi!

- Ja tylko chciałam ci podziękować, żebyś wiedział, jak...

Potrząsnął prostą czupryną, zgarbił się i odwrócił.

- Pani może mnie w ten sposób doprowadzić do szaleństwa i pani dobrze o tym wie.

Oddalił się w podmuchach wichru, który rozszalał się teraz ze zwielokrotnioną siłą. Zaczął też padać deszcz, smagając twarz Katarzyny.

Popatrzyła za Walterem oddalającym się w stronę stajni, na jego zgarbione plecy i zdała sobie sprawę z tego, że go zraniła. Nie zrozumiał instynktownego gestu Katarzyny, zresztą jak miałby go zrozumieć, skoro ona sama go nie rozumiała? Pomyślał chyba, że to jałmużna dla jego cichej miłości. Przypomniała jej się strofa dziwnej piosenki, którą lubił jej śpiewać, tę balladę Haralda Walecznego, która przypłynęła z pomroki dziejów: Moje okręty są postrachem ludów, wyryłem w morzach głębokie rowy, a jednak dziewczyna z Rosji mną wzgardziła. Walter był jej bliski, należał bowiem, podobnie jak ona, do dumnych i cierpliwych ludzi zaludniających Francję. Ale czy któregoś dnia zdoła naprawdę zrozumieć tego syna normandzkich lasów?

Tak rozmyślając, wracała do domu. W głowie miała pustkę, szła więc z twarzą wystawioną na deszcz, tak jakby chciała zmyć z siebie zwątpienia i obawy. Co teraz robić? Trzeba bezzwłocznie znaleźć Arnolda i zmusić go, żeby jej wysłuchał. Jeśli naprawdę chce ją przy sobie zatrzymać, Maria de Comborn musi opuścić Carlat jeszcze przed zachodem słońca.

- Nie będę z nią mieszkała ani jednego dnia dłużej - powtarzała z zaciśniętymi zębami. - Będzie musiał wybierać!

Przeszył ją dreszcz na myśl o tym, co mogło się z nią stać. Gdyby nie Walter, leżałaby teraz na dnie śmierdzącego lochu, z połamanymi kośćmi, zakrwawiona...

Zacisnęła pięści i przygryzła wargi. To, co nie udało się dziś, może udać się jutro. Cudem uniknęła śmierci, ale co będzie jutro? Pod jaką postacią śmierć przybliży się do niej podstępnie, w cieniu?

Z jej ust wyrwał się okrzyk gniewu. O kilka sążni przed nią Maria wybiegła z domu i obróciwszy się, by sprawdzić, czy ktoś za nią nie podąża, pospieszyła w ten kąt dziedzińca, gdzie znajdowała się łaźnia.

Katarzyna chciała iść za nią, ale przypomniała sobie, że zostawiła Michała samego, gdy ją wezwano na ratunek Arnoldowi. Zapewne weszła do niego Sara albo teściowa, jeśli wróciła z miasteczka, dokąd się udała, by rozdać jałmużnę. Lepiej rzucić na niego okiem, zanim podąży za Marią.

Dziewczyna była właściwie uwięziona - podobnie jak Katarzyna - w fortecy, więc się jej nie wymknie. Z uśmiechem podszytym urazą powiedziała sobie, że zawsze zdąży ją znaleźć... Wbiegła szybko na górę do swego pokoju, gdyż było jej spieszno zobaczyć dziecko. Chciała też zdjąć tę przemoczoną deszczem suknię, która nieprzyjemnie kleiła się do ciała i krępowała ruchy. Weszła do pokoju, skierowała się do dębowej kołyski i nagle zastygła, a serce jej zamarło. Dziecka nie było widać. Jakaś zbrodnicza ręka naciągnęła kołderkę na jego główkę. Z łóżeczka nie dobiegał żaden odgłos. .

