Szybki jak błyskawica skoczył na jednego z żołnierzy. I znów sztylet zatopił się w krtani.

Wokół Normandczyka leżały trzy trupy. Wysoki łucznik dogorywał.

Ogromna czerwona plama rozlewała się na jego zielonej tunice. Jednak dziewczyna, którą trzymał, już nie krzyczała. Ręce Anglika, konwulsyjnie zaciskające się na jej szyi, udusiły ją. Druga natomiast żyła. Wciąż jeszcze przywiązana, czekała spokojnie na uwolnienie z więzów. Katarzyna usłyszała, że dziewczyna coś mówi, ale nie zrozumiała sensu słów. Suknia na niej była tak sponiewierana, że wisiała wokół bioder w strzępach. Tylko włosy barwy dojrzałej pszenicy pokrywały jej ramiona i pełną szyję, ale wydawało się, że nie dba o swoją nagość. Zdumiona Katarzyna zobaczyła, że dziewczyna podeszła do Normandczyka i przylgnęła do niego tak, że ich usta się zetknęły.

- Och! - rzekła Sara osłupiała. - Tego już za wiele!

- Czemu? - zapytała Katarzyna. - Każdy dziękuje tak, jak może.

- Oczywiście, ale popatrz na nich... popatrz na tę dziewczynę: dalibóg, ona mu się oddaje!

Była to prawda. Katarzyna mimo woli zmarszczyła brwi. Blondynka była piękna; jej różowe ciało miało w sobie czystość i gładkość marmuru, a widząc, jak ręce mężczyzny otaczają biodra dziewczyny, Katarzyna poczuła ucisk w gardle. Jednak zganiła siebie samą za ten odruch. Olbrzym odsunął po prostu tę, którą uratował, złożył przelotny pocałunek na czubku jej nosa i nie oglądając się, wskoczył do rzeki. Katarzyna usłyszała wołanie opuszczonej kobiety, dostrzegła niedorzeczny ruch jej ramion, jak gdyby próbowała zatrzymać przy sobie odpływającego mężczyznę. Po chwili ramiona jej opadły i dziewczyna zniknęła za drzewami.

- Ruszajmy! - rzekła Sara, pchnąwszy łódkę w nurt rzeki.

Walter pojawił się na pokładzie wilgotny i zadyszany. Rzucił w stronę Katarzyny uśmiech, który odsłonił jego białe zęby.

- Już po wszystkim. Możemy odpływać.

Ale Sarę świerzbił język. Nie mogła się powstrzymać, by nie powiedzieć tego, co chciała.

- Brawo - rzekła ironicznie. - Czemu to nie wziąłeś daru, jaki ci ofiarowano?

Mężczyzna patrzył wciąż na Katarzynę i to jej właśnie, choć o nic nie pytała, odpowiedział: - Żebyście nie musiały, panie, czekać.

- A gdyby nie to? - spytała młoda kobieta.

- Gdyby nie to... czemu nie? Trzeba brać to, co życie ofiarowuje, jeśli nam coś ofiarowuje.

- Cudownie! - krzyknęła urażona Sara. - Myślę, że te cztery trupy nie zawadzałyby ci w niczym.

Tym razem Walter Malencontre raczył się zwrócić bezpośrednio do niej. Spojrzał na Sarę poważnie i twardo.

- Miłość jest siostrą śmierci. W tych okrutnych czasach to jedyne rzeczy, które się liczą naprawdę.

Objął ponownie kierowanie i łódź znowu ślizgała się pod zielonym dachem z drzew. Jakiś czas płynęli w milczeniu. Przytulone do siebie kobiety wydawały się zatopione w myślach. Ale Katarzyna chciała jeszcze coś wiedzieć. Odwróciła się.

- Przed chwilą - rzekła - gdy Anglicy rzucili się na ciebie, krzyknąłeś... coś w rodzaju wezwania, imienia!

