Ciszę nocną przerwało wycie wilczycy. Był to okres godów i zwierzę wzywało swego samca. Katarzyna zadrżała. Dla niej skończył się czas miłości. . Został tylko obowiązek, surowy, zimny - jako jedyne zajęcie dla serca, które nazajutrz będzie już tylko popiołem.

Zestarzeje się, tak jak ta kobieta szlochająca obok bezgłośnie. Będzie całe życie sama, przywiązana do dziecka, które pewnego dnia odejdzie; sama aż do chwili, kiedy dla niej również nadejdzie czas odpoczynku.

Nagle ogarnęła ją bezmierna litość dla tej starej kobiety, która krok po kroku przeszła przez straszliwą drogę krzyżową i jeszcze nie dotarła do samego końca. Kiedy była jeszcze młoda, umarł jej mąż, później przeżyła straszną śmierć Michała, najczulszego i najłagodniejszego z synów, jej ulubieńca. A teraz ta potworna historia! Wszystkie cierpienia pozostawiły na jej twarzy głębokie zmarszczki. Czy serce kobiety mogło to wytrzymać, nie tracąc odwagi i nie pękając z bólu?

Spokojnie podeszła do starszej pani i położyła nieśmiało rękę na jej ramieniu. Uniosły się ku niej wypłowiałe oczy poczerwieniałe od łez, patrzące żałośnie. Katarzyna przełknęła ślinę, natężyła głos, nagle ochrypły, ale wydobyła z siebie tylko szept: - Został pani jeszcze mały Michał - rzekła cichutko - I... ja, jeśli pani zechce. Nie umiem ładnie mówić i wiem, że nigdy mnie pani nie lubiła. A mimo to... jestem gotowa okazać pani największy szacunek, największą czułość, której nie będę mogła dać już jemu...

Przeliczyła się ze swymi siłami. Wybuchła rozpaczą. Uklękła przed starszą kobietą, ukryła głowę na jej kolanach, zaciskając palce na jej czarnej sukni. Ale Izabela de Montsalvy już otaczała ją swymi ramionami i przyciskała do siebie.

Wstrząśnięta Katarzyna poczuła na czole gorące łzy starej kobiety.

- Moja córko! - wyjąkała starsza pani. - Będziesz moją córką!

Długo pozostawały tak objęte, zbliżone wspólnym nieszczęściem, jakby nie mogła ich zbliżyć żadna chwała czy duma. Gdzieś się podziała tego wieczoru pogarda, jaką Izabela żywiła dla skromnego sklepiku Gauchera Legoixa! Ból matki i ból kobiety połączyły się w jedno, a przelane łzy zniosły wszelkie bariery i scementowały je głęboką czułością.

W odległym lesie znów zawyła wilczyca. Ramiona Izabeli zacisnęły się mocniej na ramionach Katarzyny, która zaczęła drżeć na całym ciele.

- Wilki! - szepnęła boleśnie Katarzyna. - Czy tylko wilki mają prawo kochać?

Rozdział szesnasty

Opustoszała droga

Wzdłuż drogi opadającej od zamku do miasteczka Szkoci Kennedy'ego i żołnierze tworzyli szpaler. Lekki wietrzyk poruszał piórami czapek i barwnymi pelerynkami cudzoziemców. Słońce stało już wysoko na niebie, rzucając blaski na zbroję i broń. Wszystko to mogłoby stanowić oprawę jakiejś uroczystości, jednak napięte twarze uczestników były poważne, a w dole, ze spiczastej dzwonnicy z szarego granitu, dochodził dźwięk dzwonów.

Katarzyna zesztywniała. Przekroczyła właśnie progi zamku, podtrzymując jednym ramieniem matkę Arnolda. W tych ostatnich chwilach, kiedy mogła go jeszcze widzieć, chciała być dzielna. Powinien być z niej dumny, ten, który - opuszczając świat - zostawiał na jej słabych barkach tak ciężkie brzemię. Odważnie uniosła podbródek, zacisnęła zęby, żeby nie dzwoniły. Izabela zachwiała się, wyczerpana, bezsilna. Katarzyna podtrzymała ją mocnym ramieniem.