Wycie, które wydobyło się z ust Katarzyny, przypominało ryk zwierzęcia, wilczycy, która zastała swoją jamę pustą. Krzyk ten odbił się echem w wielkich pustych komnatach i wstrząsnął w posadach domostwem. Sara aż zadygotała w kuchni, drgnęli wartownicy, a wieśniak, który przywiózł wózkiem słomę, przeżegnał się. Tam, na górze, Katarzyna rzuciła się na kołyskę, zerwała kołderkę, wyjęła Michała. Twarz dziecka była sina. Mała główka opadła bezwładnie do tyłu... Katarzyna padła na kolana.

- Boże mój! Nie! Nie to! Nie to!

Łkała, okrywając pocałunkami twarzyczkę dziecka... Tym razem zdarzyło się to najgorsze!

Potworność tej zbrodni zalewała ją falą takiej zgrozy i cierpienia, że nie mogła tego znieść... Krzyknęła jeszcze raz, a potem znowu... Sara wbiegła, zobaczyła ją złamaną, z dzieckiem w ramionach. Wyrwała jej małego.

- Co się stało?

- Zabili go... Zabili mi go... mojego malutkiego! Ktoś go udusił w łóżeczku! Mój Boże! O mój Boże!

Ale Sara już nie słuchała. Rozwijała dziecko, obcinała tasiemki, którymi były przymocowane pieluszki, obnażała małe, bezwładne ciałko, podobne do wypchanej trocinami laleczki. Kilkakrotnie klepnęła dziecko w pośladki, potem ułożyła je na łóżku matki, otworzyła dziecku usteczka i zaczęła w nie dmuchać powolutku... Katarzyna patrzyła na nią z wytrzeszczonymi oczami, zamieniona w posąg.

- Co... co robisz? - wybełkotała.

- Próbuję go przywrócić do życia. Kiedyś widywałam często, jak się ożywia dzieci, które przychodzą na świat z pępowiną okręconą wokół szyi.

Wyglądają wtedy tak, jak twój synek. Akuszerki zawsze tak robiły...

Pochyliła się na nowo nad małym Michałem. Katarzyna stała, jakby jej nogi wrosły w ziemię. Była niezdolna do żadnego ruchu. Tylko jedna rzecz była w niej żywa, oprócz zbolałego serca - spojrzenie, które wpijało się w każdy ruch Sary. Jakaś czarna góra stanęła nagle przed jej oczami, a rozgniewany głos Izabeli de Montsalvy krzyknął: - Co robisz, wariatko! Co robisz z moim wnukiem? Potrząsnęła ramieniem Sary.

I wtedy Katarzyna nagle ożyła. Poniosła ją wściekłość, skoczyła do teściowej, złapała ją za ramiona i brutalnie odsunęła od Sary. Nie zważając na osłupienie starszej pani, krzyczała w furii: - Ona próbuje go ratować! I rozkazuję pani zostawić ją w spokoju!

Zabito mojego syna, słyszy pani, zabito mi go... Znalazłam go uduszonego, z kołderką na główce! Jest martwy... zabity przez panią!

Babka zsiniała. Zachwiała się, ale przytrzymała się kominka. W jednej chwili zgarbiła się, jakby miała sto lat. Jej głos, który wydobył się spomiędzy odrętwiałych ust, był nie bardziej słyszalny niż tchnienie: - Nie żyje? Zabity?

Powtarzała straszliwe słowa tak, jak gdyby ich nie rozumiała. Kiedy zwróciła się do Katarzyny, jej twarz była zupełnie zmieniona, a oczy spoglądały niewidzącym wzrokiem.

- Kto go zabił? - wybełkotała. - Czemu mówisz, że to ja... ja? Zabić mojego małego Michała? Jesteś szalona!

Powiedziała to bez gniewu, niemal spokojnie, jakby to było zwykłe stwierdzenie faktu. I w tych paru słowach było tyle bólu, iż Katarzyna poczuła, że i w niej smutek wziął górę nad gniewem. Nagle poczuła się znużona, śmiertelnie znużona.

- Proszę mi wybaczyć - szepnęła. - Gdyby pani nie zatrzymała tutaj tej przeklętej Marii, wbrew woli Arnolda i mojej, toby się to nigdy nie stało. To ona jest zbrodniarką. .