- Tak było. Starzy wojownicy, którzy przybyli z Północy łabędzim szlakiem, a których krew płynie w moich żyłach, wydawali ten okrzyk, gdy zaczynała się walka.

- A przecież nie jesteś rycerzem i nawet nie żołnierzem - zauważyła młoda kobieta z bezwiednym lekceważeniem, które nie uszło uwagi drwala.

- Czy moja krew jest z tego powodu mniej czysta? Nie wszyscy synowie starożytnych królów morza mieszkają w pałacach i wiem o niejednym szlachcicu, którego przodkowie jęczeli pod knutami wikingów.

Ja wywodzę się od wielkiego wodza imieniem Żelaznoboki - dodał, waląc się kułakiem w pierś, która zahuczała jak bęben - I mam prawo wzywać Odyna w godzinie bitewnej!

- Odyna?

- Boga wojny! Mówiłem, że nie jestem chrześcijaninem. Dla podkreślenia, że nie ma już ochoty mówić o tym, wielki Normandczyk zaczął nucić pod nosem. Katarzyna odwróciła się, jej wzrok napotkał spojrzenie Sary. Nie zamieniły ani słowa, ale w ciemnych oczach przyjaciółki młoda kobieta nie wyczytała tym razem gniewu czy oburzenia. Raczej zdziwienie i pewnego rodzaju podziw.

Nad ich głowami przeleciał, pokrzykując, zimorodek, który zanurzył się w słoneczną plamę na wodzie. Łódka wciąż spokojnie płynęła.

Kiedy zapadł zmierzch, Walter zaczął się rozglądać za jakimś kątkiem, w którym można by spędzić noc. Wrażenia całego dnia zbiły z nóg obie kobiety, on również czuł ogarniające go zmęczenie. Wreszcie odkrył niedużą łachę nie - opodal starego młyna, pokrytą prawie bez reszty prawdziwą gęstwą roślin.

- Tutaj - rzekł - będziemy bezpieczni.

Nikt nie odpowiedział, tak wydawało się oczywiste, że to on objął przywództwo. Mimo to, odkąd zaczęło się ściemniać, humor Sary też najwyraźniej posępniał. Przez ostatnią godzinę patrzyła nieruchomo na dziób barki i nie odzywała się ani słowem. Gdy tylko dotarli na miejsce i Walter zostawił je na brzegu, by udać się na krótki rekonesans wokół zrujnowanego młyna, Katarzyna zwróciła się do Cyganki: - Co ci jest? Czemu masz taką minę?

- Jestem niespokojna - odparła Sara - a teraz, gdy zapada noc, mój brak spokoju jest bliski strachu.

- Ale dlaczego? Czego się obawiasz? Z takim mężczyzną jak Walter nie zagraża nam nic, jestem pewna.

Sara wzruszyła nerwowo ramionami i przysiadła na piasku obok Katarzyny przytrzymującej fałdy spódnicy wokół kolan.

- Właśnie jego się boję.

Katarzyna drgnęła i spojrzała na przyjaciółkę w osłupieniu.

- Chyba oszalałaś?

- Tak sądzisz? - odparła Sara z hamowaną wściekłością. - Co wiesz o tym człowieku, o jego przeszłości? Tylko to, co sam ci powiedział i w co uwierzyłaś jak w Boga. A jeśli to nieprawda? Różne rzeczy się opowiada, aby ocalić własną skórę. Może to on zamęczył tych biednych wieśniaków po to, by ich okraść.

- Nie wierzę w to! - krzyknęła gwałtownie Katarzyna.

- Trochę ciszej, dobrze? On może za chwilę wrócić i nie trzeba go denerwować. Nie jesteśmy bogate, ale ta odrobina złota i parę łachów to majątek dla takiego człowieka. Jesteśmy zdane na niego. Może skorzystać z osłony nocy, okraść nas, zabić... albo jeszcze coś gorszego!

- Gorszego? - Katarzyna zrobiła wielkie oczy. - Nie wiem, co mogłoby nas spotkać gorszego od śmierci.