- Odwagi, matko - szepnęła. - Musisz ją mieć.. dla niego!

Starsza pani zdobyła się na heroiczny wysiłek, mocniej zacisnęła rękę na ramieniu Katarzyny i wyprostowała się. Dwie czarne postaci szły przed siebie w olśniewającym porannym słońcu, a wokoło dym ulatywał z chat, rozlegał się śpiew ptaków, nieświadomych, w jakim dramacie uczestniczą.

Za obydwiema kobietami szli: Kennedy, wsparty na wielkim mieczu, stary Cabanes o lasce, a dalej Walter i Sara. Ich twarze były jak wykute z kamienia. Nie rozlegał się żaden dźwięk. W przerwach między uderzeniami dzwonu można było dosłyszeć uderzenia serc. Brakowało tylko Fortunata. Biedny chłopiec nie mógł znieść widoku tego, co miało nastąpić. Zamknął się w samotności, by płakać.

W miarę jak orszak zbliżał się do kościoła, Katarzyna rozróżniała coraz więcej osób w tłumie wieśniaków. Tłoczyli się bojaźliwie, jednakowoż w stosownej odległości od domu bożego, który stał się nieczysty. Trzeba było palić kadzidło i wszystko skrapiać wodą święconą, żeby zmyć ze świętego miejsca obecność trędowatych. Zebrani, kobiety i mężczyźni, dzieci i starcy, klęczeli w przydrożnym pyle z opuszczonymi głowami, śpiewając półgłosem żałobne kantyczki. Stanowiło to posępny akompaniament, kontrapunkt do tego żałobnego dzwonu, który nie przestawał uderzać.

- Mój Boże! - wyszeptała Izabela. - Boże! Daj mi siłę!

Pod szczelną woalką, identyczną, jaką miała ona sama, Katarzyna domyślała się łez. Musiała też walczyć, by powstrzymać swoje.

Przyspieszyła kroku, okrążyła kościół i przeszła przez starą bramę. Nawet nie spojrzała na klęczących wieśniaków. Budzili w niej odrazę i gniew swoim strachem. Nie chciała ich widzieć, lecz oni zerkali do góry, starając się zobaczyć, czy istotnie była taka piękna, jak mówiono. A ona szła tak, jakby ciągnęła za sobą, w fałdach czarnej sukni, ból całego świata.

Kościół był nieduży, Katarzynie wydawał się jednak długim tunelem, w którego głębi połyskiwały żółte światła. Na ołtarzu płonęły świece, a stary proboszcz w czarnym, pogrzebowym ornacie oczekiwał ich, stojąc tyłem do tabernakulum. Przed nim, na dole schodków, klęczał ubrany na czarno mężczyzna. Serce Katarzyny stanęło na chwilę, a potem zaczęło bić jak oszalałe. Ścisnęła złączone ręce Izabeli tak mocno, że starsza pani jęknęła. Powoli poprowadziła ją do ławki, posadziła i wyprostowała się, zmuszając się do tego, by spojrzeć na klęczącego mężczyznę.

Czy Arnold poczuł na sobie to ciężkie spojrzenie? Odwrócił się nieznacznie. Katarzyna zobaczyła jego wyniosły profil. Czy odwróci się całkowicie i spojrzy na nią? Nie... Przeniósł wzrok na ołtarz. Zapewne nie chciał, by opuściła go odwaga.

- Mój ukochany! - wyszeptała cichutko Katarzyna. - Mój biedny, najdroższy!

Złamany głos księdza wzniósł się teraz wyżej, kruchy i żałosny, a zakrystianin - blady wieśniak o niezręcznych ruchach - ustawiał świece po obu stronach Arnolda.