To oskarżenie wyszło z jej ust zupełnie bez jej udziału i wypowiadając je, Katarzyna sama uderzona była jego prawdziwością.

Widziała jeszcze Marię wychodzącą energicznie, niemal pospiesznie, z domu... Któż inny nienawidził jej tak bardzo, żeby ośmielić się zaatakować jej dzieciątko, jak nie ta żmija Comborn? Ale na twarzy Izabeli de Montsalvy malowało się osłupienie zmieszane z niedowierzaniem: - To niemożliwe! Ona nie mogłaby zrobić czegoś takiego!

Nienawidzisz jej, bo kocha mojego syna. Ale ona go zawsze kochała.. i to nie jest jej wina. Nikt nie jest panem swego serca!

Katarzyna wzruszyła ramionami. Pochylona nad łóżkiem Sara nacierała dziecko i dmuchała w jego usta.

- Ona nienawidzi mnie tak, że gotowa jest na wszystko. Nie ma jeszcze godziny, jak próbowała zabić mnie! Gdyby nie Walter, leżałabym w głębi jakiegoś lochu w fortecy, z przetrąconym grzbietem. Mówi pani, że nie mogłaby nic takiego zrobić? Zrobiłaby jeszcze coś gorszego, żeby tylko wymazać wspomnienie o mnie z powierzchni ziemi i serca mego pana.

- Zamilcz! Zabraniam ci oskarżać Marię. W jej żyłach płynie ta sama krew, co w moich.

- Moje gratulacje! - rzekła gorzko Katarzyna. - Nigdy nie przypuszczałam, że mogłaby mi pani uwierzyć! Ale przysięgam, że dziś wieczorem opuści to miejsce. Jeśli nie ona, to ja! W gruncie rzeczy dodała z boleścią w głosie młoda kobieta - wolałaby pani, żeby teraz moje dziecko...

Krzyk Sary zabrzmiał jak odpowiedź: - Żyje! Oddycha!

W jednej chwili matka i babka rzuciły się zgodnie w stronę łóżka.

Mocne dłonie Sary sprawiły, że twarz dziecka straciła swe sine zabarwienie. Jego usteczka otwierały się, jak u ryby wyrzuconej na piasek.

Kończyny poruszały się słabiutko. Sara rzuciła przez ramię pod adresem Izabeli: - Niech pani nagrzeje pieluszki przy ogniu!

I babka posłuchała pospiesznie. Jej oczy były pełne łez, ale i światła: - Żyje! - bełkotała. - Boże mój! Bądź błogosławiony!

Katarzyna klęczała przy łóżku płacząc i śmiejąc się jednocześnie.

Michał szybko wracał do siebie, ale Sara klepała go nadal. Wreszcie przestało mu się to podobać, zrobił się jaskrawoczerwony, otworzył buzię i zaczął wrzeszczeć z wielkim przekonaniem. Katarzynie wydało się to najpiękniejszą muzyką, więc usiadłszy na piętach, słuchała jej w ekstazie.

Sara natomiast wzięła z rąk Izabeli gorące pieluszki, aby otulić nimi wierzgające ciałko. Katarzyna złapała w przelocie rękę przyjaciółki i przytulając do niej zalaną łzami twarz pokryła ją pocałunkami.

- Uratowałaś go! - chlipała. - Zwróciłaś mi go! Dziękuję! Och, dziękuję!

Sara spojrzała czule na młodą kobietę. Pochyliła się żywo, ucałowała jej czoło i zabrała rękę.

- No dobrze, dobrze - mamrotała. - Nie płacz. Już po wszystkim.

Pospiesznie skończyła opatulać Michała i podała go matce.

Katarzyna wzięła go w ramiona z głębokim uczuciem szczęścia. W samym środku jej jestestwa płonął gorący ogień. Było tak, jak gdyby życie z niej uleciało, a teraz wracało potężnymi, gorącymi falami. Pokrywała pocałunkami jasne, jedwabiste włoski, gdy ponad główką dziecka napotkała spojrzenie Izabeli. Stała wyprostowana z drugiej strony łóżka ze zwieszonymi ramionami i patrzyła na matkę i dziecko głodnym spojrzeniem, które sprawiło Katarzynie ból. Była zbyt szczęśliwa, by nie być szlachetna. Podała jej dziecko, pięknie się uśmiechając.

