Czuła, jak pod jej policzkiem bije jego serce uwięzione w stalowej skorupie. Biło prędko, głucho i potężnie, uderzając w przyspieszonym rytmie. Czy jest możliwe, żeby to serce, na którym tyle razy układała się do snu, już dla niej nie biło? Rozdzierający ból jej własnego serca wprawił ją w przerażenie. Katarzyna chciała mocniej jeszcze objąć Arnolda, ale on łagodnie rozsunął jej ramiona i odsunął się na pewną odległość.

- Po co próbować wskrzesić to, co już nie istnieje? Nie mogę nic na to poradzić i ty także nie. . Nie jesteśmy dla siebie stworzeni. A teraz posłuchaj, co mówię. To są moje ostatnie słowa. Nie porzucam tej fortecy.

Kazałem uprzedzić Bernarda, prosząc go, by mnie zwolnił ze stanowiska i przysłał natychmiast jakiegoś kapitana... Gdy tylko on tu nadjedzie... a na pewno nastąpi to wkrótce, wyjeżdżam. Tobie zostawiam syna, nazwisko i matkę.

- Wszystko to, co cię krępuje! - krzyknęła Katarzyna, którą na powrót ogarnął gniew, zmieszany z okrutnym rozczarowaniem. - Ale nie będziesz w stanie mnie zatrzymać ani ty, ani twoi ludzie. Gdy tylko się odwrócisz na pięcie, wyjadę. . a nazwisko de Montsalvy będzie błyszczeć w herbarzu Burgundii, słyszysz? Burgundii! Nauczę Michała nienawiści do Armaniaków, zrobię z niego pazia księcia Filipa, żołnierza Burgundii, który nie będzie znał innego pana niż wielki książę Zachodu!

- Nawet gdy mnie nie stanie, będę umiał ci to uniemożliwić! warknął Montsalvy.

- Nikt nigdy nie uniemożliwił mi niczego, co miałam ochotę zrobić!

Nawet Filip Burgundzki... a on był potężniejszy niż ty!

- Straże!

I nagle małżonkowie stojący naprzeciwko siebie byli już tylko dwójką wrogów. Przybiegli dwaj strażnicy. Arnold wskazał im kobietę, która pobladła i z zaciśniętymi zębami starała się opanować swój ból i wściekłość, oparłszy się o blanki.

- Zaprowadzić panią de Montsalvy do pokoju. Nie wolno jej wychodzić z niego pod żadnym pretekstem. Pilnujcie jej dobrze, to rozkaz.

Odpowiadacie za nią głową. Postawcie dwóch ludzi pod jej drzwiami, a trzeciego w jej pokoju. Gdy będzie się udawać do mojej matki, ktoś musi za nią iść, ale nie ma prawa udać się nigdzie indziej. Jej służąca, Sara, jak również mężczyzna o imieniu Walter mają mieć do niej wolny dostęp. A teraz odejść! I poproście pana de Cabanes'a, żeby przyszedł do mnie na rozmowę. - Następnie zwrócił się do Katarzyny: - Jest mi przykro, że muszę tak surowo postąpić z panią, ale sama pani mnie do tego zmusiła...

chyba że da mi pani słowo, iż nie będzie próbować ucieczki.

- Takiego słowa nie dam nigdy. Zamknij mnie, panie, to będzie godne ukoronowanie całego pańskiego postępowania wobec mnie.

Bardzo sztywno, z głową wysoko uniesioną, zrobiła półobrót i bez słowa i bez spojrzenia skierowała się ku schodom, a za nią straże.

Wszystkie jej ruchy były automatyczne. Szła jak we śnie, umysł jej był zamglony, oczy ją piekły, a głowa ciążyła. Miała dziwne wrażenie, że jest skazana na śmierć, że wykonano już egzekucję, a mimo to schodzi po schodach ze swego szafotu. . Ogrom katastrofy, która ją dotknęła, był taki, że nie mogła ogarnąć jej umysłem. Oszołomiona, wiedziała jednak, że to błogosławione osłupienie skończy się niebawem, a cierpienie będzie tym żywsze. Na razie gniew, oburzenie i pewien niesmak dołączyły się do tego i w pewnym sensie łagodziły.

