- Tak - powiedział przyjaźnie. - Tylko że ja mówię prawdę!

Z tego popołudnia spędzonego pod szlachetnymi łukami katedry Katarzyna zachować miała wspomnienie żywe, acz nieco przymglone, jak sen o świtaniu. Wstrząs, jakiego doznała na skutek ostatnich przeżyć, uczynił ją bardziej drażliwą, bardziej podatną na uderzający kontrast między szarością nędznego tłumu zgromadzonego u stóp wielkiej ambony a triumfalnym blaskiem witraży, przez które słoneczne promienie przeświecały niebieskim i purpurowym światłem. Znajdowało się tu mnóstwo ludzi wznoszących nieprzerwane błagania, proszących niebiosa, by zechciały ich oszczędzić i obdarzyć łaską zagrożone miasto. Niektórzy z nich, może lepiej zabezpieczeni przed plagą, obozowali w katedrze, tak jak to czyniono w czasach wielkich pielgrzymek. Mogło się tak dziać, ponieważ w katedrze, odmiennie niż w innych kościołach, nie było grobowców. Poświęcona wniebowzięciu Najjaśniejszej Panny, chroniąca przed śmiercią, nie mogła być zbrukana obecnością zwłok.

Po okropnej historii w piwnicy złoczyńców Katarzyna znalazła słodycz w kontemplacji tego piękna. Długo modliła się, stojąc, następnie usiadła w kąciku, oczekując zapadnięcia nocy i błagając Boga, aby jak najszybciej zwrócił jej ukochanego Arnolda. Z zabarykadowanej krypty, w której tłoczyli się wokół cudownej studni chorzy, dochodziły jęki i skargi, a mimo to młoda kobieta, zmęczona emocjami, zapadła w końcu w sen.

Śniło się jej, że była sama na pustej, skąpanej w słońcu drodze, czerwonej jak rozgrzane żelazo. Katarzyna biegła nią do utraty tchu, bowiem daleko przed nią kroczył Arnold. Był w swojej czarnej zbroi i maszerował krokiem wolnym i miarowym. Aby go dogonić, Katarzyna biegła, biegła, ale na próżno, gdyż droga wciąż się wydłużała, podczas gdy postać Arnolda malała. Próbowała krzyknąć, ale nie mogła.

Obudziła się i skoczyła na równe nogi, widząc, że jest już noc. Przed ołtarzem płonęły setki świec, spowijając go złocistym blaskiem. Wysoko, na chórze, niskie głosy śpiewały Miserere. Tłum podjął chóralny śpiew.

Sara - modląca się obok Katarzyny - spojrzała na nią. Jej oczy utkwione gdzieś dalej nagle rozbłysły. Podniosła się z miejsca.

- Chodź - rzekła. - Czekają na nas.

Przed kościołem podeszły do Waltera i Anzelma. Błękitne niebo spochmurniało o zmroku, zasnuwając się ciężkimi chmurami zwiastującymi burzę. Poza murami katedry panował nieznośny upał. Do tego dołączał się ciężki zapach dymu. Niemal wszędzie dokoła palono aromatyczne zioła, a nawet trociczki - równocześnie ze zwłokami. Całe miasto wypełniał zapach kadzidła i śmierci, ale otulała je, niczym śmiertelny całun, cisza tak głęboka, że Katarzyna pod jej wrażeniem bała się mówić podniesionym głosem. Szepnęła więc: - Dokąd idziemy?

- Do dzielnicy garbarzy - odpowiedział Walter tym samym tonem. Naszą jedyną szansą jest przejście przez kratę zamykającą rzekę. Anzelm i ja widzieliśmy, że nie jest strzeżona.

Wyszli z bladego cienia rzucanego przez katedrę i podążyli labiryntem krętych uliczek. Czasami, przechodząc obok jakichś drzwi, słyszeli strzępki modlitwy czy łkanie.