Jak w potwornym śnie, Katarzyna śledziła mszę pogrzebową w intencji tego, który umarł za życia, nie widząc nic i nie słysząc. Arnold de Montsalvy za chwilę przestanie istnieć, i to tak niezawodnie, jakby ręka kata odcięła mu głowę. Będzie już tylko anonimową istotą, zamkniętą w leprozorium, istotą jeszcze żyjącą, ale bezimienną, wyzutą z ludzkich praw - odrobiną cierpiącego ciała zamkniętą za drzwiami, które otwierać się będą tylko dla niego. A ona... ona zostanie wdową! Poczuła wzbierający bunt. Miała ochotę przerwać tę bluźnierczą mszę i wyrwać stąd uwielbianego mężczyznę, jak niegdyś próbowała wyrwać jego brata, Michała, z rąk paryskiej tłuszczy. Tak, o to chodziło... podbiec do niego, wziąć go za rękę i uciec! Ale brakowało tu wesołego sprytu Landry'ego i zdrowego rozsądku Barnaby. Nikt jej nie pomoże, nikt jej nie zrozumie...

A może Walter? Ale olbrzym został przed kościołem, do którego nie wchodził nigdy, w zbitym tłumie wieśniaków. Arnold i ona nigdy nie byliby w stanie przejść przez ten żywy mur... A zresztą, czy zgodziłby się pójść za nią, on, który użył całej swej miłości, by ją uchronić od siebie samego?

Świadomość własnej słabości o mało nie zniszczyła odwagi Katarzyny. Do oczu napłynęły jej palące łzy. Dziecinnym gestem wyciągnęła przed siebie rękę i przyjrzała się jej ze zgrozą, jak gdyby miała do niej pretensje, że jest taka słaba. To były ręce, które nie umiały zatrzymać miłości, które nie umiały odgadnąć z ciała ukochanego oznak straszliwej choroby, która go dopadła zapewne w tym odrażającym więzieniu La Tremoille'a.

La Tremoille! Potężna postać grubego szambelana, która stanęła przed nią jak żywa, obudziła w Katarzynie pragnienie zemsty. Nie wiedziała, jak długo zdoła opierać się bólowi miłości, ale człowiek, który był przyczyną wszystkich nieszczęść, który prześladował ich z niezłomną, głupią nienawiścią, zapłaci za to! Musi zapłacić, i to bardzo drogo, aby Montsalvy mogło wrócić do życia, żeby Michał miał jakąś przyszłość, a ona sama mogła umrzeć spokojnie.

- Przysięgam ci - rzekła, zaciskając zęby. - Przysięgam, że cię pomszczę! Przed Bogiem, który mnie słyszy, ślubuję uroczyście!

Msza była skończona. Teraz ksiądz czytał rozgrzeszenie. Obłoki kadzidlanego dymu spowijały głowę klęczącego mężczyzny, który dla wszystkich przestał żyć. Następnie pokropiono go wodą święconą i otrzymał ostatnie błogosławieństwo. Nagle serce Katarzyny ścisnęło się z bólu. Pod sczerniałym sklepieniem rozległ się głos Arnolda. Śpiewał!

- Panie, w swej nieskończonej dobroci, zmiłuj się nade mną! Twoja bezbrzeżna łaska niech oczyści moje występki. Obmyj mnie, obmyj mnie z nieprawości, oczyść mnie z grzechu, znam bowiem mój błąd i mój grzech jest zawsze przede mną! Odwróć się od moich błędów...

Nigdy jeszcze nie słyszała, jak Arnold śpiewa. Jego głos, poważny i głęboki, był uderzająco piękny i wzruszający. Było to rozpaczliwe pożegnanie z życiem śpiewane przez mężczyznę, który kochał ją namiętnie... W uszach Katarzyny rozszalała się burza. Poczuła, że ogarniają ją mdłości. Miała wrażenie, że za chwilę zemdleje, więc wczepiła się w ławkę z ciosanego, nieheblowanego drewna tak, że drzazga weszła jej w palec. Ból sprawił, że oprzytomniała... Obok niej matka Arnolda szlochała bez opamiętania, klęcząc na gołych kamieniach posadzki.