Przekraczając próg swego pokoju, zatrzymała się. Sara, stojąca obok kołyski Michała, odwróciła się i na widok bladej Katarzyny stojącej w drzwiach między dwoma żołnierzami krzyknęła i podbiegła do niej: - Katarzyno! Na rany Chrystusa. .

Młoda kobieta otworzyła usta, by coś powiedzieć, wyciągnęła ramiona w żałosnym, błagalnym geście...

Umysł ogarnęła fala gorąca...

Nagle zrobiło jej się duszno... W jej głowie wszystko płonęło.

Wreszcie poczuła przeszywający ból i ze słabym okrzykiem padła u stóp Sary w straszliwym ataku nerwowym. Z oczami wywróconymi do góry, zgrzytając zębami i tocząc pianę z ust, poruszała spazmatycznie rękami i nogami, a na koniec potoczyła się po kamiennych płytach podłogi ku wielkiemu przerażeniu żołnierzy, którzy zapominając o swej misji, uciekli w popłochu. Nie usłyszała krzyku przerażenia Sary, nie widziała Waltera, który wpadł do pokoju, ani innych służących, którzy przybiegli na pomoc... Zmagała się z tak straszliwym cierpieniem fizycznym, że świadomość ją opuściła i przynajmniej na chwilę zapomniała o swojej miłości.

Był to może wyraz miłosierdzia bożego, ale próbując ratować Katarzynę, Sara pomyślała, że jej prawdziwa męka dopiero się zaczęła.

Rozdział piętnasty

Sztylet Montsalvych

Jak długo Katarzyna pogrążona była w nieświadomej przepaści, w czarnych wodach lęku i strachu, zmagając się z szaleństwem? Nawet Sara przykuta do wezgłowia tej, która była jej droższa niż własne życie - nie umiałaby odpowiedzieć na to pytanie. Cyganka przypomniała sobie ten potworny wieczór, kiedy zbuntowany Paryż szalał i kiedy Barnaba przyszedł po nią, aby zechciała udzielić pomocy nieprzytomnemu dziecku.

Miała w pamięci to bezwładne ciałko, jeszcze po dziecinnemu chude, małą bladą twarzyczkę, którą okalała gęstwina wspaniałych włosów, i tragicznie szklany wzrok... Walczyła dzień i noc, bez wytchnienia, by wydrzeć to dziecko śmierci i obłędowi. Był to ten wieczór, kiedy Katarzyna próbowała uratować Michała de Montsalvy'ego i kiedy jej ojciec zapłacił życiem za szaleńczą szlachetność córki. Czy teraz znów wszystko się zaczyna od nowa? Czy Katarzyna musi zmagać się ze śmiercią zarówno wtedy, gdy rodzina Montsalvych wchodzi w jej życie, jak i wtedy, kiedy z niego odchodzi? I czy teraz ta młoda kobieta, zraniona i wstrząśnięta do głębi, zdoła stawić opór załamaniu?

Jednakowoż Katarzyna wydobywała się czasem zza mgieł gorączki na powierzchnię świadomości. Rozpoznawała Sarę, a także wysoką, czarną postać, która stała niczym posąg przy kolumience jej łóżka, czarną postać, która nigdy nie odzywała się ani słowem i patrząc na nią, płakała. I to zdumiewało Katarzynę najbardziej. Czemu pani de Montsalvy płakała przy jej łóżku? Czy naprawdę Katarzyna już umarła i zaraz ją pochowają? Ta myśl wydała się jej kojąca i łagodna, jak łyk chłodnej wody. A potem znów gorączka obejmowała ją w swe władanie i kobieta zapadała w niebyt.

W rzeczywistości tylko pięć dni upłynęło między okrutną sceną na galerii i chwilą, gdy Katarzyna ostatecznie odzyskała świadomość.