- Mnie nic, ale ciebie... Nie zwróciłaś uwagi, jak ten dzikus na ciebie patrzy. Ja to zauważyłam i wyraz jego twarzy wcale mnie nie uspokoił.

Nigdy nie widziałam tak jawnego pożądania.

Katarzyna poczuła, że się czerwieni. Może dlatego, że miała mgliste poczucie winy. W istocie przyłapała parę spojrzeń Waltera, ale uparła się, by uważać je za pozbawione znaczenia. Jej duma buntowała się na myśl o tym, że taki prostak jak Walter mógł widzieć w niej zwyczajną kobietę.

Teraz w jej głosie brzmiał hamowany gniew, ale był on raczej skierowany do niej samej niż do Sary.

- A nawet jeżeli tak, to potrafię się obronić, Saro, nie jestem już dzieckiem.

- Czasami zastanawiam się, czy to prawda.

Sara miała ostatnie słowo. Odgłos ciężkich kroków łamiących gałęzie kazał obu kobietom zamilknąć. Wracał Walter. Wydawało się, że nie zauważył ich zmieszanych min i odszedł nieco dalej, by wyciągnąć się na piachu.

- Wszędzie spokój - rzekł - ale mimo to będę czuwał przez część nocy. Ciebie, czarna kobieto, obudzę, abyś mnie zastąpiła na jakieś dwie, trzy godziny przed świtem...

„Czarna kobieta" żachnęła się, ale nos Katarzyny zadygotał od hamowanego śmiechu, więc zmełła w ustach gorzkie słowa. W końcu, nie tak dawno temu, dla nędzarskiego kręgu króla żebraków, ponurego przywódcy paryskich dzielnic złodziei, była Czarną Sarą. Walter miał rację.

W milczeniu spożyli nieco chleba i sera, które dostali od zakonnic z Louviers, następnie kobiety wyciągnęły się na piasku owinięte w płaszcze.

Tymczasem Walter odszedł, by usiąść nieco dalej, na dużym kamieniu. Ze swego miejsca Katarzyna mogła widzieć jego skuloną postać odcinającą się od ciemnobłękitnego nieba, przypominającą zamyślonego lwa. Tkwił nieruchomo niczym pień, mimo to młoda kobieta widziała, jak jego ciało przebiega dreszcz. Przypomniawszy sobie popołudniową walkę, była skłonna przyznać Sarze rację, iż tak silny mężczyzna może być niebezpieczny. Jednak pomału uspokoiła się. Normandczyk nucił półgłosem. Język, w jakim śpiewał, był dla Katarzyny nieznany i nie rozumiała z niego nic, ale z pieśni biła jakaś dzika i szorstka wielkość, a jej zwrotki kończyły się jak gdyby skargą.

Była tak oczarowana dziwną melodią, że niemiły krzyk nocnego ptaka, który zabrzmiał jej nad głową, nie przerwał zasłuchania. Zresztą pomału sen zaciążył na jej powiekach. Ukołysana monotonną pieśnią olbrzyma, dołączyła do śpiącej Sary, której lęk nie przeszkadzał w donośnym chrapaniu. Noc upłynęła spokojnie. .

Rano, kiedy mieli wyruszyć w drogę, a Sara kąpała się jeszcze w rzece, Katarzyna zbliżyła się do Waltera.

- Słyszałam wczoraj wieczorem, jak śpiewałeś, ale nie zrozumiałam ani jednego słowa.

- To język starych Normanów, nie mogłaś go, pani, rozumieć.

Nazywano tę pieśń „Sagą Haralda Walecznego".

- A o czym to było?

Walter odwrócił się, by odwiązać sznur od pnia, i nie patrząc na Katarzynę, odparł: - Mówi ona: Urodziłem się w górskiej krainie, w której świszczą łuki; moje okręty są postrachem ludzi, rozbiłem ich kile o szczyty ukrytych skał podwodnych, daleko od najdalszego domostwa ludzkiego; ryłem szerokie wąwozy w morzach... a mimo to dziewczyna z Rosji mną wzgardziła.