Katarzyna widziała wszystko jak za mgłą. Łzy i czarna woalka odcięły ją od wszystkiego podwójną zasłoną. Raczej odgadywała, niż widziała sylwetkę Arnolda, który wstał z klęczek i, śpiewając, podążył teraz sam do wyjścia. Wtedy zerwała woalkę, odsłaniając przed odchodzącym mężczyzną swoją lśniącą od łez twarz jak ostatni podarunek.

Dzisiaj nie opadał na nią żaden złoty kosmyk, okalał ją tylko czarny czub czepca. Arnold tak był zafascynowany widokiem tej czystej, szczupłej twarzy i rozszerzonymi oczami, że zatrzymał się mimo woli. Śpiew zamarł mu na ustach. Jego oczy po raz ostatni zatopiły się w tych ukochanych, zalanych łzami oczach, ale nie powiedział nic. Stał tak blisko, że Katarzyna słyszała jego przyspieszony oddech... Zrobił krok, chcąc przejść obok niej, i wtedy rozwinęła węzełek, który niosła od zamku. Po ubogiej, zniszczonej posadzce kościoła rozlał się złocisty potok, lśniący, jedwabisty i podpłynął aż do stóp Arnolda - włosy Katarzyny, olśniewająca szata, z której była taka dumna... O świcie tego żałobnego dnia bezlitośnie obcięła je tym samym sztyletem, którym Arnold zabił Marię de Comborn.

Arnold zbladł i zachwiał się. Łza potoczyła się po jego policzku i znikła. Zamknął oczy. Katarzyna pomyślała, że Arnold upadnie za chwilę.

Ale nie! Powoli przykląkł na jedno kolano, podniósł obydwiema rękami całą tę złocistą masę włosów i przyciskając ją jak skarb, powstał i ruszył, nie oglądając się za siebie, w stronę drzwi. Kiedy pojawił się w światłości dnia, słońce rozzłociło jeszcze bardziej to żniwo miłości, które niósł w ramionach. Przerażeni chłopi cofnęli się, ale on ich nie widział. Z uśmiechem na ustach i oczami wzniesionymi ku błękitnemu niebu szedł przed siebie, nie widząc nawet mnicha w brązowej szacie, który czekał na niego. Mnich trzymał czerwoną pelerynkę i szarą szatę naznaczoną czerwonym sercem, a także kołatkę. Od tej chwili miał to być ubiór trędowatego dla Arnolda, już bez błyszczącego miecza, bez okazałych szat, nic, tylko ten nędzny ubiór i kołatka, która z daleka ostrzegała, że zbliża się trędowaty.

Dzwony kościelne rozdzwoniły się ponownie...

Katarzyna, zapominając o Izabeli, wlokła się raczej, niż szła. Dotarła do wrót i wczepiła się we framugę... Nogi pod nią dygotały, czuła, że słabną, ale jakaś mocna ręka podtrzymała ją w ostatniej chwili.

- Niech pani wytrzyma, pani Katarzyno! - odezwał się ochrypły głos Waltera. - Nie przy tych ludziach!

Ale ona także nic nie widziała - tylko tę czarną postać, która oddalała się ze słonecznym skarbem w rękach. Z murów obronnych rozległa się trąbka, która chciała zagłuszyć posępny dźwięk dzwonów. I natychmiast wzdłuż pasma skał rozpoczęły swój smutny i powolny śpiew kobzy. To było ostatnie pożegnanie, jakie Kennedy odgrywał swemu towarzyszowi broni.

Tam, w oddali, Arnold dołączył już do mnicha. Zew kobzy kazał mu odwrócić się jeszcze raz. Spojrzał na miasteczko, na zamek dumnie rozłożony na skałach, a potem na szarą, żałosną twarz benedyktyna.

- Żegnaj, życie - wyszeptał. - Żegnaj, miłości!

- Mój synu - rzekł łagodnie mnich. - Pomyśl o Bogu!