Otworzyła oczy, by ujrzeć przez otwarte okno wspaniałe słońce i błękitne niebo. Jakaś ręka dotknęła jej czoła i rzeczy stały się takie, jakimi były zawsze. Izabela de Montsalvy stała w nogach łóżka w swym czarnym stroju.

- Gorączka spadła - odezwał się u wezgłowia głos Sary, w którym dźwięczała radość.

- Bogu niech będą dzięki! - odparła czarna postać, która nachyliła się nad łóżkiem.

Wówczas zdarzyła się rzecz nieprawdopodobna, niezrozumiała: Izabela ujęła bezwładną rękę Katarzyny leżącą na prześcieradle i przycisnęła ją do ust. Następnie odwróciła się i odeszła na bok, jakby się obawiała, że jej widok zrani chorą. Przez chwilę Katarzyna wdychała z rozkoszą powietrze, syciła oczy złotymi promieniami słońca, a uszy gaworzeniem Michała, który w kołysce witał po swojemu piękno dnia i wymachiwał rączkami przypominającymi małe, różowe ptaszki... Jakie to wszystko było piękne i miłe!

Nagle wróciła jej świadomość rzeczy. Zalała ją fala bólu. Uczyniła straszliwy wysiłek, by się unieść, lecz natychmiast odezwała się Sara: - Leż spokojnie, jesteś zbyt słaba. .

- Arnold! - wybełkotała. - Arnold! Gdzie on jest? Och, przypominam sobie wszystko! Nie kocha mnie już... nigdy mnie nie kochał... Kocha tamtą!

Jej głos zabrzmiał ostro, więc Izabela de Montsalvy, obawiając się nawrotu choroby, podeszła do niej. Ujęła przezroczystą dłoń, która trzepotała teraz jak oszalały ptak.

- Uspokój się, moje dziecko... Nie wolno ci myśleć, nie wolno ci mówić. Pomyśl o sobie, o małym.

Ale Katarzyna wczepiła się w jej rękę i zaczerpnęła z niej tyle siły, że zdołała się nieco podnieść. Spomiędzy splątanych włosów chorej wyzierała szczupła twarz z czerwonymi wypiekami na policzkach i nienaturalnie błyszczącymi oczami. - Wyjechał, prawda? Proszę mi powiedzieć, błagam. Wyjechał?

Och... i cóż z tego. - Rozluźniła nieco uścisk i opadła znów na poduszki. Proszę mi nie odpowiadać - dodała z taką boleścią, że serce się ściskało. Wiem, że wyjechał! Czuję to po pustce, jaka tu panuje... Wyjechał... z nią!

- Tak - wyszeptała Sara. - Wyjechał wczoraj.

Katarzyna nie odpowiedziała. Starała się z całych swoich nadwątlonych sił powstrzymać łkanie, które by ją wyczerpało. Zamknęła oczy.

- Za dużo tu światła, Saro - wyszeptała. - Razi mnie. Czemu to słońce tak świeci? Ono też jest moim wrogiem. .

Słońce oślepiało ją nawet przez zamknięte powieki. Widziała, jak oświetla dwoje jeźdźców, nad których głowami tak rozśpiewały się ptaki, że nawet tętent kopyt nie mógł ich zagłuszyć. Ale ona słyszała i te konie. .

Jeźdźcy odjeżdżali daleko, uciekali jak złoczyńcy, by ukryć swoje przeklęte, kradzione szczęście, a tętent koni o kamienie na drodze odbijał się echem w obolałej jeszcze głowie młodej kobiety. Sara zobaczyła, że Katarzyna skrzyżowała ręce, które w ciągu tych kilku dni stały się przezroczyste, i ścisnęła nimi okolice serca, jak gdyby chciała wyrwać to serce z piersi. Sara nie mogła jednak wiedzieć, że złamane serce tak boli!

Gorący oddech Katarzyny wypełniał cały pokój niczym oddech długodystansowca, który zakończył właśnie bieg. Sara usłyszała jej szept: - Tak bardzo chciałabym go zobaczyć... tylko jeszcze jeden raz!