Wkrótce znaleźli się nad rzeką, wzdłuż której ciągnęły się garbarnie i warsztaty foluszników*. Anzelm, który kroczył na czele, nadstawiając ucha, zatrzymał się obok niewielkiego mostu w kształcie oślego grzbietu i wskazał nieco dalej wąską bramę w murze, oczywiście starannie zamkniętą.


* Folusznik - rzemieślnik trudniący się folowaniem (pilśnieniem) tkanin.


- To jest tajemne przejście Tire-Veau! - szepnął. - Krata jest poniżej.

Rzeczywiście, odnoga rzeki przepływała pod nim przez grube kraty, by dotrzeć do fosy.

- Musimy zejść do wody - rzekł Walter. - Otworzę kratę, abyśmy mogli przejść. Na szczęście nie ma straży. Mury są w tym miejscu zbyt wysokie.

Anzelm wyjął coś ze swych łachmanów i podał mu.

- Oto pilnik. A teraz życzę powodzenia. Niech Bóg was strzeże!

- Nie idziesz z nami? - zdziwiła się Katarzyna. Odgadła raczej, niż dostrzegła uśmiech dziwnego człowieka.

- Nie, piękna pani, chociaż bardzo bym tego chciał. Ale mam tu swoje sprawy.

- A... dżuma?

- Och, dżuma przeminie! I mam nadzieję, że będę należał do tych, którzy przeżyją.

Jeszcze tylko pochylił się w głębokim ukłonie i oddalił uliczką wielkimi, cichymi krokami.

Walter już był w wodzie i Katarzyna słyszała lekki zgrzyt pilnika atakującego kratę. Wydawała się olbrzymia, a Walter, przyczepiony do niej, z powodu głębokiej wody pracował w bardzo trudnych warunkach.

Robił to wszystko jednak z zimną wściekłością.

Katarzyna nie opowiedziała Sarze o swej popołudniowej przygodzie.

Odczuwała wstyd, jakby zrobiła coś złego, a ponadto za nic na świecie nie wtajemniczyłaby jej w to, co zaszło między nią a Normandczykiem. Sara zaczęłaby lamentować, przysięgać, że tego właśnie się spodziewała i że Katarzyna miała ogromne szczęście, iż jednak ją uszanował. Mimo wszystko młoda kobieta wychodziła z tych przygód jak gdyby podniesiona na duchu i uspokojona. Miała teraz pewność, że Walter ją kocha.

Przekonała się również, jaką ma nad nim władzę i ta scena między nimi była ich tajemnicą. Nigdy nikomu o tym nie opowie! Być może dlatego, że przez sekundę odczuwała przelotną pokusę, by poddać się namiętności, którą w nim odgadywała.

Po godzinie zdyszany i mokry Walter wyszedł na brzeg. Przecięta i połamana krata pozwoli im przejść na drugą stronę. Ogarnął wzrokiem niewielkie nabrzeże, wciąż całkowicie wyludnione, i powrócił do obu kobiet.

- Umiecie pływać?

Obie potakująco skinęły głowami, choć wiele lat upłynęło, odkąd ostatni raz oddawały się temu sportowi. Zresztą było zbyt gorąco, aby myśl o takiej kąpieli miała być niemiła. Podejmując szybką decyzję, Katarzyna ściągnęła suknię.

- Co robisz? - szepnęła zgorszona Sara. - Nie masz chyba zamiaru...

- Rozebrać się? Tak. Zrobię węzełek z ubrania i przepłynę, trzymając je na głowie. To jedyny sposób, aby go nie zamoczyć.

- A... A ten człowiek? - dodała Cyganka, niespokojnie zerkając w stronę Waltera, który już wszedł do wody.

Katarzyna wzruszyła ramionami.

- Ma coś lepszego do roboty, niż patrzeć na mnie! - odparła. Powinnaś zrobić tak jak ja.

- Ja? Wolę umrzeć...