Kiedy powolny głos Normandczyka zamilkł, Katarzyna nie odezwała się ani słowem. Otuliła się płaszczem i z pałającymi policzkami usiadła w łódce. Stanowczo będzie musiała uważniej obserwować Waltera!


Po czterech dniach podróży pewnego wieczoru, gdy słońce układało się na spoczynek do wyściełanego złotem łoża, zza horyzontu wytrysnęły czarnymi strzałami wieże Chartres. Eure unosiła łódkę nurtem coraz węższym, coraz bardziej niebieskim i białym, kipiąc od gęstej roślinności, która - niczym futro podbite brunatnym aksamitem - pokrywała ogromną, spaloną słońcem równinę. Wielka droga wodna stała się wąskim szlaczkiem, podróż dobiegała końca. Niezbyt uciążliwa, należy to podkreślić. Kobiety były mało utrudzone, nikt też nie był głodny.

Straszliwa siekiera Malencontre'a umiała dosięgnąć zwierzyny, leśnik znał żywot lasów i pól jak mało kto.

Pod brązowymi murami starego miasta Carnutów Eure rozdzielała się na kilka odgałęzień, z których jedno przepływało między bastionami przez łuk mocno okratowany, by zasilić garbarnie i młyny, drugie wypełniało szeroką fosę okalającą miasto. Walter wyciągnął łódkę na suchy grunt brudnej zatoczki, nieopodal jednej z wielkich wież broniących bramy Drouaise.

- Spróbuję ją sprzedać lub wymienić na mulicę - powiedział, gdy kobiety wysiadały z łódki.

Katarzyna uniosła głowę, przysłaniając ręką oczy przed ostrym słońcem, by przyjrzeć się błyszczącym, stożkowatym dachom pokrytym łupkiem oraz przyczepionemu do muru - nad kratą ze starego dębu złocistemu posążkowi Najświętszej Panny z Dzieciątkiem w ramionach. A jeszcze wyżej, na murach, łopotał czerwony sztandar, na którym widniały angielskie lwy. Katarzyna ruchem głowy wskazała mężczyźnie purpurowy materiał.

- Co robimy? Miasto jest w rękach Anglików, ale musimy coś zjeść, odpocząć trochę i kupić siodła. Wiem, że źle wyglądamy i w dodatku nie mamy glejtu.

Potężny Normandczyk nie słuchał. Ze zmarszczonymi brwiami koloru słomy i przymrużonymi oczami przyglądał się uważnie murowi. Z minuty na minutę poważniał coraz bardziej i to tak, że aż przestraszyło to młodą kobietę. Od początku podróży nauczyła się szanować jego osąd i siłę, zręczność i szybkość podejmowania decyzji. Przywiązała się do tego dziwnego chłopaka, ale nie przestawała bacznie go śledzić.

- Co się stało? - zapytała, instynktownie przyciszając głos.

- Nic nie widać, ale zastanawia ta dziwna cisza, te puste mury, ta brama bez straży. Można by rzec, że miasto jest wyludnione. Proszę popatrzeć!

Wyciągnął rękę w stronę szczytu pagórka, w kierunku cudownej, czystej, kamiennej bryły katedry o bliźniaczych wieżach, przy których skulił się, niczym wielki pies, kwadratowy donżon starego zamku hrabiowskiego. Między zniszczonymi filarami szczytu czarna flaga poruszała się ponuro na drzewcach. - Ktoś umarł - powiedziała Sara, która przyłączyła się do nich. - Ktoś znamienity.

Walter nie odpowiedział. Szedł już wielkimi krokami w stronę zwodzonego mostu. Obie kobiety ruszyły za nim. Dotarli do mostu, przeszli przezeń i ujrzeli, że prosto przed nimi ciągnie się stara uliczka Porte-Drouaise, której nierówna nawierzchnia prowadziła do pałacu biskupiego.