Usłyszeć jeszcze jego głos.. jeszcze raz poczuć jego usta na moim policzku i umrzeć! Tylko jeden jedyny raz...

Ta nieszczęsna dziecina, zmagająca się z bólem większym, niż mogła wytrzymać, była taka słaba, tak nieszczęsna w swej pokornej modlitwie, że Sara padła obok niej, otoczyła ją ramionami i przycisnęła swój policzek do jej policzka.

- Moje maleństwo... Nie dręcz się tak! Staraj się wyzdrowieć, dla dziecka... dla mnie też! Co twoja Sara zrobiłaby bez ciebie? Jest jeszcze tyle rzeczy na świecie, tyle radości. Życie się jeszcze nie kończy.

- Moim życiem był on...

Nigdy wierność danemu słowu tak Sarze nie ciążyła. Umierała z ochoty, by opowiedzieć to, co widziała przez pięć dni i pięć nocy: tego mężczyznę przygniecionego bólem, który stał godzinami w oknie, trwając bez ruchu poza zasięgiem wzroku chorej, z suchymi oczami, splecionymi rękami, bez jedzenia i bez picia.. dopóty, dopóki niebezpieczeństwo nie zostało oddalone. Dopiero gdy lekarz wezwany z Aurillac oświadczył, że będzie żyła, Arnold wstał i nie odwracając się, opuścił pokój. Godzinę później, w blasku krwawego zmierzchu, opuścił zamek, prowadząc na wodzy drugiego konia, na którym jechała szczelnie otulona Maria de Comborn. Powierzywszy Katarzynę opiece teściowej, Sara udała się do Czarnej Wieży, by zobaczyć odjeżdżających. Ani razu Arnold nie odwrócił się, zjeżdżając ze stromej ścieżki, do tej, którą zabierał ze sobą, a która z opuszczoną głową przypominała bardziej więźniarkę niż kobietę szczęśliwą... Ale Sara nie mogła o tym wszystkim powiedzieć Katarzynie, nie wolno było bowiem dopuścić do tego, by takie cierpienie okazało się daremne.

Obie kobiety pozostały razem długo, obejmując się ciasno i płacząc.

Katarzyna znajdowała ukojenie w płaczu. Jej rozgoryczenie jak gdyby rozpływało się we łzach, a rana się zabliźniała. Macierzyńska czułość Sary również miała właściwości kojące. Przytulona do jej szerokiej piersi, Katarzyna czuła się bezpiecznie, jak mała łódka rybacka pozbawiona masztu, która cudem znalazła przystań.

- Saro - powiedziała Katarzyna po chwili - kiedy będę się już zupełnie dobrze czuła, wrócimy do domu, do Dijon!

Cyganka nie odpowiedziała. Zresztą na podwórzu rozległy się dziwne dźwięki. Była to muzyka ostra, przenikliwa i natarczywa, która pachniała mgłą i deszczem. Nie przypominała niczego, żadnego z rodzajów muzyki znanych Katarzynie. Były to dźwięki nosowe i wojownicze. Drażniły nerwy, a jednak był w tym pewien rodzaj witalności. Katarzyna mimo woli nastawiła uszu.

- Co to jest? - spytała. - Można by rzec, że to cabrette, takie jak te, na których grał ten nieszczęsny Stefan w Montsalvy.

Ta nazwa z trudem przeszła jej przez usta. Głos uwiązł jej w gardle.

Wówczas Sara, zgadując, co czuła Katarzyna, pospieszyła z odpowiedzią: - To nie są cabrette, ale przypominają je rzeczywiście. Szkoci, którzy na tym grają, nazywają ten instrument kobzą. Jest to coś w rodzaju skórzanej sakwy, z której wychodzi kilka rurek, a muzycy w nie dmą. Ich dźwięk jest dziwny, ale można się do niego przyzwyczaić. Bardziej niż do wyglądu Szkotów. Walczą z gołymi nogami, ubrani w dziwaczne, krótkie, kolorowe spódniczki.