I Sara z godnością zanurzyła się w ubraniu. Chwilę potem Katarzyna też już płynęła. Jej ciało rozbłysło na chwilkę nagością; związała ubranie i umocowała je na głowie sznurówkami sukni. Chłód wody był dla niej rozkoszą. Wyciągnęła się w niej radośnie i przypłynęła do kraty, przy której czekał Walter. Szczupłe ciało młodej kobiety bez trudu prześlizgnęło się przez szczelinę między prętami. W wodzie wyglądało jak jasna, niewyraźna, ale pełna uroku plama, a mętna fala pokrywała je tylko powierzchownie; by nie ulec jego urokowi, Walter płynął z zamkniętymi oczami. Otworzył je dopiero wtedy, gdy lekki szelest rozsuwanych trzcin uświadomił mu, że młoda kobieta schroniła się już przed niedyskretnymi spojrzeniami.

Rozdział trzeci

Zamek Sinobrodego

Tydzień później, nieco przed zachodem słońca, Katarzyna, Sara i Walter Malencontre przybyli w pobliże zamku Champtoce i zatrzymali się na chwilę, by podziwiać widok. A najpotężniejsza forteca Andegawenii warta była podziwu. Jedenaście okazałych wież, nad którymi łopotała długa chorągiew koloru złotego, ozdobiona czarnym krzyżem i kwiatami lilii, mury obronne z granitu odbijające się w zielonkawej wodzie spokojnego stawu i w oddali ciemnozielony pas lasu. W pewnej odległości rozsiadło się miasteczko z domami o błękitnych i rudych dachach. Nie wzbudzało ono w Katarzynie zaufania, raczej lęk. Wokół wysmukłej dzwonnicy miasteczkowego kościoła leżało Champtoce, jakby chciało się obronić przed przytłaczającym cieniem zamku. Katarzyna czuła, że z milczących i czarnych wieżyczek odcinających się od ciemnobłękitnego nieba bije smutek i jakiś nieokreślony, złowrogi nastrój. Ogarnęła ją nagła chęć ucieczki, a Sara zapewne także odczuła swoimi wyostrzonymi zmysłami grozę.

- Chodźmy stąd! - szepnęła, jak gdyby jej własny głos ją przerażał.

- Nie - rzekła Katarzyna łagodnie, choć stanowczo. - To tutaj mam odnaleźć Arnolda, muszę zostać.

- Widzisz przecież, że nie ma tu królowej Jolanty. Gdyby była, jej chorągiew zawieszono by nad zamkiem, a nie widzę żadnych proporców królewskich - upierała się przy swoim Sara.

- A jednak - wtrącił Walter - widzę tu kwiat lilii.

Katarzyna, która z przejęciem wpatrywała się w zamek, kiwnęła głową.

- Kiedy król Karol mianował pana de Rais'go marszałkiem, udzielił mu zezwolenia na ozdobienie herbu kwiatem lilii. Te drugie sztandary muszą należeć do pana de Gaona, jego dziadka. W każdym razie, czy królowa jest w Champtoce, czy też nie, musimy tam wejść.

To mówiąc, młoda kobieta stanowczo skierowała mulicę w stronę pękatego barbakanu, który bronił wielkiego mostu twierdzy. Pozostali, chcąc nie chcąc, musieli podążyć za nią. Zwierzęta były - podobnie jak znaczna część bagaży dźwiganych przez juczną mulicę - darem pana Jakuba Bouchera, bogatego mieszczanina z Orleanu, u którego Joanna d'Arc mieszkała i gdzie Katarzyna także gościła. On i jego bliscy żywili dla młodej kobiety prawdziwą i szczerą przyjaźń.