- Proszę! - powiedziała grzecznie.

Coś poruszyło się w zastygłej twarzy starszej pani. Wyciągnęła kochające ręce i spojrzała Katarzynie prosto w twarz. Jej usta otworzyły się, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk. Uśmiechnęła się niepewnie i przycisnąwszy dziecko do serca jak skarb, poszła powolutku, by usiąść przy kominku. Katarzyna przyglądała się przez chwilę tej ciemnej madonnie w czarnym woalu, schylonej nad jasnym, gaworzącym dzieciątkiem, potem odwróciła się na pięcie i nie zajmując się już dłużej Izabelą, zerwała z siebie przemoczoną suknię, po czym nałożyła inną. Była to suknia z zielonej wełny, przyozdobiona kokardami z czarnego aksamitu, którą miała na sobie w dniu ślubu. Poprawiła suknię, przeczesała się, przygładziła warkocze i zwinęła je w koronę wokół głowy. Następnie włożyła płaszcz i otuliła się nim. Sara, nie mówiąc ani słowa, przyglądała się jej. Kiedy Katarzyna była gotowa, Cyganka zapytała: - Dokąd idziesz?

- Raz na zawsze uregulować rachunki. To, co zdarzyło się dziś, nie może się więcej powtórzyć.

Sara przesunęła wzrok na Izabelę, znów wróciła do Katarzyny i zniżyła głos.

- Z kim chcesz regulować rachunki? Z tą dziewczyną?

- Nie. Wystarczy ją przegonić. Muszę porozmawiać z Arnoldem.

Musi się dowiedzieć, co zdarzyło się Michałowi i mnie. Myślę, że tym razem zgodzi się mnie posłuchać. Chyba że znów ucieknie przede mną, tak jak to czynił przez ostatnie dni.

Niepokój przebijający z głosu Katarzyny poruszył Sarę. Ujęła młodą kobietę za ramiona, przycisnęła ją do siebie na chwilę, tak że Katarzyna czuła mocne, równe uderzenia serca swej wiernej przyjaciółki. Na krótką chwilę oparła czoło w zagłębieniu jej ramienia.

- Już nic nie wiem, Saro! Co mam o tym myśleć? W co mam wierzyć? Stał się taki dziwny w ostatnich czasach. Co mu zrobiłam takiego? Czemu ode mnie ucieka?

- Wydaje mi się, że nie tylko od ciebie.

- Nie. Ale ucieka przede wszystkim ode mnie. Zbyt mocno go kocham, by nie odczuwać tego całym ciałem. I dlaczego, dlaczego?

Sara milczała jakiś czas. Ponad głową Katarzyny uniosła twarz pełną współczucia. Przycisnęła mocno usta do delikatnej skóry jej skroni.

Westchnęła.

- Może nie od ciebie ucieka. Widzisz, zdarza się, że mężczyzna ucieka od siebie samego. I to jest o wiele gorsze!

Rozdział czternasty

Przeciwniczka

Łaźnia w Carlat była archaiczna i prymitywna. Nie wytrzymywała porównania z obszernymi, malowanymi salami, obwieszonymi haftowanymi tkaninami, w których mieszkańcy pałacu Burbonów kąpali się w kadziach z polerowanej cyny czy cyzelowanego srebra. Tutaj było tylko jedno pomieszczenie z kamienną kadzią w środku. Obok kadzi znajdował się duży kocioł z wodą, którą podgrzewano na żelaznym trójnogu, umieszczonym pod otworem wentylacyjnym. W drugim kącie zwykła drewniana deska służyła jako stolik do masażu. Rowek wyżłobiony w ziemi aż do otworu w murze zapewniał odpływ wody. W pomieszczeniu panował półmrok. Schodziło się do niego po trzech schodkach wykutych bezpośrednio w skale i tylko jedna lampka ukryta za żelaznym okratowaniem oświetlała izbę.