Gdy po wyczerpującej drodze przez równinę Beauce, spustoszoną i spaloną przez wojska, Katarzyna i jej towarzysze podróży dotarli do Orleanu, byli wycieńczeni i wynędzniali do tego stopnia, że mieli ochotę jak zwierzęta położyć się na skraju drogi i czekać na śmierć. Jeszcze tylko Walter znalazł w sobie tyle siły, że niósł Katarzynę, która już nie była w stanie iść. Sara wlokła się jak mogła, wczepiona jedną ręką w pas olbrzyma. Rodzina Boucherów przyjęła ich z otwartymi ramionami, z ową piękną i szczodrobliwą gościnnością, która niegdyś była cnotą dobrze urodzonych. Panie Matylda, matka Jakuba, i Małgorzata, jego żona, były szczęśliwe, że znów widzą młodą kobietę, ale Matylda nie mogła powstrzymać się od uwagi: - Droga hrabino, nigdy nie widziałam jeszcze damy, która by prowadziła taki żywot. Czy pani aż tak kocha wędrówki?

- Po prostu kocham pewnego mężczyznę - uśmiechnęła się młoda kobieta, jak gdyby nie zauważyła skamieniałej raptem twarzy Waltera.

Troje podróżnych zatrzymało się na dwa dni w tym gościnnym domostwie. Wieczory spędzano na niekończących się rozmowach o Joannie. Katarzyna opowiedziała o jej procesie, męczeństwie i chwale unoszącej się znad krwawego płomienia stosu, rozpalającego się nadto od słońca i wznoszącego się ku górze. I wszyscy, państwo i służba, skupieni wokół kominka płakali szczerze, słuchając tej bolesnej opowieści.

Orleańczycy z kolei opowiedzieli potężnemu Normandczykowi o cudownym wyzwoleniu, dniach walk, przerażeniu Anglików i wielkości Dziewicy Orleańskiej odzianej w srebrną zbroję. Leśny człowiek słuchał uważnie, otwierając szeroko oczy, wbrew woli zadziwiając się i zachwycając tą historią krwi, chwały i miłości, w której jego dziki umysł odnajdywał echa starych sag północnych, tętent koni amazonek galopujących w stronę obłoków z przyczepionym do siodeł w kolorze morskim łupem - martwymi wojownikami, którzy zginęli w walce.

Jednak gdy Katarzyna powiedziała, iż pragnie udać się do Champtoce, zapanowała cisza. Po modlitwie, kiedy służba wycofała się do swych pomieszczeń, pani Matylda zwróciła się do Katarzyny: - Moja kochana, nie należy tam się udawać. Miejsce to okryte jest złą sławą, a baron de Rais nie jest mężczyzną, którego powinna odwiedzać kobieta piękna i bogata. A jeszcze mniej - jego dziadka, tego starego łotra.

Czy wiesz, pani, że Gilles de Rais nakłonił Katarzynę de Thouars, by z nim uciekła i poślubiła go, a następnie przejął jej ogromny majątek? Po tym wszystkim porwał swą teściową, panią Beatrycze de Montjean, zagroził jej, że rzuci ją w worku do Loary, by tym sposobem zmusić ją do odstąpienia na jego rzecz dwóch zamków: Tiffauges i Pouzauges. Wszyscy w naszej okolicy wiedzą o tym.

- Jednakowoż królowa się tam udała.

- Nieco do tego zmuszona i nakłoniona. Ci ludzie nie zawahali się zatrzymać jej orszaku i znęcać się nad jej poddanymi. Proszę mi wierzyć, droga przyjaciółko, oni nie obawiają się ani Boga, ani diabła.

Słysząc to, Katarzyna uśmiechnęła się do starej przyjaciółki, objęła ją za szyję i ucałowała serdecznie.

- Pani Matyldo, nie jestem już młódką, a tym bardziej bogatą. Cały mój majątek zawarty jest w tym woreczku przytroczonym do spódnicy, bowiem klejnoty moje pozostały w Rouen pod opieką Jana Sona, do chwili gdy Stefan będzie miał sposobność mi je przywieźć. Nie będę zbyt ciekawym łupem dla panów rozbójników... i wierzę na słowo jego wysokości de Rais'owi. Przysiągł, że wyrwie Arnolda Montsalvy'ego z rąk Richarda Venablesa. Idę o zakład, że dokona tego.